Kto panuje i pracuje nad polskim przekazem dla zagranicy? / Andrzej Jarczewski, „Śląski Kurier WNET” nr 58/2019

Nie chodzi o przeciwstawienie historii i prawdy, ale o obecność naszej prawdy w cudzych mediach, gdzie jest i historia, i prawda, ale dotyczy nie tego, co dla nas jest w historii najważniejsze.

Andrzej Jarczewski

Historia czy prawda

Od czasów krzyżackich nasi wrogowie zakłamują wiedzę o Polsce i fałszują prawdę historyczną. Polscy historycy publikują wyniki własnych badań, ale niewiele z tego wynika, bo skupiają się na historii. Tymczasem antypolska walka z prawdą historyczną polega nie tylko na kwestionowaniu naszej wersji historii, ale na habermasowskim unieważnianiu prawdy jako prawdy! Na zagłuszaniu prawdy czarną narracją. Musimy więc pracować nie tylko nad historią, ale i nad samym pojmowaniem prawdy.

Gdy w roku 2003 przystępowałem do tworzenia muzeum w historycznej Radiostacji Gliwice, byłem przekonany, że mam tylko usunąć maszyny i instalacje fabryczne, które tam dodano w PRL, a następnie przywrócić stan z roku 1939. Przez kilka miesięcy czyściłem obiekt z późniejszych naleciałości, a celem mojej pracy było skompletowanie oryginalnych urządzeń nadawczych i udostępnienie tego miejsca zwiedzającym.

Jako inżynier elektronik dysponowałem taką wiedzą o prowokacji gliwickiej, jaką wyniosłem ze szkoły. Byłem święcie przekonany, że ówczesna narracja o tym wydarzeniu jest prawdziwa. Mieliśmy przecież kilkadziesiąt lat na badania, a nawet w PRL nie było ideologicznych zakazów dociekania prawdy o stosunkach polsko-niemieckich. Co innego na Wschodzie. Nasza wiedza o Polakach mordowanych w ZSRR była szczątkowa, ale usprawiedliwialiśmy historyków warunkami obiektywnymi. Tam ich po prostu nie wpuszczano i nie dało się oprzeć prawdy na dowodach. Tym bardziej więc wierzyliśmy, że historia zachodniej granicy jest zbadana rzetelnie. Nic bardziej błędnego!

Propaganda zamiast historiografii

W PRL-u niczego nie badano rzetelnie! Historycy, którzy chcieli utrzymać standard naukowy, uciekali w mediewistykę, bo wiedzieli, że w pracy nad historią najnowszą prędzej czy później natrafią na cenzurę, zostaną pozbawieni awansu, wyrzuceni z roboty, a może nawet trafią do więzienia. Bezpieczniej było zająć się średniowieczem, najlepiej – obcym. Stąd też mogliśmy w PRL dowiedzieć się wszystkiego o paryskich prostytutkach z XV wieku, a niczego o ludobójczej Operacji Antypolskiej w ZSRR z lat 1937–38. Nie mówiło o tym nawet Radio Wolna Europa.

Polskiej historii średniowiecznej też nie badano solidnie. O Pawle Włodkowicu podawano tylko, że taki był i gdzieś tam bronił polskich interesów przed Krzyżakami. Nie pisano natomiast, że był to genialny myśliciel, który nie ograniczał się do stawiania polskiej prawdy przeciw krzyżackim kłamstwom. Tym nic by nie osiągnął. Paweł Włodkowic – na setki lat przed Grocjuszem i innymi – sformułował (opartą na dowodzeniu prawdy) metodę prawa międzynarodowego i podstawy praw człowieka. Niestety Włodkowic był księdzem, a argumentował przed papieżem, który uznał polskie racje…

W PRL historiografię zastąpiono propagandą. Wszystko co sowieckie było dobre, a o Niemcach mówiono tylko najgorsze rzeczy. Nie próbuję tu bronić Niemców, bo na opinię o sobie stokrotnie zasłużyli w czasie wojny. Chodzi mi tylko o to, że propagandowe podejście nie wymagało badań naukowych. „Wiadomo, że źli, więc nie ma czego badać!”.

Tymczasem ci, którzy „wiedzieli” powoli wymierali, a następnym pokoleniom potrzebne są dowody. Pamięć nie wystarcza. Potrzebne są naukowe opracowania każdego ważnego wydarzenia. A tych opracowań nie było.

Badanie prowokacji gliwickiej

Pierwszy rok w Radiostacji upłynął mi na pracy inżynierskiej i porządkowaniu różnych zaniedbanych kwestii na trzyhektarowym terenie, zabudowanym chaotycznie budynkami, garażami, ogródkami, parkingami itd. Stał tam również (i stoi zdrowo od roku 1935 do dziś) fenomenalny obiekt radiotechniczny – najwyższa na świecie, 111-metrowa drewniana wieża antenowa, wykorzystywana nadal przez różnych nadawców.

Muszę tu dopowiedzieć, że przedwojenna zabudowa niemiecka jest bardzo porządna, a obecne władze polskie utrzymują obiekt w dobrym stanie. Bałagan – to spadek po PRL. Zawsze protestuję, gdy ktoś z Niemców próbuje zrobić idiotów lub choćby marnych inżynierów. Owszem, Niemcy w czasie wojny okazali się strasznymi zbrodniarzami, ale zawsze budowali porządnie i odmawianie im ogólnej solidności jest historycznym zakłamaniem.

Po wojnie Radiostacja była wykorzystywana do różnych tajnych celów, m.in. w latach 1952–56 pełniła rolę zagłuszarki ośmiu zagranicznych stacji nadających w języku polskim. Całą posesję otoczono wtedy podwójnym ogrodzeniem, między drutami kolczastymi biegały psy, a na poddaszu siedział żołnierz z karabinem. By dotrzeć do głównego budynku, trzeba było pokonać cztery bramy! Nie wiem, czy historycy próbowali te bramy sforsować. Wiem tylko, że przez 70 lat od prowokacji gliwickiej, czyli od roku 1939 do 2009, Radiostacji nie odwiedził w celach badawczych żaden zawodowy historyk! Pierwszą książkę opartą na badaniach naukowych napisał inżynier elektronik w roku 2008 (Provokado).

Rzecz jasna – mój warsztat historyka jest niedostateczny, ale i tak udało mi się obalić bzdury publikowane na ten temat przez dziesiątki lat, w tym powtarzany przez Normana Daviesa, uniemożliwiający zrozumienie istoty rzeczy mit, jakoby napastnicy działali w polskich mundurach, a po nadaniu komunikatu zostali zabici.

Niemcy przyjeżdżają

W maju 2003 główny budynek Radiostacji został na tyle „odgruzowany”, że można było przyjmować pierwsze wycieczki z gliwickich szkół, a niewiele dni później zaczęły przyjeżdżać autokary z dalszych stron Polski i z Niemiec. Nie spodziewałem się takiego najazdu, poza tym – zajęty sprzątaniem i naprawami – nie miałem czasu na jakiekolwiek badania własne. Opowiadałem więc gościom to, co sam przeczytałem (w kilkudziesięciu książkach powtarzano te same mity).

Z każdym tygodniem można było udostępniać zwiedzającym kolejne uporządkowane pomieszczenia. Ale ja sam wyczuwałem, że w mojej narracji coś się nie zgadza. Przecież tu nie było wejścia, tam nie było schodów, obok mieszkali pracownicy… Jeszcze nie wątpiłem w prawdziwość opisów książkowych, ale w moich wykładach pojawiało się coraz więcej zastrzeżeń. Zacząłem więc z coraz większym zainteresowaniem słuchać tego, co mówili przybysze.

Latem roku 2003, a później już systematycznie miałem do czynienia z prawdziwym najazdem gości z Niemiec. Początkowo byli to bardzo starzy gliwiczanie, którzy dowiedzieli się, że Radiostacja jest dostępna i koniecznie chcieli ją zwiedzić. Niektórzy – jako dzieci – w styczniu 1945 uciekali przed zbliżającą się Armią Czerwoną, inni wyjechali krótko po wojnie. Na ogół byli to Niemcy, choć ten i ów deklarował narodowość polską. Spotkania z Niemcami w Radiostacji oceniam jednoznacznie pozytywnie. Owszem, w każdym niemal autobusie znalazł się jakiś kryptonazista, który usiłował głosić swoje poglądy, ale szybko był wygaszany przez pozostałych. Dowiadywałem się od nich wielu szczegółowych informacji o życiu w niemieckich miastach przed wojną i w czasie wojny. To były spotkania fascynujące, nierzadko wzruszające, a zawsze pouczające.

Narracje inkubowane

Po otwarciu Radiostacji publikowałem liczne informacje prasowe i internetowe (w ośmiu językach), co systematycznie zwiększało zainteresowanie nowym muzeum. Zaczęli się pojawiać goście z różnych krajów. W ciągu kilkunastu lat naliczyłem przedstawicieli ponad 80 państw! I teraz dopiero zaczynają się spotkania niezwykłe. O ile Niemcy przyjeżdżali z gruntowną wiedzą i więcej mi opowiadali, niż ja mogłem im przekazać, to turyści z Teksasu, Zimbabwe, Nowej Zelandii czy Japonii mieli w głowach taki chaos, że wyjaśnienie najprostszych rzeczy zajmowało całe godziny. Pisząc „godziny”, mam na myśli takich (nierzadkich) gości, którzy potrafili spędzić w Radiostacji dwie, a nawet cztery bite godziny, fotografować różne detale i wypytywać o najdrobniejsze szczegóły radiotechniczne i historyczne.

Od takich właśnie turystów dowiadywałem się, że „polscy naziści są winni, bo pierwsi przystąpili do wojny, a później mordowali Żydów w Dachau, wypędzali Niemców do Auschwitz, gazowali Rosjan w Katyniu, a kto wie, czy nie spuścili atoma na Hiroszimę i World Trade Center itd., itp.”. W szczegółach brzmiało to oczywiście jakoś inaczej, ale sens był podobny.

Opisałem to zjawisko w Provokado (2008), proponując stosowanie czcionki przekreślonej, gdy cytuje się oczywiste bzdury. Chodzi o to, że obecnie na najzacniejszych nawet uczelniach dają studentom kserokopie wybranych stron, a wiedza młodej inteligencji składa się z odosobnionych wysepek informacji, które później łączą się w zadziwiające archipelagi narracji dowolnych. Spotkałem się z kserowaniem takich idiotyzmów, że głowa boli. Stąd też we własnych książkach dbam o przekreślanie tego rodzaju przekłamań. Ktoś jednak te bzdury gdzieś namnaża, a optymalne warunki inkubacji stwarzała trwająca wiele dziesięcioleci bierność, wręcz antypolska aktywność polskiej dyplomacji. Zwłaszcza w USA.

National Remembrance Day of the Poles Who Saved Jews under the German occupation

„Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką” obchodzimy 24 marca od roku 2018, z godną sprawy czcią i z udziałem najwyższych władz państwowych. Polscy dziennikarze podają całą tę długą nazwę, bo już wiedzą, że każdy element tam jest ważny, że każde pominięcie ktoś uzupełni antypolskim fałszem. Szukam wzmianek na obcojęzycznych portalach internetowych i… nic nie znajduję. Może nieumiejętnie szukam?

25 marca 2019 sprawdzam, co w tej sprawie podano na stronie prezydent.pl. Ani słowa w serwisie anglojęzycznym (po polsku jest komunikat, jest też wzmianka po angielsku, ale z roku 2018). Sprawdzam na stronie msz.gov.pl – to samo. Tylko na stronie premier.gov.pl jest porządny komunikat po angielsku, ale tylko po angielsku. Na polskich stronach rządowych nie występują inne języki! Nawiasem mówiąc, na stronie premiera też najważniejsza część komunikatu, czyli nazwa samego Dnia, pojawia się tylko wewnątrz tekstu, a nie jako wyraźny punkt odniesienia z linkami do odpowiednich rozszerzeń w wielu językach, do opowieści o konkretnych zdarzeniach, o życiorysach, o bohaterach i o warunkach, w jakich Żydzi i Polacy żyli pod niemiecką okupacją. Bez tego już nikt nic nie zrozumie! Ci, co rozumieli… wymarli.

Wpisuję do wyszukiwarki znalezioną u premiera nazwę: „National Remembrance Day of the Poles Who Saved Jews under the German occupation”. Okazuje się, że wyszukiwarka nie znajduje ani jednej takiej pełnej frazy w całym internecie. Biorę więc inną anglojęzyczną nazwę tego Dnia ze strony ipn.gov.pl: „Polish National Day of Remembrance of Poles Rescuing Jews under German occupation”. Taka fraza jest już obecna na aż… dziewięciu stronach, ale większość z nich to podstrony IPN-u (bardzo dobre), dwie na Twitterze i na tym koniec. Polska Fundacja Narodowa na swojej stronie dużo pisze o ufundowanej przez siebie wycieczce żeglarskiej, ale ani słowa o omawianym teraz Dniu Polaków. Czyżby tam zapomnieli, po co PFN istnieje?

Bezhołowie

Kto panuje nad polskim przekazem dla zagranicy? Kto nad tym pracuje!?

Wygląda na to, że masa urzędników przychodzi codziennie do biura, raz na miesiąc pobiera wynagrodzenie i nie interesuje się, co Polska ma z ich pracy.

Jedno z najważniejszych wydarzeń, wokół którego można było rozpisać całą symfonię na rzecz polskiego dobrego imienia. I medialna cisza na całym świecie. Nie stać nas nawet na jednolitą translację kluczowej nazwy na angielski, a o innych językach w ogóle nie wspominam, bo w MSZ chyba ich nie znają.

Wciąż popełniamy ten sam błąd. Przekonujemy przekonanych, czyli polskich patriotów, a ci, którzy nas szkalują, po prostu korzystają z naszej nieudolności i – skoro nie mogą prawdy zanegować – unieważniają informacje o Polakach ratujących Żydów, nie udostępniając na te rzeczy miejsca na swoich portalach. Teraz tytuł niniejszego artykułu staje się jasny. Nie chodzi o przeciwstawienie historii i prawdy, ale o obecność naszej prawdy w cudzych mediach. W obcych mediach jest i historia, i prawda, ale prawda dotyczy nie tego, co dla nas jest w historii najważniejsze, a historia nie dotyczy prawdy o Polsce, systematycznie zagłuszanej medialnym śmieciem.

W kolejnych latach obowiązkiem polskich władz i dziennikarzy powinno być upowszechnienie polskiej prawdy na całym świecie. Jeśli zagraniczne media nadal nie będą chciały zauważać tego tematu, polski rząd po prostu powinien zamówić minutowe filmiki, emitować je w internecie i wykupić czas antenowy w głównych telewizjach. Zresztą nie moją rolą jest wymyślanie posunięć medialnych i edukacyjnych. Ograniczam się do wskazania i wykazania kompletnego bezhołowia w tej dziedzinie. I żądam poprawy!

Metoda Włodkowica

Polacy zapomnieli o swoim pierwszym wielkim filozofie, więc świat się o nim do dziś nie dowiedział. Musimy do niego wrócić, by dowiedzieć się, ile pracy (i kosztów) trzeba włożyć w przygotowanie do obrony dobrego imienia Polski. Ilu mądrych ludzi trzeba zatrudnić, jak dalekie i do kogo podróże zaplanować. A na końcu zobaczyć, jak cały ten trud zaowocował dwoma wiekami najpomyślniejszego w naszej historii rozwoju.

Włodkowic korzystał ze świeżych osiągnięć średniowiecza w dziedzinie logiki i argumentacji. Dopóki nie znano Arystotelesa, dominowało odwołanie się do tradycji i autorytetu. W XII–XIII wieku wypracowano jednak metodę opartą na dowodzeniu prawdy. Odrzucono narrację (Ockham).

Po bitwie pod Grunwaldem, gdy działający na rzecz Krzyżaków krakowski profesor Jan Falkenberg obrzucał Polaków najgorszymi obelgami, Włodkowic po prostu zażądał dowodów i przedstawił swoją argumentację, nie cofając się przed groźbą postawienia Falkenberga przed sądem.

Działo się to na soborze w Konstancji, gdzie operowano ciężkimi oskarżeniami: Falkenberg stawiał Jagielle zarzut współpracy z poganami i schizmatykami, a znów Włodkowic oskarżał Falkenberga o herezję. Akurat stos się nie zapalił ani pod jednym, ani pod drugim, ale sprawa była delikatna i tylko geniuszowi Polaka zawdzięczamy sukces, przy którym bitwa pod Grunwaldem wygląda na drugorzędną potyczkę.

Prawda i dowody

Prowadząc przez kilkanaście lat muzeum w Radiostacji, stałem się z konieczności historykiem, wyspecjalizowanym w wydarzeniach z 31 sierpnia 1939 oraz w tym, co poprzedzało wybuch II wojny światowej. Nie będę więc pisał o Włodkowicu, bo do tego trzeba szerszej wiedzy i dobrego warsztatu. Zachęcam tylko specjalistów, by przywrócili Polsce i światu tę wspaniałą postać.

Dla mnie jednak Włodkowic stanowi ważny punkt metodologicznego odniesienia. Przez wiele lat – na miarę prowincjonalnego muzeum – spotykałem się i potykałem z antypolskim fałszem. Musiałem mocno przepracować samo zagadnienie prawdy, czego rezultatem jest książka Prawda po epoce post-truth (2017). Doszedłem do wniosków takich jak Włodkowic: prawda nie wynika z tego, że ktoś tak powiedział, nawet jeżeli tym kimś jest osoba obdarzona nadzwyczajnym autorytetem, nawet jeżeli dany pogląd jest utrwalony w tradycji i w przekonaniach całego narodu.

Prawda musi być oparta na dowodach! W Radiostacji wystarczyło przywrócić stan z roku 1939 i przejść trasę napastników krok po kroku, centymetr po centymetrze, sekunda po sekundzie. Już to wystarczyło, by obalić połowę branej z sufitu narracji. Druga połowa wymagała zwykłej pracy badawczej, której przede mną nikt nie wykonał, i wydania książki. Dziś już na temat prowokacji gliwickiej żaden poważny historyk ani w kraju, ani za granicą nie powtarza bredni obowiązujących powszechnie do roku 2008. To rezultat kilkunastu lat działalności nowego muzeum.

Piszę to w kontekście kolejnej narracji, ciążącej na polskim dobrym imieniu. Oto prokurator krajowy podjął decyzję o nieprzystąpieniu do badań archeologicznych w Jedwabnem, argumentując to brakiem nowych okoliczności, które by uzasadniały takie działanie.

Nie komentuję decyzji prokuratora, ale proponuję ustalić, jakie przyszłe okoliczności zostaną uznane za uzasadniające podjęcie pracy naukowej na miejscu w Jedwabnem. Proponuję, by za takie uzasadnienie przyjąć pierwsze kłamstwo, wypowiedziane na temat rzekomych „polskich win” przez miarodajne czynniki izraelskie, niemieckie czy amerykańskie.

A wtedy będzie można przedstawić światu historyczną prawdę, opartą na dowodach. Bez względu na pozorne autorytety i fałszywą tradycję.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Historia czy prawda” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Historia czy prawda” na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nowy wspólny program opozycji ponad podziałami: odsunąć PiS od władzy / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 58/2019

Z punktu widzenia opozycji sytuacja Polski zła jest. Sądy pełne dublerów, wszechobecna mowa nienawiści, brak tolerancji wobec delikatnych osób LGBT, faszyzujący kibole hajlują w krzakach i na ulicach.

Jan Martini

Dlaczego PiS tak bardzo przeszkadza?

Z punktu widzenia opozycji sytuacja Polski zła jest. Konstytucja, pisana z najwyższą starannością przez 3 lata przez pryncypialnych komunistów z najlepszych resortowych rodzin, została połamana. Sądy pełne dublerów, wszechobecna mowa nienawiści, brak tolerancji wobec delikatnych osób LGBT, faszyzujący kibole brutalnie hajlują w krzakach i na ulicach.

Sytuacja dojrzała do zdecydowanych działań. Poprzednie próby nie dały rezultatów. Dlatego dysponenci partii opozycyjnych doszli do wniosku, że potrzebne jest porozumienie ponad podziałami i wypracowali wspólny program, składający się z jednego punktu: – odsunąć PiS od władzy. Zmiana rządzących partii to rzecz zwyczajna w demokracji, ale w tym przypadku sytuacja jest bardziej złożona i aby ją rozszyfrować, potrzebny będzie rys historyczny.

Odrodzenie Polski w 1918 roku to cud, który racjonalnie rozumując, nie miał prawa się wydarzyć, a czynnikami umożliwiającymi zaistnienie tego cudu był równoczesny upadek wszystkich państw zaborczych, fanatyczne wręcz dążenie Polaków do odzyskania państwa i 13. punkt orędzia Wilsona.

Powszechnie wiadomo o przyjaznych kontaktach Ignacego Paderewskiego z prezydentem Stanów Zjednoczonych (a nasz wirtuoz miał wówczas status celebryty równy dzisiejszym czołowym piłkarzom czy fryzjerom damskim), ale mało kto wie, że z prośbą o wskrzeszenie Polski napisało do Wilsona 600 tys. amerykańskich rodaków-wyborców (dla porównania – w sprawie petycji przeciw ustawie 447 zdołano zebrać zaledwie 50 tys. podpisów).

Woodrow Wilson był bombardowany petycjami i poddawany presji także ze strony żydowskiej, aby Polska NIE powstała. Na szczęście było to jeszcze w czasie, gdy prezydent USA mógł przeciwstawić się lobby żydowskiemu.

Z faktem odrodzenia państwa polskiego nie pogodziły się dawne państwa zaborcze, a także „światowe żydostwo” (taki termin był w powszechnym użyciu przed wojną w prasie – także żydowskiej). Nasi wielcy sąsiedzi uważali Polskę za „państwo sezonowe”, które należy zlikwidować przy najbliższej okazji, co zresztą nadarzyło się dość szybko. Natomiast dla Żydów Polska była kolebkę ich kultury, dlatego nasz kraj do dziś „pozostaje w zainteresowaniu” (niestety) tych trzech graczy i sytuacja nie ulegnie zmianie w dającej się przewidzieć przyszłości. Gdy ład jałtański „wyczerpał swoją formułę”, możni tego świata musieli podjąć decyzje co do przyszłości naszej części Europy po zjednoczeniu Niemiec. Wszelkie ustalenia były tajne i nieprędko historycy będą mieć możliwość badań tego tematu. Nie wiemy, gdzie odbywały się rokowania (Hotel Bilderberg?) i kto w nich uczestniczył, ale jednego możemy być pewni – podobnie jak w Jałcie, nikt nie pytał o zdanie ludności zamieszkującej Europę Wschodnią. Z pewnością także nie brano pod uwagę aspiracji niepodległościowych Polaków – założono, że zwiększenie swobód obywatelskich i pewne koncesje wobec ulubionego przez Polaków Kościoła (lekcje religii, krzyże w urzędach) wystarczą. Równocześnie sprawni propagandziści skutecznie wmówili Polakom, że właśnie teraz to już jest „wolna Polska”, a my nie znaliśmy wówczas wypowiedzi jednego z autorów „upadku komunizmu” – b. sekretarza stanu USA Henry’ego Kissingera:

„Trzecia Mitteleuropa ma na celu nową kompozycję Europy Środkowo-Wschodniej po wycofaniu się Sowietów. Zadaniem 80-milionowych Niemiec jest zająć ten obszar”.

Można przypuszczać, że rokowania „wysokich umawiających się stron” były najtrudniejsze „na odcinku” polskim – czyli dokładnie tak, jak podczas kongresu wiedeńskiego, który z powodu kłótni o Polskę trwał aż 10 miesięcy. Brytyjski sowietolog Christopher Story jest zdania, że decyzja o rozpadzie Czechosłowacji i podziale wpływów zapadła w 1990 roku podczas spotkania niemieckiego kanclerza Kohla z M. Gorbaczowem w Genewie. Czechy miały przypaść Niemcom, a Słowacja Rosji – faktem jest, że Słowacja wstąpiła do NATO 5 lat później niż kraje sąsiednie. Rosjanie – znani z łamania wszelkich umów – natychmiast przystąpili do poszerzania swoich wpływów w Czechach, np. wykupując Karlowe Vary i próbując (wraz z Niemcami) „wyprowadzić” USA z Europy. Najlepszym dowodem na przepychanki rosyjsko-niemieckie była rezygnacja D. Tuska z pewnej prezydentury na rzecz partyjnego kolegi zalecanego przez konkurencję.

A na polskiej scenie politycznej harcują także „inni szatani”. Jak widać, „partnerzy” szybko zaczęli się nawzajem „przekręcać” i czynią tak do dziś, co wskazuje, że zawarty układ jest niestabilny, a więc potencjalnie niebezpieczny. Gdy pewien polski (?) mąż stanu zawarł kontrakt na dostawę gazu po bardzo niekorzystnej cenie, ale za to aż do 2037 roku, interweniowała Bruksela, a kanclerz Merkel przypomniała panu Putinowi, że „do Bugu obowiązuje niemiecka strefa wpływu”. Tak więc umawiające się strony są zmuszone do pewnego ograniczania się w „strzyżeniu” Polaków (musi starczyć dla każdego). Niestety środowiska żydowskie zbliżone do „przemysłu Holokaustu” nie wykazują takiego umiaru – na wieść o dobrych wynikach gospodarczych w Polsce zwiększyły sumy, które ich zdaniem należą się im jako „kontrybucja za Holokaust”, z 65 mld do 300 mld dolarów. Mimo widocznych tarć równowaga trwa, a świadczy o tym fakt, że zarówno prezydent Trump w pamiętnym wystąpieniu, jak i ostatnio Mike Pompeo wspomnieli o „bohaterskim” Wałęsie, co było afrontem dla Polaków.

Amerykanie oczywiście wiedzą, kim był Wałęsa i do czego służył, ale wzmianka o nim była sygnałem dla pozostałych stron, że ustalenia nadal obowiązują, a konfident – noblista wciąż jest filarem „układu okrągłostołowego”.

Łże-prawda o przemianach ustrojowych wraz z kultowym okrągłym meblem przechowywana jest w zardzewiałym muzeum – sarkofagu Europejskiego Centrum Kultury w Gdańsku, a całości interesu dogląda (co znamienne) niemiecki dyrektor.

Rewolucja agenturalnie wspomagana

W 2017 roku ukazała się kompletnie zamilczana praca dr Jerzego Targalskiego Służby specjalne i pieriestrojka – rola służb specjalnych i ich agentur w demontażu komunizmu w Europie Środkowej. Autor opisuje działania sowieckich reformatorów w budowie „demokracji kontrolowanej” i tworzeniu w miejsce dawnego bloku socjalistycznego formalnie niepodległych państw, pozostających jednak pod nadzorem moskiewskiej centrali. Cel ten udało się w dużej mierze zrealizować (gen. Jaruzelski: „Oddaliśmy władzę, ale zachowaliśmy pakiet kontrolny akcji”). Historyczny strajk sierpniowy w stoczni z jego „zwrotami akcji” jawi się czytelnikom pracy Targalskiego w nowym świetle i pozwala zrozumieć, dlaczego termin wybuchu strajku był zaskoczeniem dla działaczy WZZ (A. Gwiazda był na wakacjach) i dlaczego „do pomocy robotnikom” w stoczni błyskawicznie pojawili się „eksperci”, którym strona rządowa zagwarantowała hotel i przelot samolotem. W mieszkaniu Br. Geremka napisany został list 64 intelektualistów wzywających obie strony do podjęcia rokowań (skąd intelektualiści wiedzieli, że strajk wybuchnie?). Jednak realizowany scenariusz został zablokowany powstaniem 17 września (wbrew Wałęsie i ustaleniom porozumień sierpniowych) ogólnopolskiego związku, który przyjął nazwę Solidarność. Aby odzyskać kontrolę nad wydarzeniami, potrzebny był stan wojenny i niemal 10 lat mrówczej pracy służb komunistycznych. Wbrew powszechnym opiniom, „wojna polsko-jaruzelska” nie była próbą przywrócenia stanu z przed 1980 roku („aby było tak, jak było”) – chodziło tylko o przeprowadzenie reform („pierestrojki”) na swoich warunkach, bez dopuszczenia do głosu sił nie dających się kontrolować.

Jako człowiek Solidarności mam emocjonalny stosunek do tego wielkiego ruchu społecznego. Andrzej Gwiazda powiedział jednak, że wszelkie prace na temat „S” bez uwzględnienia problemu agentury są bezwartościowe.

Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że konfidenci są wśród nas, ale nie mieliśmy pojęcia o skali infiltracji. Dziś wiemy, że wśród delegatów na I Krajowy Zjazd „S” było 300 konfidentów, a gen. Kiszczak chwalił się, że wpompował w związek 3 dywizje swoich ludzi.

Wśród 16 najaktywniejszych działaczy Zarządu Regionu w Pile było 11 tajnych współpracowników (proporcje zbliżone do episkopatu Bułgarii, gdzie na 15 biskupów 13 było „trefnych”). W dekadzie lat 80 wielokrotnie przyszło się nam dziwić i zastanawiać „co jest grane”?

Na przykład – dlaczego po ostatnim posiedzeniu Komisji Krajowej „S”, która skończyła się parę minut przed wprowadzeniem stanu wojennego, „zwinięto” wszystkich jej uczestników, ale pozwolono uciec tylko tym, których gen. Kiszczak później zaprosił na negocjacje okrągłego stołu? Dlaczego w rocznicę porozumień sierpniowych koszalińska SB wyprowadziła ludzi na ulicę za pomocą ulotek, aby następnie ich „spałować”, polać wodą ze specjalnie sprowadzonej z Gdańska polewaczki i okadzić gazem łzawiącym? Wówczas myśleliśmy, że to inicjatywa chcących się wykazać lokalnych esbeków zmęczonych bezczynnością.

Dlaczego śledczy w mojej sprawie wykazywali małe zainteresowanie, skąd otrzymywałem materiały i gdzie przekazywałem teksty? Wtedy tłumaczyłem to sobie tym, że funkcjonariusze (zresztą kulturalni i grzeczni) stracili wiarę w socjalizm i entuzjazm dla swojej pracy. Dlaczego w stanie wojennym można było kupić farbę drukarską w wiejskim sklepiku w Kłaninie? Czy był to asortyment niezbędny rolnikom? (Kubełek farby oczywiście kupiłem i przekazałem naszym drukarzom). Dlatego z mieszanymi uczuciami słuchałem relacji Adama Borowskiego, że co tydzień kupował od złodziei 2 tony papieru dla swoich wydawnictw. Borowski jest ostatnią osobą, którą mógłbym podejrzewać o agenturalność, ale wiemy, że funkcjonariusze często wspierali podziemne wydawnictwa, robiąc przy tym niezłą kasę.

Największy wydawca w Krakowie, niejaki Karkosza, był tajnym współpracownikiem SB. Został internowany w Jaworzu wraz z innymi kapusiami – literatem Szczypiorskim, redaktorem „Gazety Wyborczej” Maleszką i szefem Radiokomitetu Drawiczem (oraz czołówką późniejszych polityków III RP).

Listę wydarzeń dziwnych i niezrozumiałych można by ciągnąć długo (np. konspiratorzy ukrywający się w mieszkaniach tajnych współpracowników SB), co świadczy o naszej znikomej wiedzy o złożoności zachodzących wówczas procesów.

Dopiero w 1988 roku uznano, że sytuacja jest na tyle „wyprostowana”, że można rozpocząć proces „przekazywania władzy w ręce opozycji”. Na wszelki wypadek pozbyto się kilku tysięcy solidarnościowców, wysyłając ich na emigrację. Z IPN otrzymałem ciekawy dokument, z którego wynika, że przygotowania do „okrągłego stołu” trwały cały rok i rozpatrywano możliwość ponownej fali internowań jako formy „dialogu z opozycją”. Ten dokument to „Meldunek o stanie przygotowań Wydziału III WUSW do realizacji decyzji Ministerstwa SW z dnia 29.04.1988 r.”. Chodziło o wytypowanie osób przewidzianych do internowania, „które w przypadku pogorszenia sytuacji wewnętrznej w kraju mogą podjąć działania wymierzone przeciwko porządkowi publicznemu”. W województwie koszalińskim znaleziono 2 takie osoby (byłem jedną z nich), ale do internowań nie doszło. Sytuacja się nie pogorszyła, a rokowania „okrągłego stołu” przebiegły zgodnie ze scenariuszem.

Myślę, że nie tylko mnie nachodzi czasem przygnębiające pytanie – czy nasza walka w ogóle miała sens? Czy nie opóźniliśmy „wiosny ludów” Europy Wschodniej przez sypanie piasku w tryby historii? A może mur berliński mógł runąć znacznie wcześniej? Czy „państwo teoretyczne”, które uzyskaliśmy w wyniku ustaleń w Magdalence, było lepsze niż przewidziane dla nas przez projektantów pierestrojki profesorów pułkowników Szłykowa i Rubanowa? Na te pytania prawdopodobnie nigdy nie uzyskamy odpowiedzi.

Stół pełen kantów

Podczas obrad „okrągłego stołu” Ciosek z Mazowieckim kłócili się do upadłego. Komunistom trzeba było wyrywać z gardła każde ustępstwo. W końcu zgodzili się na wiele, ale paradoks polegał na tym, że te ustalenia realizować mieli nie komuniści, lecz rząd „solidarnościowy”, któremu zamierzano przekazać władzę.

Ponoć tekst porozumień liczy 17 tys. stron, co – jak powiedział Andrzej Gwiazda – jest najlepszą gwarancją, że tego nikt nigdy nie przeczyta.

Ale to był tylko teatr dla maluczkich. Prawdziwe ustalenia w gronie poważnych osób zapadały gdzie indziej. Gdzieś zadecydowano, że prezydentem „wolnej Polski” ma zostać dotychczasowy wojskowy dyktator Jaruzelski. Czy było to w 1985 roku podczas spotkania Rockefellera i Brzezińskiego z Jaruzelskim w Nowym Jorku? Wybór Jaruzelskiego w Sejmie przeszedł jednym głosem, bo w kluczowym momencie głosowania poseł Marek Jurek wyszedł „za potrzebą”. Wiadomość o tej nominacji wywołała szok wśród Polonii – emigracyjny prezydent Sabbat zmarł na serce.

Jeszcze w 1988 roku wprowadzono moratorium na wykonywanie kary śmierci (tak na wszelki wypadek…). Było to wyraźne złamanie prawa (odmowa wykonania prawomocnych wyroków sądów). Gdy w 1995 roku Sejm moratorium przedłużył, posłowie Unii Polityki Realnej złożyli interpelację, pytając ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskiernię (TW „Prym”), kto wprowadził owo moratorium. Minister odparł, że „nie można ustalić autora tej decyzji”. Niewątpliwie najważniejsze ustalenia zapadały nie przy okrągłym meblu, tylko w miejscach spokojniejszych (ambasady zaprzyjaźnionych państw?), a najważniejszym rezultatem było historyczne pojednanie zwaśnionych frakcji komunistycznych – „natolińczyków” i „puławian” („chamokomuny” i „żydokomuny”). Zadecydowano, że zbrodnie komunistyczne nie będą ścigane (i co się z tym wiąże – nie można „ruszyć” sądownictwa) i że MSZ, którego również nie można „ruszyć”, będzie w gestii „żydokomuny”. Kadry tego ministerstwa zbudowano w oparciu o „notes Geremka” – zatrudniono progeniturę sprawdzonych urzędników, którzy pracowali tam w latach 50. Również temu środowisku powierzono troskę o stan świadomości Polaków. Naczelnym wychowawcą został Adam Michnik, który przejął pałeczkę od swojego starszego kolegi Jerzego Urbana – głównego ideologa i propagandzisty lat osiemdziesiątych.

Jakieś wysokie i tajne kolektywy zadecydowały, by nie rozwiązywać komunistycznych służb specjalnych („są tam świetni fachowcy”), a Amerykanie obiecali, że „przewerbują je w całości”. Uważali prawdopodobnie, że będą one strażnikiem interesów rosyjskich, stabilizując sytuację w Polsce. Z pewnością zabezpieczono interesy wszystkich poważnych „akcjonariuszy” zewnętrznych i wewnętrznych, a Polakom pozostała jedynie „terapia szokowa”.

Mój więzienny współtowarzysz niedoli – robotnik z Białogardu deklarował, że wystarczy mu miska zupy na dzień, byle tylko Polska była wolna. Zupę koledze Makaremu zapewnił Balcerowicz – ubyło 5 mln miejsc pracy, straciliśmy 85% sektora bankowego i 50% przemysłowego.

Wszystko „poszło” za ok. 5% wartości odtworzeniowej. Po kilku latach reform ok. 40% Polaków (w 1989 roku było ich 16%) znalazło się poniżej minimum egzystencji. Za demokratyzację zapłaciliśmy wysoką cenę.

Kłopotliwa partia spoza rozdzielnika

Natychmiast po rokowaniach „okrągłego stołu” „przewerbowane” służby rozpoczęły meblowanie polskiej sceny politycznej w myśl zaleceń gen. Kiszczaka: „Musimy sobie zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i polityki”. Gdy ujawniono „listy Macierewicza”, okazało się, że tylko w partii PC (poprzedniczki PiS) Jarosława Kaczyńskiego nie ma agentów, a więc gen. Kiszczak nie mógł zapewnić sobie „operacyjnej możliwości kreowania jej działalności i polityki”. Z tego względu partia Kaczyńskiego zawsze podlegała huraganowej krytyce mediów miejscowych i zagranicznych. Nie miała też tzw. zdolności koalicyjnej. Po wygranych przez PiS wyborach 2005 roku zaproponowano ludowcom udział w rządzie. PSL to partia „profesjonalnych koalicjantów” zwyczajowo wchodzących w koalicje ze wszystkimi. Tym razem ludowcy odmówili, a wyglądało to tak, jakby ktoś, kto ma „operacyjne możliwości oddziaływania”, właśnie „oddziałał”. Na PiS i jego prezesa od zawsze spadały nieprawdopodobne ilości hejtu ze wszystkich stron, a to dlatego, że PiS jest „ciałem obcym” na scenie politycznej, przy budowie której angażowali się ci, co roszczą sobie pretensje do zarządzania ziemiami zamieszkałymi przez Polaków.

Historia zatoczyła koło – siły, które sprzeciwiały się odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku, dziś również działają w tej samej sprawie. Zdobycie w 2015 roku samodzielnej władzy przez „skrajnie nacjonalistyczną, niedemokratyczną, autorytarną” (najczęściej używane epitety) partię było „fuksem”, który możemy zawdzięczać zbiegowi kilku czynników. Natomiast utrzymanie się przy władzy i efektywne rządzenie wbrew przytłaczającej większości mediów, wobec nieustannych awantur i przepychanek, graniczy niemal z cudem. Aby „zejść z linii strzału” po 2 latach udanych rządów, dokonano rekonstrukcji gabinetu w celu poprawy wizerunku. Niestety nowa, „europejska” twarz całej formacji nie zrobiła najmniejszego wrażenia – ataki nie zmniejszyły się ani o milimetr. I nawet gdyby min. Zalewska wprowadziła obowiązkową naukę nowoczesnych, europejskich technik masturbacyjnych na wszystkich szczeblach nauczania z egzaminem praktycznym na maturze, nie zmieniłoby to opinii o Polsce. Bo nie chodzi tu o wizerunek – partia upominająca się o prawa dla Polaków jest po prostu obca systemowo i nieakceptowalna dla „sił trzymających władzę” w naszej części Europy. Jarosław Kaczyński, pomny prób naprawy państwa w czasie Sejmu Wielkiego i ich tragicznych efektów, stara się unikać gwałtownych ruchów, które mogłyby zakłócić kruchą równowagę, jaką wypracowały mocarstwa „na odcinku polskim”. Dlatego rządzący z nadzwyczajną cierpliwością znoszą wszelkie upokorzenia i afronty na forum międzynarodowym. Ale czy Polacy będą równie cierpliwi? Rozczarowany elektorat powściągliwość interpretuje jako indolencję i tchórzostwo, a bez pełnej mobilizacji wyborców nie sposób wygrać ze „zjednoczoną opozycją” (do której przed wyborami do Sejmu z pewnością dołączy także „Wiosna”).

Katastrofą byłby powrót do władzy internacjonalistów liberalno-proletariackich. Większość reform zostałaby cofnięta, „urealniono” by wiek emerytalny i skończyłoby się „rozdawnictwo” dla krajowców, bo „piniędze” potrzebne byłyby gdzie indziej.

Rządzący zdają sobie sprawę, że zemsta sędzi Kamińskiej będzie straszna, a sędzia Łączewski prawdopodobnie już zaczyna pisać uzasadnienia wyroków. Jak pamiętamy, zajmuje mu to dużo czasu (dla Mariusza Kamińskiego pisał 3 miesiące). Obecny rząd realizuje z lepszym lub gorszym skutkiem swoje obietnice wyborcze i nie ulega wątpliwości, że zrobił najwięcej dla Polaków ze wszystkich rządów po 1990 roku. Prawdopodobnie żaden następny rząd tyle nie osiągnie – powinni o tym pamiętać rozczarowani wyborcy PiS.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Dlaczego PiS tak bardzo przeszkadza?” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Dlaczego PiS tak bardzo przeszkadza?” na s. 6 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Na Górze Hugona w Świętochłowicach, w miejscu zbiorowego grobu ofiar KL Auschwitz-Eintrachthütte, ma powstać osiedle

Władze Świętochłowic z nadania PO przyczyniły się do ukrycia prawdy o miejscu niemieckich zbrodni faszystowskich, aby deweloper mógł tam wybudować (z udziałem kapitału chińskiego) domy jednorodzinne.

Stanisław Florian
(opracowanie)

W lutym i marcu 2018 r. mieszkańcy Świętochłowic oraz terenów sąsiednich miast: Chorzowa (dzielnica Batory, dawne Hajduki Górne) i Rudy Śląskiej (od strony Kochłowic i Bykowiny), oburzeni wycinką prawie półtora tysiąca drzew na zboczu Góry Hugona, rozpoczęli protesty przeciw ówczesnemu prezydentowi Świętochłowic, prominentnemu działaczowi śląskiej Platformy Obywatelskiej, byłemu asystentowi premiera Jerzego Buzka i wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej, Dawidowi Kostempskiemu, oraz jego „zaprzyjaźnionemu” deweloperowi, spółce Xenakis, której „miasto” przekazało w użytkowanie wieczyste zalesiony wówczas teren, gdzie deweloper ma wybudować osiedle domów jednorodzinnych.

Podczas przygotowań do protestu, który 12 marca po przemarszu z Góry Hugona zgromadził pod Urzędem Miejskim w Świętochłowicach – według różnych szacunków – od ponad 200 do prawie 500 osób, ludzie zainteresowani sprawą wycinki trafili na kolejną szokującą informację z historii Góry.

Podczas spotkań przygotowujących protest zaczęli sobie opowiadać wspomnienia swoich przodków o zbiorowych mogiłach ofiar obozów pracy przymusowej, które były na zboczach Góry i o których przez całe dziesięciolecia nie wolno było mówić.

Relację na ten temat można znaleźć na YouTube, na kanale lokalnego Stowarzyszenia „Genius Loci – Duch Miejsca”, które zajmuje się historią oraz kulturą Górnego Śląska. W filmie pt. Spotkania pokoleń – bez Hugon na hołda występuje gościnnie Lucjan Wodarz. Jest on geologiem. (…) Według relacji Wodarza, właśnie za obecnym cmentarzem, czyli już na obecnym terenie wycinki lub przy jej skraju, było miejsce pochówku więźniów KL Auschwitz-Eintrachthütte oraz obozu pracy przymusowej „Zgoda”. Wspomina również o powojennych nocnych ekshumacjach pod nadzorem funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, które miały tam miejsce, a które „dla niepoznaki zasypywane były wapnem”. Mówi też o wielu innych, potwierdzonych historycznie faktach i miejscach, które znajdują się na Wzgórzu, co dodatkowo uwiarygodnia jego wskazania.

Na podstawie jego dostępnej w internecie relacji 5 marca 2018 r. inicjator i jeden ze współorganizatorów protestu przesłał do katowickiego Oddziału IPN informację o możliwości profanacji miejsca pochówku ofiar świętochłowickiego KL Eintrachthütte/podobozu KL Auschwitz, a później obozu pracy przymusowej NKWD/UBP „Zgoda” w Świętochłowicach. Pisał, że w związku z wycinką 4,5 ha lasu na Górze Hugona za cmentarzem, przekazanego przez ówczesnego prezydenta Świętochłowic w użytkowanie wieczyste deweloperowi na budowę osiedla domków jednorodzinnych, jego uwagę zwróciła informacja zawarta w filmiku o Górze Hugona dostępnym na YouTube. Prosił o sprawdzenie, czy są dokumenty potwierdzające ten fakt i wyrażał obawę, że jeśli w tej chwili nie uda się tego zbadać – całkowitej zagładzie i zatarciu w pamięci następnych pokoleń ulegnie miejsce pochówku ofiar dwóch totalitaryzmów. Dlatego zwracał się z prośbą o natychmiastowe podjęcie interwencji na terenie wskazanym w filmie oraz o odpowiedź, czy Instytut jest zainteresowany zbadaniem i ewentualnym upamiętnieniem tego miejsca męczeństwa.

W informacji katowickiej redakcji TVP3 o świętochłowickim marszu 12 marca 2018 r. naczelnik oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Katowicach Adam Dziurok powiedział, że „zachowała się jedna relacja, która mówi o pochówkach, masowych grobach na Górze Hugona, ale nie wskazuje, że to było na cmentarzu, czy też poza obrębem cmentarza. Do tej pory nie spotkaliśmy informacji, żeby pochówków dokonywano poza obrębem cmentarza. Ta informacja jest nowa, wymaga dalszych badań, sprawdzenia; czym będziemy się zajmować”. Po tej wypowiedzi mieszkańcy Świętochłowic i okolic Góry Hugona spodziewali się podjęcia przez katowicki IPN badań terenowych i podania do publicznej wiadomości ewentualnych wyników „sprawdzenia”… W ten sposób interpretowali nawet odwierty, których ślady odkrywali wiosną i latem 2018 r. na terenie wyciętego przez spółkę Xenakis lasu.

Na fali oczekiwań związanych z wyjaśnieniem tej sprawy część świętochłowiczan poparła w jesiennych wyborach samorządowych kandydaturę prezesa Stowarzyszenia „Przyjazne Świętochłowice” Daniela Begera, który szedł na czele marcowego protestu i osobiście złożył w Urzędzie Miasta odczytane pod nim postulaty dotyczące Góry Hugona.

Dzięki temu poprzedni prezydent D. Kostempski, który wywołał konflikt społeczny wokół Góry, niespodziewanie przegrał z nim w II turze wyborów nieznaczną liczbą 122 głosów. Niestety ani w trakcie kampanii wyborczej, ani po jej zakończeniu ludzie nie doczekali się informacji o wynikach dalszych badań katowickiego IPN w sprawie pochówków na terenie wyciętego przez dewelopera lasu na Górze Hugona.

W tej sytuacji, po kolejnych nagabywaniach przez osoby zainteresowane sprawą, niejako w rocznicę protestu przeciw wycince lasu na Górze Hugona, jego inicjator i współorganizator ponownie zwrócił się do katowickiego IPN w tej sprawie. Nawiązując do wypowiedzi naczelnika Dziuroka z 12 marca 2018 r., napisał: „zapytywany przez mieszkańców okolic Góry Hugona w Świętochłowicach, w sytuacji, gdy Stowarzyszenie Przyjazne Świętochłowice po wygraniu samorządowych wyborów prezydenckich przez Daniela Begera zaniechało dalszych starań o wyjaśnienie tej sprawy – zwracam się do Pana z uprzejmą prośbą o przekazanie informacji, czy zostały dokonane dalsze ustalenia, poza wspomnianą relacją ustną, dotyczące miejsc pochówku ofiar KL Auschwitz-Eintrachthütte oraz obozu pracy przymusowej Zgoda na terenie wyrobiska po kamieniołomie przyległym od zachodu do cmentarza przy ul. Wiśniowej w Świętochłowicach”. Odpowiedź z 13 marca 2019 r. była krótka i lakoniczna: „Szanowny Panie, nie dokonałem żadnych dodatkowych ustaleń odnośnie pochówków ofiar obozu Zgoda w okolicy Góry Hugona w Świętochłowicach”.

W tym miejscu trzeba przypomnieć o tym, co się działo na Górze Hugona w Świętochłowicach i w jej otoczeniu w trakcie II wojny światowej oraz po jej zakończeniu.

Podczas niemieckiej okupacji faszystowskiej wybudowaną na jej szczycie w 1937 r. dzięki polskiemu Zjednoczeniu Górniczo-Hutniczemu platformę szybowcową Niemcy wykorzystali na stanowisko artylerii przeciwlotniczej (można je oglądać do dziś) dla obrony przed bombardowaniami pobliskich hut, kopalń i zakładów przemysłowych. Do obsługi żołnierzy stanowiących załogę tej baterii wykorzystywano najpierw robotników przymusowych z pobliskich obozów pracy przy kopalni „Polska” (przemianowanej przez Niemców ponownie na „Deutschland”), zakładach metalurgicznych „Zgoda” (przemianowanych znów na „Eintrachthütte”), czy z hut „Florian” (przemianowanej na Falva) i „Batory” (przemianowanej na Bismarckhütte).

W tym celu na stokach Góry – według relacji świadków – powstały tymczasowe obozy, w których przebywali również przymusowi robotnicy z kopalni „Polska” („Deutschlad”), a przy dróżce obok cmentarza (dziś w pobliżu ul. Wiśniowej) – więźniowie żydowscy. W jednym z największych obozów pracy przymusowej (Grosslager) przy Hucie „Florian” („Falva”) w Świętochłowicach wykonywało niewolniczą pracę 1376 robotników przymusowych. W Świętochłowicach działał też obóz jeniecki „Rüstungslager Eintrachthütte”. Według zestawienia statystycznego „Kӧnigs- und Bismarckhütte” z czerwca 1944 r. – w Hucie „Batory” („Bismarckhütte”) pracowało w tym miesiącu 1260 jeńców i 856 tzw. obcokrajowców, czyli robotników przymusowych, z których większość stanowili tzw. Ostarbeiter, którzy pochodzili ze Wschodu. Według stanu na 17 stycznia 1945 r., pozostało ich już tylko 192…

Przy należącej do koncernu Berghütte hucie „Zgoda” („Eintracht”) działał obóz pracy przymusowej dla Żydów. Według lokalnych przekazów wielu z nich znalazło śmierć w kamieniołomie za cmentarzem. Jego wyrobisko, wbrew prawdzie, jest dziś na polecenie ex-prezydenta Świętochłowic D. Kostempskiego oznakowane na tablicy ścieżki edukacyjnej jako największe wyrobisko „po eksploatacji węgla kamiennego”…

W ten sposób władze Świętochłowic z nadania Platformy Obywatelskiej, tuż przed przegranymi wyborami samorządowymi przyczyniły się do ukrycia prawdy o miejscu niemieckich zbrodni faszystowskich na więźniach żydowskich, polskich i śląskich, aby na tym miejscu zaprzyjaźniony z nimi deweloper mógł wybudować (z udziałem kapitału chińskiego) osiedle domów jednorodzinnych. (…)

Cały artykuł Stanisława Floriana pt. „O Górze Hugona w Świętochłowicach i grobach ofiar KL Auschwitz-Eintrachthütte” znajduje się na s. 2 i 3 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Floriana pt. „O Górze Hugona w Świętochłowicach i grobach ofiar KL Auschwitz-Eintrachthütte” na s. 2 i 3 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Groteskowa afera spódniczkowa. Nasze inteligenckie elity zostały już rozbrojone i zastraszone ideologicznymi idiotyzmami

Dyrekcja liceum w Gnieźnie i lokalny działacz samorządowy bez przymusu, urzędowej presji czy politycznego szantażu potulnie podporządkowali się poprawności politycznej w sprawie szkolnego żartu

Henryk Krzyżanowski

Przez Gniezno przetoczyła się w marcu afera spódniczkowa, humorystyczna i poważna zarazem. Najpierw wymiar humorystyczny. W szacownym LO im. Dąbrówki, jednym z najlepszych w Wielkopolsce, samorząd uczniowski uzgodnił z dyrekcją, że uczennice, które w Dzień Kobiet przyjdą do szkoły w spódnicy lub sukience, nie będą w tym dniu odpytywane. Nic wielkiego, na podobnej zasadzie mają immunitet chłopcy w krawatach w Dzień Chłopaka.

Na tym niewinnym żarcie spoczęło jednak czujne oko lokalnej działaczki partii Razem, która w internecie zwymyślała szkołę, że skandal, seksizm, uprzedmiotowienie kobiet, etc., etc.

„I co z tego?”, ktoś powinien zapytać. „Po to są lewacy, żeby takie opinie wygłaszać. A dyrektor stuletniego liceum w mieście o randze Gniezna to za wielka persona, żeby na takie zaczepki w ogóle reagować”.

A jednak reakcja nastąpiła. I to jaka!

Pani dyrektor ogłosiła potulnie, że skoro tak, to zaprosi wokalistkę z grupy punkowej „Siksa” (!?), by ta przeprowadziła w szkole warsztaty z tolerancji, pozycji kobiety w świecie, etc.

Wtedy rozbawiona internetowa publiczność zaczęła cytować teksty owej wokalistki-szkoleniowca, przetykane obficie grubym słowem anatomicznym. Na to dyrektorka podała tyły i warsztaty „Siksy” odwołała. To jednak nie skończyło sprawy – w sukurs sprawie postępu pośpieszył dyrektor wydziału Edukacji Starostwa Powiatowego w Gnieźnie, do niedawna polonista z technikum, a nadal dyrektor biura poselskiego miejscowego VIP-a z PO, p. Pawła Arndta, podobno chrześcijańskiego demokraty. Dubeltowy dyrektor zapowiedział, że jak tak, to pod koniec marca pośle do szkół prawnika, który przeszkoli samorządy uczniowskie z mowy nienawiści, tolerancji, równego traktowania, etc., etc. Wygląda więc na to, że w tej groteskowej historii na swoje wyjdą: ów prawnik, którego trud zostanie zapewne sowicie wynagrodzony przez starostę, oraz tumanieni przezeń uczniowie z samorządów, którzy dostaną dzień wolnego od lekcji.

Tę groteskę podsumował anonimowy internauta, pisząc: „Na szczęście w Gnieźnie mają specjalistyczny szpital odpowiedni w takich sytuacjach”. Bez wątpienia miał na myśli słynną Dziekankę, regionalny psychiatryk.

Niestety ta śmieszna historia ma także swój wymiar śmiertelnie poważny. Widzimy bowiem, jak mocno nasze inteligenckie elity zostały już rozbrojone i zastraszone ideologicznymi idiotyzmami z Zachodu. Tutaj nie było przecież przymusu, urzędowej presji, politycznego szantażu. Było lewicowe miauknięcie, na które zareagowały skwapliwie osoby na stanowiskach, dobrze wykształcone i zapewne kompetentne. Czemu to zrobiły? A jak zachowają się, jeśli lewica, nie daj Boże, zdobędzie kiedyś udział we władzy i będzie próbowała swoje obłędne teorie realizować poprzez państwowe nakazy?

Niełatwo być optymistą.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „O spódniczkach w stuletnim liceum” znajduje się na s. 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „O spódniczkach w stuletnim liceum” na s. 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Co się dzieje z tysiącletnim dziedzictwem Chrztu Polski i nawoływaniem św. Jana Pawła II do wierności chrześcijaństwu?

Czy już naprawdę nic się nie liczy, tylko własny interes? Żadne zasady: ani wiara w Boga przekazywana przez wieki kolejnym pokoleniom, Dekalog, ani nawet poczucie piękna, honoru czy zwykłego wstydu?

Alina Czerniakowska

Gdy patrzę na publiczne zachowania coraz większej grupy ludzi w XXI wieku, nasuwa się podstawowe pytanie – jak im nie wstyd, czy zupełnie zatracili poczucie i świadomość, że robią źle, że to jest często odrażające, niegodne człowieka, który przecież jest stworzony na podobieństwo Boga? Z niesmakiem i zażenowaniem patrzy się na twarze starszych kobiet i mężczyzn trzymających nad głowami kolorowe tabliczki z napisem LGBT (lesbian, gay, bisexual, transgender) na ulicach Warszawy czy ostatnio na posiedzeniu Rady Miasta, jakby nie rozumieli, co mają tam wypisane, że jest to – krótko mówiąc – deprawacja dzieci i młodzieży. Wystawiają swoje twarze na widok publiczny, opowiadając się po stronie, która budzi sprzeciw i odrazę u ludzi wychowujących swoje dzieci w normalnych rodzinach, opartych na miłości do Boga i Ojczyzny. A przecież taka była Polska od wieków. „Światłości młodych polskich sumień, przyjdź! Przyjdź i umocnij w nich tę miłość, z której się kiedyś poczęła pierwsza polska pieśń Bogurodzica; orędzie wiary i godności człowieka na naszej ziemi! Polskiej, słowiańskiej ziemi!

Pozostańcie wierni temu dziedzictwu! Uczyńcie je podstawą swojego wychowania! Uczyńcie je przedmiotem szlachetnej dumy! Przechowajcie to dziedzictwo! Pomnóżcie to dziedzictwo! Przekażcie je następnym pokoleniom!” (Jan Paweł II, Gniezno 1979). (…)

Gdy dzisiaj oglądamy w mediach wystąpienia przewodniczącego ZNP Sławomira Broniarza, agitującego nauczycieli do strajku, manipulującego uczniami, grożącego zerwaniem wszelkich egzaminów, nawet maturalnych, widać wyraźnie, że wypełnia zlecone zadanie, wrogie Polsce, przeciw obecnemu prawicowemu rządowi. Tego nie potrafi ukryć jego twarz przed kamerami telewizyjnymi. Czego uczą nauczyciele dzieci i młodzież w ten sposób? Pokazują jedno: że liczy się tylko pieniądz, własny interes, a wszystkie ideały, powołanie, służba, wielka, prawdziwa wiedza, patriotyzm (bo takie cechy od stuleci wiążą się z zawodem nauczyciela) nie mają żadnego znaczenia.

Cały artykuł Aliny Czerniakowskiej pt. „Pozostańcie wierni temu dziedzictwu!” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aliny Czerniakowskiej pt. „Pozostańcie wierni temu dziedzictwu!” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przykłady zachowań profesorów Senyszyn, Krzemińskiego i Hartmana dowodzą klęski polskiego systemu edukacji

Na okoliczność Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych przedstawiciele elit akademickich opluwają żołnierzy podziemia niepodległościowego stosownie do swego poziomu intelektualnego i moralnego.

Józef Wieczorek

Niezawodna w tej materii jest prof. (…) Profesor ma swój profil na Twitterze, gdzie zaćwierkała 1 marca tego roku: „Wyklęci to nie żołnierze, a bandy wyrzutków społecznych, nierobów i frustratów czekających na III WŚ. Zamordowali 5 tys. cywilów, w tym 187 dzieci, grabili, gwałcili, torturowali, zastraszali Polaków odbudowujących kraj. Ich święto to jawna kpina z obywateli RP. Będzie zniesione”. Nie podaje jednak źródła swoich czy innych badań w tej materii.

„Fronda” w tekście Haniebne słowa o Żołnierzach Wyklętych! „Mordowali Żydów” przytacza wypowiedź znanego profesora socjologii Ireneusza Krzemińskiego: „Ci tak zwani Żołnierze Wyklęci to bardzo często były też oddziały Narodowych Sił Zbrojnych, które walcząc z Niemcami, jednocześnie mordowały np. Żydów albo też nasze mniejszości narodowe”.

(…) Jan Hartman (…) chyba się nie wypowiadał w sprawie żołnierzy wyklętych, ale przed 2–3 laty napluł niemało na swoim blogu w Polityce: „Jak świat długi i szeroki, faszystowska hołota panoszy się na ulicach, siejąc strach i wstręt. Panoszy się i u nas. Wyłażą ze swych nor, bo wiedzą, że ten rząd patrzy na nich łaskawie. Mają z nim wspólny kod. Rozumieją się bez słów.

Hasło »żołnierze wyklęci« zapewnia nietykalność (…) Na terenach, gdzie rozbrzmiewa jeszcze krzyk mordowanych w etnicznych i religijnych waśniach, nienawiść snuje się przez wiele dziesięcioleci. A od czasu do czasu wybucha. Odrażające marsze taki wybuch mogą zapowiadać. Dziś marsz, za rok marsz, a za dwa może już pogrom. Na razie faszyści, poprzebierani za katolików i kibiców, testują wytrzymałość niańczących ich władz”.

(…) Niedawno byłem w szkole podstawowej integracyjnej przy ulicy Topolowej 22 w Krakowie na uroczystości w 66 rocznicę śmierci gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, gdzie dzieciaki wykazywały się zupełnie inną wiedzą o wyklętych i mordowanych przez komunistów bohaterach.

Przygotowałem z tej uroczystości materiał edukacyjny (strona Niezłomnym ku Niepodległości) do wykorzystania w szkołach wszystkich poziomów, dedykując dokumentację wszystkim Jasiom (a także Joasiom), którzy zbyt dobrze się nauczyli fałszywej historii i jako Janowie (Joanny) nie zdołali się jej oduczyć. Przytoczone wyżej przykłady profesorów (Jana i Joanny) pokazują klęskę polskiego systemu edukacji.

Uważam, że skierowanie takich „profesorów” po naukę do szkoły podstawowej, najlepiej integracyjnej, aby się zintegrowali z uczniami, jest jak najbardziej społecznie pożądane.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Uniwersytet a Wyklęci” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Uniwersytet a Wyklęci” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wojna o prawdę będzie się toczyć, póki istnieje system oparty na kłamstwie / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 58/2019

Zawsze przebaczenie jest sprawą trudną, a bez szczerej i głębokiej pokuty niemożliwą. Lecz każde „wybaczcie” ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy wina została określona, uświadomiona i nazwana po imieniu.

Swietłana Fiłonowa

Wielka wojna katyńsko-hipokrycka

W 1990 roku władza radziecka, przyparta do muru przez polską społeczność, po 50 latach zdecydowała się oznajmić to, w co i tak trudno było wątpić. 13 kwietnia w komunikacie rządowej agencji TASS oficjalnie potwierdzono, że polscy jeńcy wojenni zostali rozstrzelani wiosną 1940 r. przez NKWD.

Naiwność, w którą byliśmy bogaci wtedy, polegała na przekonaniu, że wystarczy, żeby szydło wyszło z worka, a tym oto szydełkiem z pewnością obalimy olbrzymi, uzbrojony po zęby system zbudowany na kłamstwie. Ale fałsz, pewien siebie po długich latach panowania, nie dał za wygraną, otrząsnął się po pierwszym ciosie i przeszedł do ofensywy, używając takiej broni, o której nie mieliśmy wtedy zielonego pojęcia.

„Ludzkie kości pod każdą sosną”

Pamiętam, jak już podczas pierwszego spotkania przewodniczący smoleńskiej administracji obwodowej Nowikow powiedział: – W katyńskim lesie leżą nie tylko Polacy. Tam są także Białorusini, Ukraińcy, Żydzi i tysiące Rosjan. Pod każdą sosną ludzkie szczątki.

Oniemiałam ze zdumienia. Czyżby chciał zbagatelizować zbrodnię w ślad za Jakubem Dżugaszwilim, synem Stalina, który wyznał kiedyś: – Nie rozumiem, skąd tyle hałasu wokół kilku tysięcy rozstrzelanych Polaków. W czasie kolektywizacji na Ukrainie zginęło trzy miliony ludzi.

Ale głos Nowikowa wibrował ze wzruszenia i patosu, powiedziałabym nawet: z dumy, gdybym mogła przypuszczać, że ktoś o zdrowych zmysłach jest w stanie wpaść na pomysł ratowania honoru ojczyzny przypominaniem, jak wiele ludzi różnych narodowości zginęło z rąk jego rodaków. Niestety Nowikow mówił prawdę. NKWD rzeczywiście rozstrzelało i pogrzebało w lesie katyńskim dziesiątki tysięcy ludzi, tak jak i w Piatichatkach w pobliżu Charkowa, w Miednoje i w Bykowni. Przez wiele lat nikt się nie przejmował się losem tych ofiar. Dopiero gdy zaczęły się ekshumacje polskich grobów, przypomnienia o „szczątkach pod każdą sosną” stały się refrenem każdej rozmowy o zbrodni katyńskiej.

Wydawałoby się, że po takich skojarzeniach Rosjanie będą szczególnie wyczuleni na tragedię Polaków. Ale wcale tak nie było. W 1994 roku doszło do naruszenie umowy między rządem Polski a Rosji – czas pracy polskiej ekipy został skrócony do dwóch tygodni, zaplanowany na maj, a jej przyjazd okazał się możliwy dopiero we wrześniu. W 1995 roku wydawało się, że władze Smoleńska poprzysięgły sobie zakłócać pracę Polaków i utrudniać im życie, korzystając z wszelkich sposobności. Ten, od kogo zależało dostarczenie niezbędnego sprzętu, robił wszystko, żeby go nie było. Kto mógł zorganizować manifestację przeciwko pracom ekshumacyjnym, robił to. Kto miał możliwość wystosować absurdalne zarzuty, na przykład co do nietykalności ziemi w lesie katyńskim, też nie próżnował.

Na szczęście nie zabrakło kronikarza tych burzliwych czasów. Został nim Stanisław Mikke, warszawski adwokat, redaktor naczelny pisma adwokatury polskiej „Palestra”. Uczestniczył we wszystkich ekshumacjach w 1991 i 1994–96 r. I codziennie pisał pamiętnik. Tak powstała wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju książka Śpij, mężny w Katyniu, Charkowie i Miednoje. Nie była to sucha relacja z przebiegu prac ekshumacyjnych. Pozwolę sobie przytoczyć słowa śp. sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – Andrzeja Przewoźnika, które powiedział podczas prezentacji tej książki w Centrum-Muzeum im. Andreja Sacharowa w Moskwie 2 grudnia 2000 roku: „To jest zapis świadomości ludzi, którym wówczas przyszło rozwiązać trudne problemy związane z wyjaśnieniem okoliczności zbrodni katyńskiej – Polaków, również Rosjan i Ukraińców, wszystkich tych, którzy nam pomagali, ale także tych, którzy nam przeszkadzali. Relacje dziennikarzy o przebiegu prac ekshumacyjnych zazwyczaj są beznamiętne, bezosobowe. A były to wysiłki bardzo konkretnych ludzi. I ich konkretne zachowania, postawy, reakcje. To wszystko jest ważne”. Tak. To było niezmiernie ważne.

Katyń postawił rosyjskie społeczeństwo przed koniecznością wyboru: jaki spadek przyjąć, a jaki odrzucić, czy Rosjanie są spadkobiercami tych, których kości leżą pod każdą sosną – i to nie tylko w Katyniu – ich bólu, gniewu i sprzeciwu, czy też dziedzicami wielbicieli nieugiętej, twardej ręki, która przez wieki pędziła swoich i obcych od jednej tragedii do drugiej?

Wydawałoby się – nic nie może być prostsze. Niestety. Nie tylko dokonać takiego wyboru, ale i uświadomić sobie, że on jest nieunikniony, bo spadkobiercami są jedni i drudzy, zarówno ci, którzy strzelali, jak i ci, którzy zostali rozstrzelani – to zadanie przerastało Rosjan.

Czerwonoarmiści na odsiecz katyńskim kłamcom

Smyczą, za pomocą której totalitaryzm zniewala ludzi i prowadzi ich tam gdzie chce, jest uogólnienie. Stulecia ludzkiej historii wypełnione tysiącami zawiłych spraw są sprowadzone do kilku najbardziej ogólnych sformułowań. Młodziutka moskwianka urodzona pół wieku po wojnie mówi bez zastanowienia o NASZYCH zwycięstwach w II wojnie światowej (od 1965 roku to konstrukcja nośna radzieckiej propagandy). Radziecki (obecnie rosyjski) żołnierz to nie żywy człowiek z krwi i kości, lecz ziemskie uosobienie pewnej idei, narodowej tożsamości. Czy potrafi zmieścić w sobie zarówno marszałka Rokossowkiego, szeregowców z karnych batalionów, którzy wprost z Berlina kierowani byli do obozów, i tych, którzy ich tam konwojowali? Raczej nie. Dlatego wszystko, co nie dało się zmieścić w jednym ogólniku, zostało okrzyknięto kłamstwem. Więc ten, kto mówi prawdę o wrześniu 1939 roku, jest uważany za nieszanującego ofiar i bohaterstwa CAŁEGO narodu radzieckiego. Szanujący zaś ofiary i bohaterstwo żołnierzy sowieckich powinien uważać za kłamstwo każde napomknienie o faktach, delikatnie mówiąc, niechwalebnych. Stosowanie tej metody w rozważaniach o Katyniu okazało się łatwe: albo zgadzamy się, że CAŁY naród rosyjski jest bezbronną ofiarą totalitaryzmu –więc jak tu mówić o odpowiedzialności – albo uważamy CAŁY naród za zbrodniarzy katyńskich.

I właśnie to, że każdy Polak odbiera wszystko, co żyje w Rosji, jako sprawców Katynia, wpajano Rosjanom: Polacy zawsze będą nas nienawidzili, bo niemożliwe jest wybaczyć Katyń.

To prawda, że zawsze i wszędzie przebaczenie jest sprawą trudną, a bez szczerej i głębokiej pokuty faktycznie niemożliwą. Lecz każde „wybaczcie” ma sens wtedy i tylko wtedy, gdy wina została określona, uświadomiona i nazwana po imieniu. Nic tak nie niszczy szans na porozumienie, jak ogólniki. Nawet gdy wypowiadają je ci, którzy szczerze ubolewają nad rzekomą niemożliwością porozumienia. Choć, prawdę mówiąc, zawsze miałam wątpliwości co do szczerości tych żalów.

9 kwietnia 2000 roku śp. arcybiskup Józef Życiński w homilii podczas mszy św. nawoływał, by nie obwiniać całego narodu rosyjskiego za zbrodnię katyńską. Spotkało się to z poparciem licznych polskich mediów. „O Katyniu bez nienawiści!” – podobne tytuły można było zauważyć na łamach czołowych wielu polskich gazet. W związku z obchodami 60 rocznicy zbrodni katyńskiej byłam wtedy w Warszawie. Skróciłam pobyt, na ile to było możliwie. Każdy dziennikarz mnie zrozumie – chciałam jako pierwsza przekazać Rosjanom tę szczególnie ważną wiadomość. Trudno, nie będą pierwsza, bo już kilka dni minęło, ale przynajmniej nie ostatnia.

No i byłam pierwsza. I zarazem ostatnia. Poza moim rodzimym Radiem Chrześcijańsko-Społecznym ten wątek uznała za godny uwagi jedynie paryska „Myśl Rosyjska” („Русская мысль»). Więc nie chodziło ani o pojednanie, ani o oczyszczenie, ani o przebaczenie – jedynie o tworzenie wizerunku Polaka bez serca.

Już na początku lat 90. w prasie i w czasopismach naukowych zaczęły się ukazywać artykuły o rzekomym wymordowaniu przez Polaków jeńców sowieckich, którzy dostali się do polskiej niewoli podczas wojny w latach 1919–1920, o torturach i znęcaniu się nad nimi. Losy czerwonoarmistów miały wstrząsnąć sumieniem rodaków, a może i całego świata nie mniej niż losy polskich rozstrzelanych oficerów. Określono to później mianem „anty-Katyń”.

Strona polska zaprosiła historyków rosyjskich do badań w polskich archiwach, ale jakoś zabrakło chętnych. W 1998 roku rosyjski prokurator generalny Jurij Czajka wystosował list do strony polskiej z prośbą o wszczęcie śledztwa w sprawie ni mniej, ni więcej jak… ludobójstwa. Minister Hanna Suchocka, zwróciwszy uwagę na niestosowność użycia tego terminu, ponownie zaprosiła Rosjan do współpracy. Nareszcie w 2000 roku współpraca została nawiązana i w 2004 roku Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych i Federalna Agencja ds. Archiwów Rosji wspólnie wydały w języku rosyjskim zbiór 338 dokumentów Czerwonoarmiści w polskiej niewoli w latach 1919–1922. Zbiór dokumentów i materiałów (ros. Красноармейцы в польском плену в 1919–1922 гг. Сборник документов и материалов). Czarno na białym zostało udowodniono, że zdecydowana większość zarzutów nie miała podstaw. Owszem, poziom śmiertelności był wysoki, ale spowodowany był chorobami zakaźnymi, które w tych czasach zbierały ogromne żniwo w całej Europie.

I cóż z tego? Czy po ujawnieniu prawdy projekt „anty-Katynia” został pogrzebany? Wcale nie. Gdzie jest nakład tego zbioru dokumentów, który formalnie nie jest na indeksie – nikt odpowiedzieć nie umie, lecz legendy o bestialskich czynach Polaków rozpowszechniają się coraz ekspansywniej.

Pomijam anty-Katyń filmowy – film pod tytułem „1612” o budżecie 12 milionów dolarów, premiera którego odbyła się prawie jednocześnie z premierą filmu Andrzeja Wajdy „Katyń”. Był wyjątkowo nieudany i już po kilku dniach nikt o nim nie pamiętał. Dość powiedzieć, że od 2017 roku wszystkim odwiedzającym Cmentarz Wojenny w Katyniu proponuje się zapoznanie się z tablicą tuż przy głównym wejściu, opowiadającą o okrutnym traktowaniu przez Polaków jeńców-żołnierzy Armii Czerwonej, czyli właśnie o tym, czego nie potwierdzają ustalenia polskich i rosyjskich historyków, przedstawione we wspomnianym już zbiorze dokumentów.

20 kwietnia zeszłego roku tamże, w odnowionym muzeum została otwarta ekspozycja o stosunkach polsko-rosyjskich „Rosja. Polska. Wiek XX”. Czerwonoarmiści nie czują się tam osamotnieni. Na odsiecz lecą Stalin, Mołotow i wielu innych dostojników, którzy według autorów wystawy mieli rację lub nie mogli postępować inaczej. „To próba odpowiedzenia w sposób maksymalnie prawdziwy, obiektywny i uzasadniony na trudne i dyskusyjne pytania najnowszej historii stosunków rosyjsko-polskich” – głosi umieszczony przy wejściu wstęp do wystawy. Aleksandr Gurjanow, szef sekcji polskiej Memoriału, zasłużonej rosyjskiej organizacji badającej zbrodnie stalinowskie, komentując treść tekstów na wystawie powiedział, że nie potrafi wymienić ani jednego poruszonego tematu i wątku, gdzie by nie było „przekłamania, zafałszowania albo przeinaczenia(…) Tam są wpadki, od zupełnie śmiesznych i elementarnych, ale w większości nie są to wpadki, przypadkowe pomyłki, tylko to są zupełnie świadome przekłamania”.

Można odnieść wrażenie, że już nikt nie głowi się nad tym, czy kłamstwo będzie mieć wygląd prawdy, czy jakoś nieszczególnie. W pewnym sensie to da się zrozumieć. Tam, gdzie doszło do licytowania się, kto jest gorszy, prawda nie jest aż tak ważna, bo i tak żaden wynik nie zadowoli i te wyścigi nigdy nie mogą się skończyć. Lecz nieuniknionym pokłosiem będzie moralna degradacja.

Już sam pomysł anty-Katynia i nadzieja, że to złagodzi reakcję społeczności wywołaną uznaniem zbrodni katyńskiej za przestępstwo stalinowskie, mogły powstać wyłącznie przy założeniu, że poziom moralności rosyjskiego społeczeństwa jest bardzo niski. Współczesny człowiek zazwyczaj rozumie, że żaden głupiec nie został mędrcem dlatego, że za płotem mieszka ktoś głupszy od niego, żaden chory nie wyzdrowiał z tego powodu, że ktoś inny cierpi na tę samą chorobę. Nawet gdyby zarzuty anty-katyńczyków okazały się prawdą, w żadnej mierze nie mogłoby to usprawiedliwić katyńskich zbrodniarzy. Nie będę używać pięknego, pachnącego kurzem bibliotek słowa ‘relatywizacja’. Anty-Katyń to powrót nawet nie do charakterystycznego dla społeczeństw pierwotnych prawa talionu, a do tego prehistorycznego chaosu jeszcze nie do końca ludzkiego, którego obalenie było właśnie celem talionu: za oko – oko, a nie całą głowę; za owcę owcę, a nie całe mienie; nie będziesz zabijał z tego powodu, że ktoś twoim zdaniem jest podobny do wroga lub po prostu ci się nie podoba. Krótko mówiąc, anty-Katyń to brak szacunku dla ludzi, dla Rosjan w pierwszej kolejności. Co też jest całkiem logicznie, bo Katyń bez „anty” – to znaczy cała sprawa ujawnienia prawdy o zbrodni i głębokie rozważanie jej przyczyn i skutków – mogła zmienić mentalność Rosjan, przywrócić godność ludzką do pierwszego szeregu wartości.

Za życia i po śmierci

Każde miasto i każda wioska w ZSRR miały swój grób/pomnik Nieznanego Żołnierza. Zazwyczaj pod okazałym posągiem rzeczywiście znajdowały się ludzkie szczątki. Takie miejsce ostatniego spoczynku na skrzyżowaniu dróg lub w centrum miasta, wśród gwaru i krzątaniny, na co żaden zbrodniarz i samobójca sobie nie zasłużył. I to nie było karą, która miała dosięgnąć wrogów ludu aż poza grobem. Wręcz przeciwnie – największym zaszczytem. Niby działo się tak dlatego, żeby w jednym uczcić wszystkich, niby według tradycji zapoczątkowanej przez Francuzów i rozpowszechnionej w całej Europie po I wojnie światowej. Ale tam był ludzki żal bezsilny wobec ogromu cierpień i ofiar, wysiłek narodu i państwa, by zadośćuczynić za utratę nie tylko życia, ale także imienia. Tu było coś innego.

Pomniki wznoszono dla upamiętnienia Żołnierzy, Obrońców etc. W przeciwieństwie do prostej płyty grobowej, nie jest ich zadaniem przypominać, że człowiek, nim spotkał go los żołnierski, jadł chleb, budował domy, rodził dzieci, co rano witał słońce. To wszystko się nie liczy. Człowiek był ważny o tyle, o ile mógł być wykorzystany przez państwo tak za życia, jak po śmierci. Groby pełniły funkcje propagandowe lub ich nie było wcale. Do dziś dnia szczątki tysięcy takich samych sołdatów pozostają niepogrzebane, nie mówiąc już o zwłokach represjonowanych „pod każdą sosną”, i jakoś nikogo to specjalnie nie razi.

Więc pomniki, które w założeniu powinny budzić patriotyczną dumę, wbrew założeniom mówiły prawdę: od poczęcia do zgonu i nawet po zgonie nikt nie miał prawa do istnienia jako osobowość.

Kiedy Gorbaczow zdecydował się powiedzieć prawdę o Katyniu, następnym krokiem miał być pomnik – wielki, pod niebiosa. „Wspólny dla wszystkich ofiar represji, bo nie można dzielić ludzi na swoich i obcych” – przekonywał dziennikarzy z właściwym sobie patosem wspomniany już wyżej p. Nowikow. Ten ogólnik nad ogólnikami przetrwał niedługo. Lecz idea wspólnego rosyjsko-polskiego memoriału okazała się bardziej trwała i na końcu zwyciężyła. Rosyjska część musiała być za wszelką cenę wzniesiona nie później niż polska. Mniejsza z tym, że nie starczyło już czasu, żeby przynajmniej dokładnie określić miejsca pochówku. Pośpiesznie sporządzono listy rozstrzelanych przez smoleńskie NKWD. O masowych grobach w katyńskim lesie (niepolskich) skrupulatnie informowano lokalną i centralną prasę. Co do polskiej części, to planowano wznieść poległym oficerom wielki pomnik i na tym zamknąć sprawę. Lecz Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa ze śp. Andrzejem Przewoźnikiem na czele twardo się sprzeciwiła: Nie.

Na polskiej części „memoriału” nie będzie żadnego takiego pomnika. Tylko ekshumacja, godny pochówek i prosty cmentarz wojskowy, na którym każdy będzie miał indywidualną tablicę nagrobkową. Owszem, tu będą uroczyste obchody, to miejsce będzie i być musi symbolem męczeństwa narodu polskiego, ale przede wszystkim – cmentarzem. Requiem dla każdego. Powrót do normalności, do żywych związków rodzinnych i przekazywania ich osobistych dziejów, jak to było od początków świata; powrót do przekonania, że człowiek nie jest własnością państwa, że jego godność jest większa niż wszystkie okoliczności ziemskiego życia.

To już godziło w filar ideologii komunistycznej. Tym bardziej, że Rosjanie, którzy przychodzili na miejsca ekshumacji – a wstęp dla nikogo nie był zabroniony – może po raz pierwszy w życiu zrozumieli, co to jest naprawdę solidarność żywych i umarłych, ostatni dług, wieczna pamięć.

Odkrywali, że pola obsiewane martwymi kośćmi żołnierzy i ofiar represji nie są nieuniknionym skutkiem ubocznym wielkich zwycięstw, jak im było wpajane od dziecka, że powinno i może być inaczej – po ludzku.

Więc walka była zaciekła. Ale wykonało się. W Starobielsku, Charkowie, Bykowni, Miednoje i Katyniu są polskie cmentarze wojenne. To wielka wiktoria. Lecz nie mamy złudzeń. Katyńska sprawa jeszcze nie jest zamknięta. Pozostało wiele tajemnic: nadal nie mamy tak zwanej listy białoruskiej, zbrodnia katyńska nie została formalnie osądzona na forum międzynarodowym. Ale to są tematy na inne artykuły. Tu na koniec chcę powiedzieć, że wojna o prawdę będzie się toczyć, dopóki istnieje system polityczny oparty na kłamstwie.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Wielka wojna katyńsko-hipokrycka” znajduje się na s. 11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Wielka wojna katyńsko-hipokrycka” na s. 11 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak sięgnę pamięcią, Niemcy zawsze troszczyli się o Polskę / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 58/2019

Apeluję szczególnie do działaczy KOD i polityków Koalicji Europejskiej, by kierując się, jeśli nie chrześcijańską miłością, to może ludzką solidarnością, pomogli Niemcom w walce o wolne sądy i media.

Zbigniew Kopczyński

Wzruszająca troska Niemców

Naprawdę wzruszyłem się. Łez powstrzymać nie mogłem, gdy oglądałem zdjęcia z pochodu karnawałowego w Düsseldorfie. Po raz kolejny niemieccy sąsiedzi pokazali wielkoduszną troskę o nas. I nie ma co czepiać się dość ciężkiego poczucia humoru. Oni tak już mają, po prostu nie potrafią inaczej, a zrobili najlepiej jak mogli. A że kolejny raz martwią się o nas, choć ich samych życie nie pieści i często ich położenie jest gorsze, tym bardziej wzrusza mnie ta troska.

Jak sięgnę pamięcią, Niemcy zawsze troszczyli się o nas, bez względu na własną sytuację. Już krótko po zjednoczeniu martwiła ich polska ksenofobia. Było to w czasie, gdy cudzoziemcy byli w Polsce rzadkością wzbudzającą raczej życzliwe zaciekawienie, podczas gdy w Republice Federalnej płonęły tureckie domy z mieszkańcami w środku.

Z czasem troska o ksenofobię uległa sprecyzowaniu i Niemcy troszczyli się o polski antysemityzm, szalejący, jak wiemy, w naszym kraju. To polski antysemityzm spędzał im sen z powiek pomimo tego, że zarówno wtedy, jak i teraz każdy żydowski obiekt w Niemczech wymaga całodobowej ochrony policyjnej, a zabezpieczenie bardziej znaczących obiektów, jak szkoła żydowska w Hamburgu, sprawia wrażenie, że znajduje się ona nie w tym hanzeatyckim mieście, lecz w Strefie Gazy.

Zupełnie niedawno pojawił się nowy powód do niemieckich zmartwień: wolność i pluralizm mediów w Polsce. Jak powszechnie wiadomo, nie ma w Niemczech innych znaczących mediów niż niemieckie, a przekaz tych nominalnie opozycyjnych nie odbiega od rządowych. Dobitnym tego przykładem było solidarne milczenie na temat kolońskiego sylwestra, będące skutkiem rządowego nacisku.

Wyobraźmy sobie teraz, że „Gazeta Wyborcza”, TVN i TOK FM przemilczają niewygodny dla rządzących fakt na prośbę pisowskiego rządu. Nie do pomyślenia? A w Niemczech rzeczywistość.

Demokracja, trójpodział władzy, transparentność i kolegialność podejmowania decyzji politycznych to filary ustroju, z którego nasi zachodni sąsiedzi są dumni. Nie dziwi więc, że taką troską napawają ich cierpienia Polaków pod rządami dyktatora z Żoliborza. Troszcząc się, przeoczyli moment, gdy tenże dyktator nie mógł przeprowadzić po swojemu reformy sądów wskutek sprzeciwu prezydenta. Tymczasem na zachód od Odry wpuszczono bez żadnej kontroli ponad milion ludzi, wskutek decyzji kanclerki podjętej bez jakichkolwiek konsultacji z kimkolwiek. Prezydent nie protestował, bo ma on tam tyle do powiedzenia, że może sobie pogadać, i to dość ostrożnie.

No i doszliśmy do sądów, kolejnego kamienia na sercu naszych przyjaciół. Ileż troski o niezależność sądów i ich oddzielenie od władzy wykonawczej i ustawodawczej, ich apolityczność! Prawie wszyscy niemieccy politycy, gros mediów, a i decydenci Unii Europejskiej wraz całą postępową ludzkością rozpaczają nad upolitycznieniem polskich sądów. Tymczasem właśnie w Niemczech o nominacjach sędziowskich decydują wyłącznie politycy, sędziowie nie mają w tej sprawie głosu. To właśnie tam w skład Trybunału Konstytucyjnego został powołany czynny polityk partii rządzącej, poseł do Bundestagu. To tak, jakby w Polsce do Trybunału Konstytucyjnego Sejm wybrał, dajmy na to, posła Piotrowicza. Trudne do wyobrażenia? A w Niemczech to fakt. Wróćmy jednak do Düsseldorfu.

Troska o Polskę jęczącą pod kościelnym butem jest tym bardziej godna uznania, gdy porównamy sytuację w Polsce i w Niemczech.

W Niemczech informacja o przynależności religijnej należy do podstawowych danych osobowych i umieszczana jest we wszystkich aktach stanu cywilnego od metryki urodzenia, przez metrykę ślubu (cywilnego!) aż po akt zgonu. Dzieci, którym wpisano wyznanie katolickie, z definicji uczęszczają na lekcje religii w szkołach. Religia jest tam traktowana jak każdy inny przedmiot. Oceny z niej wliczane są do średniej i można ją zdawać na maturze. Oczywiście lekcje odbywają się w godzinach wynikających z planów zajęć, niekoniecznie na początku lub końcu dnia.

W niemieckich kościołach na tacę wrzucane są centy, ale biedy tam nie widać. Od obywatela mającego w papierach „katolik” Urząd Skarbowy ściąga bez żadnego „zmiłuj się” naprawdę ciężkie pieniądze tytułem podatku kościelnego, nawet jeśli tenże obywatel w kościele bywa raz do roku albo wcale. Z tego podatku wypłacane są bardziej niż przyzwoite pensje księży i biskupów. Te ostatnie, z mocy konkordatu, równe są pensjom ministrów. Do tego dochodzi wiele przywilejów finansowych niedostępnych zwykłym śmiertelnikom.

Prócz utrzymywania duchowieństwa, państwo niemieckie dotuje wiele kościelnych instytucji, jak przedszkola, szkoły, szpitale czy Caritas. W efekcie Kościół katolicki, choć w niedzielnych mszach uczestniczy kilka procent wiernych, jest największym pracodawcą. Oczywiście za pieniądze z budżetu państwa. Dopiero w ubiegłym roku sądy wymusiły zatrudnianie tam również niekatolików. Do tego czasu pracownicy kościelni musieli prezentować katolicką postawę moralną. Były przypadki np. organistów, którzy tracili pracę po rozwodzie. Choć mało kto w Niemczech chodzi do kościoła, dni wolnych w święta kościelne jest więcej niż w Polsce. Prócz wolnych w Polsce, w zależności od landu, wolne są Wielki Piątek, Wniebowstąpienie i drugi dzień Zesłania Ducha Świętego.

Gdy zastanawiałem się, dlaczego Niemcy tak troszczą się o nas, skoro sami mają większe problemy, przypomniały mi się dyskusje z lat dziewięćdziesiątych na temat religijności w obu krajach. To wtedy postępowi religioznawcy, zdegustowani ludowością polskiego katolicyzmu, tłumaczyli, że Niemcy, choć nie chodzą do kościoła, wierzą dojrzalej i głębiej niż hołdujący zewnętrznym formom Polacy. Kościoły wprawdzie puste, lecz serca gorące.

Pomińmy kwestię, w jaki sposób czy jakim przyrządem owi religioznawcy mierzyli głębokość wiary obu społeczeństw i przyjmijmy ich odpowiedzi za pewnik. Są one wyjaśnieniem moich wątpliwości. Tak, to właśnie chrześcijańska miłość bliźniego powoduje tę zdumiewającą troskę. Nie ma w niej nic z zawiści wobec znajdujących się w lepszej sytuacji. „Choć cierpimy wskutek opresji Kościoła, cenzurowanych mediów, antysemityzmu, upolitycznienia sądów czy dyktatorskich poczynań władzy, szczerze martwimy się o Was”. To przejmujące, głęboko chrześcijańskie przesłanie.

Zrobiło mi się wstyd za nas, Polaków. Za naszą niewdzięczność i brak jakiejkolwiek troski o niemieckich bliźnich. Gdzie podziało się hasło „Za Waszą wolność i naszą”? Dlatego z tych skromnych łamów apeluję o pomoc dla naszych zachodnich sąsiadów. Apeluję szczególnie do tych, którzy potrafią to robić: do działaczy Komitetu Obrony Demokracji i polityków Koalicji Europejskiej, by kierując się, jeśli nie chrześcijańską miłością, to może ludzką czy europejską solidarnością, pomogli Niemcom w walce o wolne sądy i media, o rozdział Kościoła od państwa i prawdziwą demokrację. Proponuję na początek demonstrację w Karlsruhe, przed siedzibą Trybunału Konstytucyjnego, i okupację berlińskiego Reichstagu. Tyle możemy zrobić dla tych, którzy od lat troszczą się o nas.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wzruszająca troska Niemców” znajduje się na s. 14 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Wzruszająca troska Niemców” na s. 14 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poznanie historii akademickiej jest możliwe, choć badania nad nią na uczelniach do tej pory są niepożądane.

Do tej pory nie oszacowano, ilu nauczycieli akademickich opuściło uczelnie (zostało wypędzonych) w czasach PRL-u z przyczyn pozamerytorycznych, do jakiego stopnia zniszczono warsztaty ich pracy.

Józef Wieczorek

Od lat piszę, także na łamach „Kuriera WNET”, o trudnościach w poznaniu najnowszej historii polskich uczelni, instytutów naukowych. Nawet uczelniani historycy dziejów najnowszych mają z tym poznaniem trudności, których nie są w stanie/nie mają woli, pokonać. Można odnieść wrażenie, że sfera akademicka weszła w okres post-historii, a zarazem post-prawdy.

A jednak ostatnio ukazała się książka autorstwa Justyny Błażejowskiej Opozycja antyreżimowa w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w latach 1956–1989 (Oficyna Wydawnicza Volumen, IPN, 2018), która obala ten mit niepoznawalności historii najnowszej polskich instytucji naukowych. Prof. Włodzimierz Bolecki na okładce książki napisał „To mikrohistoria jednego niewielkiego instytutu, w którą wpisana jest makrohistoria inteligenckiej opozycji w PRL”.

[related id=65772]O tym, że historia najnowsza uczelni, instytucji naukowych, jest słabo poznana/albo całkiem nieznana, można się przekonać łatwo przeszukując internet. Na ogół historie instytucji akademickich kończą się na roku 1968, a potem następuje przeskok do III RP, do dnia dzisiejszego. Pomijane są na ogół lata 70., kiedy następowało strukturalne i personalne zastępowanie ostatnich pozostałości „wstecznego” systemu II RP strukturami i osobami „postępowymi”. Bez tego procesu nie da się zrozumieć zapaści akademickiej lat późniejszych, także w III RP. Na podstawie wielu akademickich historii można wątpić, czy dotkliwa społecznie, i to do dnia dzisiejszego, „epoka jaruzelska”, stan wojenny lat 80. w ogóle dotknęły sfery akademickie. (…)

Justyna Błażejowska, której książka jest zarazem doktoratem na temat opozycji antyreżimowej w Instytucie Badań Literackich, zastosowała odmienną od standardowej metodologię badań, wykazując, że najnowsza historia tego instytutu jest poznawalna i zarazem pokazując kolejnym badaczom drogę poznawania akademickich historii. (…)

Niestety w książce brak jest wykazu kadry badawczej IBL w ujęciu historycznym. Jest natomiast spis materiałów osobowych kadr IBL, w których figuruje wiele znanych w domenie publicznej nazwisk, m. in. Michał Głowiński, Maria Janion, Jadwiga Kaczyńska, Jarosław Kaczyński, Jan Józef Lipski, Zdzisław Łapiński, Jerzy Łojek, Henryk Markiewicz, Zdzisław Najder, Witold Nawrocki, Barbara Otwinowska, Andrzej Paczkowski, Jan Prokop, Jarosław Marek Rymkiewicz, Piotr Stasiński, Stefan Treugutt, Jacek Trznadel, Jan Walc, Wiesław Władyka, Kazimierz Wyka, Roman Zimand, Maria Żmigrodzka i in. Z obecnie pracujących w IBL PAN znany jest Włodzimierz Bolecki, recenzent pracy.

Byli to pracownicy o nader złożonych biografiach i poglądach, i nie wszyscy nadawali się do bycia „inżynierami dusz” w służbie socjalistycznego postępu, a wielu należało – jakkolwiek nie od początku – do opozycji antyreżimowej, co jest przedmiotem książki Justyny Błażejowskiej, słusznie tak pozytywnie ocenianej przez obecnego pracownika IBL profesora Włodzimierza Boleckiego, I przewodniczącego Komisji „S” w IBL. Warto zauważyć, że o prof. Włodzimierzu Boleckim, a nawet o istnieniu „S” IBL czy strajku okupacyjnym w Pałacu Staszica 15 grudnia 1981 r. nie ma nawet wzmianki w Encyklopedii Solidarności, a także w źródłowym opracowaniu Spętana akademia. Polska Akademia Nauk w dokumentach władz PRL – IPN. To zastanawiające, ale nie jest wyjątkiem w pisanych dziejach Solidarności akademickiej.

Autorka dokumentuje procesy zachodzące w IBL na przestrzeni dziesięcioleci, które odkreśla słowami „od uległości do niezależności”, wskutek czego IBL, zamiast służyć rozwojowi marksizmu, stał się miejscem pracy osób ze środowisk antysocjalistycznych, stanowiących opozycję antyreżimową sprawiającą kłopoty zarówno przewodniej sile narodu, jak i SB.

Autorka podkreśla, że „do samego końca PRL o obsadzie stanowisk kierowniczych w placówkach badawczych decydował Wydział Nauki i Oświaty/Wydział Nauki, Oświaty i Postępu Technicznego Komitetu Centralnego PZPR. Mimo zmieniających się okoliczności, komuniści nie rezygnowali z wypracowanych i sprawdzonych metod nadzoru”. To samo miało miejsce w innych placowkach akademickich, ale nadworni historycy wbrew faktom nieraz temu przeczą.[related id=68593]

„Pozbawienie etatu lub odebranie możliwości jego otrzymania było jedną z najczęstszych represji stosowanych wobec osób prowadzących działalność »antypaństwową«”. Pisze o weryfikacji kadr z roku 1985, która odbywała się według kryteriów pozanaukowych, w celu usunięcia wytypowanych, niewygodnych pracowników. Ta weryfikacja wpisywała się w przygotowaną, także od strony prawnej, polityczną weryfikację kadr akademickich końca PRL-u, przeprowadzoną w instytutach badawczych i uczelniach, o czym władze akademickie III RP, a także nadworni historycy, nie chcą nawet wiedzieć.

Książkę należy polecać historykom dziejów najnowszych, szczególnie uniwersytetów, które przeszły przez okres Polski Ludowej, a nade wszystko Uniwersytetowi Jagiellońskiemu – wzorcowej uczelni, której historycy do tej pory nie mogą sobie poradzić z poznaniem historii w czasach komunizmu, w tym podczas stanu wojennego.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Poznanie historii akademickiej jest możliwe” znajduje się na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Poznanie historii akademickiej jest możliwe” na s. 11 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„W Polsce jest dużo zwolenników zamachowca z Nowej Zelandii, którzy cieszą się, że niewinne osoby zostały zamordowane”

Dlaczego imam Youssef Chadid wypowiedział tak skandaliczne słowa? Co organizatorzy tej manifestacji chcieli nimi osiągnąć? Tak ciężkiego oskarżenia nie formułuje człowiek dobrej woli, lecz prowokator.

Lidia Dudziak

Około 100 osób, w tym nieznana liczba cywilnych służb porządkowych, pojawiło się w sobotę 30 marca na placu Wolności, aby zamanifestować swój sprzeciw wobec rasizmu. Jak mówili organizatorzy, chcieli tym samym oddać hołd ofiarom masakry 49 osób w Nowej Zelandii. Podczas manifestacji wypowiadali się imamowie z Poznania oraz ksiądz z Reformowanego Kościoła katolickiego. Imam Youssef Chadid powiedział: (…) „W Polsce jest dużo zwolenników zamachowca z Nowej Zelandii oraz ludzi, którzy cieszą się, że niewinne osoby zostały zamordowane”. To skandal, nieprawda, fałsz i bardzo krzywdzące nas wszystkich słowa. One są po prostu niedopuszczalne w przestrzeni publicznej. Równie skandaliczne było użycie przez organizatorów manifestacji historycznego symbolu bohaterstwa Polaków w czasie II wojny światowej – kotwicy Polski Walczącej na plakacie, na którym zamaskowanego terrorystę z karabinem w ręce zrównano z wizerunkiem osobnika w koszulce z napisem „Polska dla Polaków” i kotwicą Polski Walczącej, krzyżykiem na łańcuszku oraz kijem bejsbolowym w ręce. Nie mogę i nie chcę patrzeć na to obojętnie. (…)

Tak ciężkiego oskarżenia nie formułuje człowiek dobrej woli, lecz prowokator. (…) Jesteśmy gospodarzami, gościmy was i szanujemy, ale nie pozwolimy, aby nam ubliżano i mówiono kłamstwa.

(…) Skoro imam nie wie, co oznacza symbol Polski Walczącej, to śpieszę go poinformować, iż „Polska Walcząca” to symbol w kształcie kotwicy, której człon w kształcie litery P symbolizuje Polskę, a ramiona literę W – walkę lub „kotwicę” – symbol nadziei na odzyskanie niepodległości Polski okupowanej przez Niemcy. (…) Muzułmanie odbywający służbę w Armii Chorwackiej chcieli walczyć w szeregach nowej jednostki, a ta jednostka to Dywizja Górska SS/chorwacka nr1/Handschar. Do tego czasu nowe formacje opierały się na żołnierzach narodowości niemieckiej lub niemieckiego pochodzenia. Czy wobec tego pomiędzy islamem, muzułmanami a SS i Hitlerem można postawić też znak równości?

Lidia Dudziak jest radną Miasta Poznania z ramienia PiS.

Cały artykuł Lidii Dudziak pt. „Antyrasistowska manifestacja” znajduje się na s. 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Lidii Dudziak pt. „Antyrasistowska manifestacja” na s. 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego