„Na szczęście” powstał film Gutowskiego i mam wrażenie, że pozwolił Janowi Pawłowi II zejść z pomników i wrócić nie tylko na ulice miast, ale do serc wielu, którzy już o nim prawie zapomnieli.
Krzysztof Skowroński
Po śmierci Jana Pawła II uczestniczyłem, na zaproszenie Bronisława Wildsteina, w dyskusji dotyczącej pokolenia JP II. Gospodarz programu zadał pytanie, czy ono istnieje. Wtedy, wbrew jego sceptycyzmowi, starałem się udowodnić, że tak. Po 18 latach od 2 kwietnia 2005 roku możemy stwierdzić, że nawet jeśli istnieje, to pod ziemią.
Wprawdzie były dwa momenty – beatyfikacji i kanonizacji – które pokazały siłę świętego Jana Pawła II, a raz do roku obchodzimy Dzień Papieski, ale generalnie Jan Paweł II został zamknięty w obrazach i pomnikach, od czasu do czasu występując w debatach publicznych jako tarcza lub miecz wymierzony w politycznego przeciwnika.
W tym samym czasie powstało pokolenie anty-JP II. Dużo zorganizowanego wysiłku włożono w to, by najpierw uczynić świętego papieża obiektem kpin nastolatków, a w końcu spróbować go posadzić na ławie oskarżonych. 16 października 2016 roku poprosiłem Jana Brewczyńskiego, by przeprowadził radiową sondę wśród młodzieży spacerującej po ulicy Grodzkiej w Krakowie. Okazało się, że na pytanie, kim był Jan Paweł II, część odpowiedziała: obrońcą pedofilii. To było na kilka lat przed filmem wyświetlonym w TVN i stanowiło emanację niszczycielskiej siły internetu.
„Na szczęście” powstał film Gutowskiego i mam wrażenie, że pozwolił Janowi Pawłowi II zejść z pomników i wrócić nie tylko na ulice miast, ale do serc wielu, którzy już o nim prawie zapomnieli. Ja też sięgnąłem do archiwum i przypomniałem sobie pewną impresję, którą napisałem bezpośrednio po pogrzebie świętego Jana Pawła II. Postanowiłem ją tutaj przytoczyć:
Dostałem nowy magnetofon Grundig. Z radością i ekscytacją postawiłem go na biurku. Z nabożeństwem włączyłem do kontaktu, nacisnąłem na klawisz z napisem „radio” i zacząłem powolnym ruchem poszukiwać jakiejś słyszalnej stacji. Szedłem przez szum fal i zbiór niezrozumiałych dźwięków, aż w końcu trafiłem. Głos po polsku, choć jakby z oddali, odczytywał: „Papieżem został Polak, kardynał z Krakowa, Karol Wojtyła”. Natychmiast pobiegłem do drugiego pokoju, by podzielić się tą informacją z mamą. Nie pamiętam, czy od razu uwierzyła, pamiętam za to, że mnie ta wiadomość napełniła dumą, ale też wydawała się czymś oczywistym.
Wtedy, w październiku 1978 roku, było dla mnie zupełnie naturalne, że papieżem zostaje Polak, ale euforia pozostała euforią. Po szkole maszerowaliśmy z kolegami do cukierni radośnie i lekko, jakbyśmy unosili się nad ziemią.
Dwadzieścia dwa lata później patrzyłem na starych Żydów wychodzących ze spotkania z Janem Pawłem II w muzeum Yad Vashem. Oni też podskakiwali. Mieli czerwone ze wzruszenia twarze i oczy, z których płynęły łzy. Gdy zapytałem o wrażenia ze spotkania, profesor Gutman odpowiedział mi jednym zdaniem: „To święty człowiek”.
Nie pamiętam, czy tego samego wieczoru, czy może dzień lub dwa później stałem ze swoim synkiem i żoną w bramie Jaffy, czekając na wjazd Papieża do starej Jerozolimy. Znajdowałem się wśród wiwatujących Palestyńczyków i śpiewających Hiszpanów, a ponieważ mój syn miał niewiele ponad dwa lata, odsunąłem się trochę od tłumu, stanąłem z boku i czekałem, patrząc.
Gdy wjeżdżała kawalkada samochodów, wąskie uliczki Jerozolimy zmusiły ją do zatrzymania się – akurat w takim miejscu, że stałem metr od Jana Pawła II i przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Przeszył mnie dreszcz od stóp do głowy i od głowy do stóp. W tej jednej chwili zrozumiałem wszystko, co się działo i dzieje. Chaos myśli uporządkował się, zastąpiły go spokój i jasność.
Poszedłem do hotelu położonego na wzgórzu, z widokiem z okna na starą Jerozolimę, otworzyłem Ewangelię i przeczytałem fragment dotyczący wjazdu Jezusa. I tam wtedy czekał na Niego tłum, a w tłumie dawało się słyszeć pytanie „Kim jest ten człowiek?”.
Z tym samym pytaniem zwróciłem się do rabina Rosengartena (ze Starego Sącza, ukończył wydział arabistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, w Armii Andersa był do końca), jednego z czterech gości mojej radiowej audycji. Zapytałem: „Kim jest ten człowiek?”. Rabin chwilę się zastanowił i odpowiedział: „Święty!3”.
A potem rabin zapytał mnie: „Czy pan wie, co znaczy nazwa miasta, w którym urodził się Karol Wojtyła?”. Oczywiście nie wiedziałem. A on uśmiechnął się i powiedział, że dla studiujących Pismo jest to oczywiste. Wadowice to VA DEO VICIT. Idź, Bóg zwycięży!
I Bóg zwyciężył.
To było widać 8 kwietnia na placu Świętego Piotra, gdy wiatr wertował Ewangelię i gdy zamknął ją na brzegu trumny Jana Pawła II. To był ten sam wiatr, bez którego nie byłoby ani Starego, ani Nowego Testamentu. Wiatr, który powiedział nawet więcej niż kardynał Ratzinger w swojej pięknej homilii. Wiatr, który wiał w obecności przedstawicieli wszystkich największych religii świata. I ten wiatr powiedział: On tu jest.
I ON TU JEST!!!
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.
Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Chodzi przede wszystkim o wszechwładzę państwa, które chce nam narzucać różne rozwiązania i ograniczać wolność. Cała literatura Tolkiena jest dyskusją z owym sarumanizmem i swoistą kontrą wobec niego.
Sarumanizm
Dostrzegam paru Sarumanów na horyzoncie.
Tolkien w jednym z toastów, który wygłosił w Rotterdamie jeszcze w latach sześćdziesiątych, powiedział, że wznosi go za wszystkich hobbitów, którzy ciągle są jeszcze wolni, ale już na horyzoncie widać wielu Sarumanów. Że chociaż Saurona już nie ma, jest wielu Sarumanów. My jednak ich przemożemy i doczekamy się kwitnącej wiosny, kiedy sarumanizm obróci się wniwecz.
„Obyśmy przetrzymali tych Sarumanów i zobaczyli nową wiosnę pośród drzew” – to słowa Tolkiena…
To te właśnie, piękne słowa. Co ciekawe, Tolkien wygłosił je w języku angielskim, ale także przetłumaczył na język elfów – quenia. Niestety nie znamy dokładnie tekstu quenejskiego. Próbujemy go odtworzyć. Nawet był taki swoisty konkurs kilka lat temu, żeby zrekonstruować na podstawie tekstu angielskiego, jak to mogło brzmieć po quenejsku. Były bardzo różne propozycje.
Wychodząc z Tolkiena, gdzie by Pan umiejscowił sarumanizm: w Moskwie, Brukseli czy może w Nowym Jorku?
Tolkien ogólnie dyskutuje w swoich powieściach na temat władzy, na temat tego, że człowiekowi, niezależnie od jego poglądów, władza może zawrócić w głowie i doprowadzić do tego, o czym wiemy. To prawda, że władza absolutna korumpuje absolutnie. Każda partia, lewicowa czy prawicowa, jeśli ma za dużo władzy, staje się z czasem przykra dla obywateli.
Tolkien w jednym z listów napisał, że kiedyś była taka fajna zasada w klasztorach przy wyborach na stanowiska: w średniowieczu wybierano tego, kto najmniej chciał zostać opatem czy przeorem. To jest odwrotność demokracji. Bo w demokracji jednak wygrywa ten, który jest najbardziej zdeterminowany, żeby wygrać, prawda? I kto przeznacza na to najwięcej środków.
Natomiast według Tolkiena byłoby idealnie, gdyby rządzili nami ludzie skromni, którzy nie chcą władzy. I to jest właśnie antysarumanizm, a sarumanizm jest wtedy, gdy ludzie mają władzę i korzystają z niej za bardzo. I to ma miejsce i Moskwie, i w Brukseli, i w różnych układach może się niestety pojawić.
Czyli sarumanizm nie ma narodowości…
Nie ma. Tym bardziej, że Tolkien bardzo nie chciał, żeby traktować jego powieści jako alegorię jakiegoś konkretnego ustroju czy przeciwko jakiemuś konkretnemu państwu. Miał okazję i oglądać, i czytać – bo bardzo się interesował komunizmem – na temat tego, co robili komuniści w Hiszpanii.
Nie każdy o tym wie, ale Tolkien był zwolennikiem generała Franco. Oczywiście nie za karanie republikanów, ale za walkę o wolność wiary, o wolność narodu hiszpańskiego. A komuniści w Hiszpanii mieli plany stalinowskie wobec swojego państwa.
Tak że w tej sprawie stał po stronie Franco. Potem, w późniejszych latach, terror mu się na pewno nie podobał. Obserwował też rządy Mussoliniego, widział czasy Hitlera.
Przerażały go także rządy socjalistów z Partii Pracy po drugiej wojnie światowej w Wielkiej Brytanii i różnego rodzaju reformy, które wprowadzano, aby Wielką Brytanię urbanizować, rozwijać przemysł itd. Dla niego to też były przejawy sarumanizmu. Według niego Saruman to jest nie tylko władza absolutna, ale także niszczenie pięknej wiejskiej scenerii, przyrody. Pamiętamy, że Saruman wycinał drzewa, żeby rozwijać przemysł.
Sarumanizm to jest pojęcie ogólne, które łączy w sobie wiele, wiele spraw. I to jest dobre, bo w związku z tym nie jest łatwo przyporządkować Tolkiena politycznie, chociaż on – może mało o tym się pisze, bo biografowie nie chcą tak go całkowicie szufladkować – głosował oczywiście na Partię Konserwatywną. Był wiernym, lojalnym obywatelem Wielkiej Brytanii. Kochał monarchię, ale miał krytyczne spojrzenie na brytyjski kolonializm.
Uważał, że Anglia powinna być właśnie Anglią, a nie Wielką Brytanią. Mówił, że nigdy nie czuł się Brytyjczykiem. Czuł się przede wszystkim Anglikiem, a ściślej – nie Anglikiem, tylko mieszkańcem środkowej Anglii, potomkiem ludu staroangielskiego. To taka ciekawostka.
Bardzo lubił partykularyzmy lokalne, dialekty. Chciał, żeby świat respektował regionalizmy, które niosą ze sobą piękno kultury, związek z Kościołem, z przyrodą. To wszystko się u niego łączyło. I to jest bardzo piękne połączenie katolicyzmu, patriotyzmu lokalnego, a także zdrowego podejścia do przyrody.
I pewnego ekumenizmu o katolickich korzeniach.
Tak, można powiedzieć, że bardzo wpłynął na niego Chesterton i idea dystrybucjonizmu. Moglibyśmy kiedyś na ten temat porozmawiać, to jest bardzo ciekawe. Gdybyśmy mieli mówić o poglądach politycznych Tolkiena, to niewątpliwie dystrybucjonizm był ideą, która bardzo mu się podobała.
Rozmowa Konrada Mędrzeckiego z Ryszardem Derdzińskim, pt. „Sarumanizm”, znajduje się na s. 38 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.
Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
W III RP zawsze „pakiet kontrolny” znajdował się gdzieś poza Polską. W miarę ewolucji Unii Europejskiej nasz pakiet akcji zmniejsza się i proces ten będzie postępować coraz szybciej.
Jan Martini
Politycy ze zobowiązaniami
Politycy powinni mieć zobowiązania wobec wyborców i tylko wobec nich. W praktyce jednak bywa, że polityk skorzysta ze wspomagania zewnętrznego, a potem musi się odwdzięczyć sponsorom, którzy zresztą chętnie podają pomocną dłoń aspirującym politykom.
Czytelnicy książek Wołkowa czy Suworowa bez problemu mogą rozpoznać polityka ze zobowiązaniami, który często dysponuje pięknym, jakby szytym na miarę życiorysem, ale z pewnymi nieciągłościami czy nagłymi zwrotami akcji.
Najważniejszym jednak wskazaniem jest biblijna zasada – „po owocach ich poznacie”. Podejmowane decyzje i wypowiedzi, nawet pomimo tzw. działań uwiarygodniających, dekonspirują najlepiej.
Polityk może się mylić, ale jeśli podobne błędy się powtarzają, nasuwa się przypuszczenie, że błędy są celowe i wynikają z zadaniowania. Nie brak na naszej scenie politycznej tak zachowujących się postaci, które jednak są praktycznie nie do ruszenia, jeśli zachowują elementarną ostrożność i płacą podatki. (…)
Nie brak w Polsce mężów stanu mających globalne ambicje. Aleksander Kwaśniewski chciał być sekretarzem generalnym ONZ, Włodzimierz Cimoszewicz i Radosław Sikorski aspirowali na posadę szefa NATO(!). Aby uzyskać nominację, musieliby pozyskać poparcie bardzo wpływowych ludzi i środowisk. Takich posad nie dostaje się za czapkę śliwek. Czy coś komuś obiecywali?
Istnieją opinie, że na urząd „króla Europy” Donald Tusk został wybrany „wolą 550 mln Europejczyków” ze względu na swój urok osobisty i walory intelektualne. Ale niektórzy twierdzą, że Tusk za posadę zapłacił likwidacją polskiego przemysłu stoczniowego i wiernopoddańczą służbą europejskim decydentom.
Redaktor Adrian Stankowski zwrócił uwagę na unikalny w naszej historii przypadek – wśród polskich magnatów czy polityków bywali służący Prusom albo Rosji. Natomiast D. Tusk był miły i uczynny zarówno dla Niemiec, jak i dla Rosji. Do państw cieszących się jego życzliwością można by dodać jeszcze Izrael. Chyba najmniej przychylności ze strony Tuska mogli oczekiwać Polacy.
W 2008 roku Donald Tusk udał się z wizytą do Nowego Jorku, gdzie spotkał się z wiodącymi przywódcami amerykańskich organizacji żydowskich. Premierowi towarzyszyli inni mężowie stanu – Radosław Sikorski i Sławomir Nowak (znany także jako Sławomir N. czy Lolo-Pindolo). Nasza delegacja wywarła na gospodarzach znakomite wrażenie – „zupełnie nowa generacja polityków o otwartych umysłach” – stwierdzono.
Przy okazji wspomniano poprzednią polską wizytę – prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który był oschły, mało serdeczny i nie oczarował rozmówców. Na zarzut, że w Polsce wzrasta antysemityzm, prezydent odparł tylko, że przejawy antysemityzmu nie są tolerowane.
Wkrótce po wizycie Tuska Polska zaczęła wypłacać emerytury bardzo starym, ale wcale licznym byłym obywatelom polskim mieszkającym w Izraelu, którzy przeżyli holokaust. Czy coś uzyskano w zamian oprócz życzliwości znanej gazety i pewnej prywatnej telewizji? (…)
W III RP zawsze „pakiet kontrolny” znajdował się gdzieś poza Polską, a stosunkowo największy zakres podmiotowości uzyskaliśmy po 2015 roku.
Dziś, w miarę ewolucji Unii Europejskiej i stopniowego przejmowania kompetencji państw narodowych, nasz pakiet akcji zmniejsza się i proces ten będzie postępować coraz szybciej. Dokładnie ten scenariusz opisał w roku 2002 (jeszcze przed naszą akcesją do Unii!) brytyjski sowietolog Christopher Story, który przewidywał, że Unia w końcu stanie się scentralizowana, z rządem socjaldemokratycznym pod kontrolą niemiecką.
Czy mogliśmy przypuszczać w 2004 roku, że przepustka do świata Zachodu, którą załatwili nam towarzysze Kwaśniewski i Miller, grozi utratą niepodległości?
Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Politycy ze zobowiązaniami”znajduje się na s. 29 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.
Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Hitler i jego podwładni nie odgrywali wielkich postaci, naśladowali aktorów, grających bohaterów. Oto różnica między artystą a kabotynem. I to naśladownictwo Putin swym gołym torsem farsowo powtarza.
Andrzej Jarczewski
Czasownikowa teoria diermokracji
Język każdego narodu ma swoje własne kalambury i osobliwości nieznane innym językom. W polszczyźnie korzystają z nich poeci i żartownisie, na Zachodzie – różne drobne manipulacje literowe widzimy w reklamach i marketingu, a w Rosji wszystko służy „ruskiemu mirowi”. Dokonano więc tam drobnej manipulacji na rzeczowniku ‘demokracja’, by zohydzić ustrój panujący na Zachodzie.
Wszak rosyjskie ‘diermo’ znaczy tyle, co… ‘shit’ po angielsku.
W PRL marzyliśmy o demokracji, mając na myśli wyłącznie możliwość wyboru polskich władz przez obywateli polskich na współczesny wzór zachodni. W roku 1989 nasze marzenia się spełniły i… na tym poprzestaliśmy. Przyjęliśmy wzorzec dobry, ale niedoskonały, bo demokracja realizuje swoje ideały nie tylko poprzez wybieranie polityków do władzy, ale – w jeszcze wyższym stopniu – przez ich odwoływanie. Pisałem o tym w książce pt. Europoliteja (2007) i przypomniałem na łamach „Kuriera WNET” (nr 28, październik 2016) w artykule KACYKOZA, czyli samorząd psuje się ode łba.
Teraz kolejnych argumentów dostarcza nam Rosja, a poniekąd i Parlament Europejski. Bo ‘demokracja’ i ‘praworządność’ to tylko rzeczowniki. O ich treść pytajmy czasownikowo: kto na kogo pracuje, kto kogo powołuje i – najważniejsze – kto może polityka lub sędziego odwołać.
Możliwość unieważnienia Polaka w funkcji sędziego jest obecnie testowana przez Niemcy po raz drugi, choć nie tak bezpośrednio jak za pierwszym razem (od roku 1939 do 1945). Wtedy to w ramach różnych akcji Niemcy i Rosjanie mordowali polską inteligencję, w tym również prawników. Efekt był taki, że gdy po wojnie trzeba było prawować się o odszkodowania za zbrodnie i zniszczenia – po stronie polskiej nie miał kto tego robić.
Wkrótce kwestia odszkodowań może znów zakłócić spokój pokoleniowych paserów w Niemczech. Kręci się więc europejski bicz na polskich sędziów, by ci – pod groźbą unieważnienia – nie stanowili reparacyjnego zagrożenia. Realną władzę sprawuje bowiem nie ten, kto wybiera, ale ten, kto odwołuje! Tylko on może wymusić natychmiastowe, korzystne dla siebie decyzje i wyroki. I temu służy proniemiecka opcja podważania statusu polskiego sędziego.
Strach rządzi Rosją
Rosjanin rodzi się takim samym człowiekiem jak Polak, Niemiec, Anglik czy Chińczyk. Ale naród rosyjski jest inny niż polski czy chiński, bo ma inną historię. Inne czynniki kształtowały wychowanie dzieci, inne budowano instytucje i inne wytwarzały się relacje między ludem a władcą.
Gdy zapytamy Rosjanina, co jest dlań najważniejsze, często usłyszymy: „żeby nas się bali”. Osobista pomyślność też ma znaczenie, ale najważniejsze jest poczucie wielkości Rosji jako państwa i narodu.
Głównym rosyjskim wektorem mentalnym jest wszechogarniający strach. Próbowano ten strach zasiać w narodach podbitych przez Rosję czy ZSRR, ale – od Estonii do Bułgarii – ta zaraza się nie przyjęła. Wzmocniła się za to w putinowskiej Rosji po nieudanym eksperymencie demokratycznym czasów Jelcyna. Nieudanym z konieczności, bo sprzecznym z kulturą polityczną, zaszczepioną tam jeszcze przez Mongołów w XIII wieku.
Stereotypowe (co nie znaczy, że zawsze zgodne z faktami) dążenie przeciętnego Amerykanina sprowadza się do zdania: „żebym miał więcej niż sąsiad”. Stereotypowy Rosjanin powie to samo innymi słowy: „żeby sąsiad miał gorzej niż ja”. Taki obraz rysuje nam literatura wieku XIX i XX, zastępowana w funkcji mitotwórczej przez kinematografie narodowe i już coraz bardziej przez zawartość internetu.
Strach przed następcą
Ustalenie, kto jest prawowitym władcą Rosji, niewiele różniło się od zwyczajów praktykowanych w innych monarchiach. Zdarzały się różne smuty i dymitriady, ale zazwyczaj było wiadomo, kto jest legalnym lub możliwym do zaakceptowania sukcesorem. Prawie nigdzie na świecie (poza Polską) nie stosowano demokracji elekcyjnej.
Niekiedy jednak król czy car rządził – z punktu widzenia pretendenta – zbyt długo. Wokół możliwych następców wytwarzały się koterie, partie i nierzadko spiski. Te znów bywały obserwowane i niszczone przez zawsze obawiającego się zamachu władcę. Na Zachodzie sukcesja przyjęła formę procedury wyborczej i nikt się nie dziwi, że np. w USA po demokracie prezydentem zostaje republikanin i odwrotnie. W Rosji jest inaczej.
„Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” powiedział Władysław Gomułka w roku 1945, wyrażając główną ideę rosyjską (wtedy w wersji komunistycznej) do dziś obowiązującą w Rosji, Korei Północnej i w wielu innych krajach. Ostatnio również w Chinach, co źle wróży temu krajowi i całemu światu.
Putin, Kim, Xi i im podobni nie boją się pacyfistycznego, mentalnie wręcz spacyfikowanego Zachodu. Boją się tylko tych własnych poddanych, którzy mogliby ich usunąć.
Demokracja odwoławcza
W Polsce, podobnie jak na całym Zachodzie, bardzo trudno odwołać urzędującego prezydenta wybranego przez naród. Losy premierów zależą od chwilowej większości parlamentarnej i zmiany na tym stanowisku zdarzają się często.
Ale spróbujmy odwołać posła czy choćby radnego. Tego się nie da zrobić. Nawet prezydenta miasta nie można już odwołać, bo nasze prawo chroni złych samorządowców wysoką barierą frekwencyjną.
O skorumpowanych europosłach szkoda nawet gadać. Naród nie może ich odwołać, nawet gdy są ewidentnymi jurgieltnikami.
W roku 2002 rządząca wtedy SLD wprowadziła groźną dla demokracji zmianę, pozwalającą prezydentom miast, burmistrzom i wójtom rządzić swoją gminą dożywotnio. Od tej chwili, czyli od roku 2002, prezydenci miast tak prowadzą politykę inwestycyjną, kadrową i autoreklamową, by już nigdy władzy nie oddać. Za to znaczenie radnych spadło do zera. Nie mogą odwołać prezydenta miasta i żadną uchwałą nic ważnego nie wymuszą, więc ograniczają się do pobierania diet.
W roku 2018 wprowadzono limit dwóch (5-letnich) kadencji dla szefów gmin, ale to ograniczenie nie dotyczy już starostów i marszałków województw, co może prowadzić do swoistego rozbicia dzielnicowego. Rezultaty wspomnianej ustawy zobaczymy dopiero w roku 2028, chyba że znów jacyś kombinatorzy przywrócą możliwość sprawowania dożywotnich rządów w miastach i gminach.
Nie krytykuję silnej władzy. Podkreślam tylko, że silna władza i jednocześnie praktyczna nieodwoływalność władcy prowadzi do patologii, co obserwujemy ostatnio chociażby na przykładzie obsadzania rad nadzorczych i zarządów spółek komunalnych prezydentami różnych miast.
Gdzie nie ma sprawnych procedur odwoławczych, rozrasta się gminna diermokracja, a bezkarność demoralizuje najskuteczniej.
Diermokracja eventowa
Teoretyczna możliwość zmiany władzy w Rosji stanowi gigantyczne zagrożenie dla aktualnego imperatora; robi się więc wszystko, by tę teorię wykluczyć w praktyce. Stalin co prawda pozwalał się „wybierać” na kolejne kadencje, ale ich liczba nie była niczym ograniczona. Do tego samego, dość pokrętnymi drogami, dążył Putin.
Napaść na Ukrainę nie była przecież do niczego potrzebna. Do niczego… z wyjątkiem koronowania Putina na cara Wszechrosji, bo Rosja bez Ukrainy nie jest Wszechrosją, lecz zaledwie Federacją, a federacje nie miewają carów. Jeżeli ten czynnik zadecydował o rozpoczęciu wojny, to śmierć Putina wyznaczy jej koniec.
Na wojnę Putina z Zełenskim spójrzmy też z perspektywy… eventowej. Oto osiłek, grywający w filmikach internetowych jeźdźca z nagim torsem, hokeistę lub judokę, rzuca się na wieloodcinkowego sługę swego narodu. W krótkim metrażu kabotyn może prezentować się widowiskowo, ale nie wątpię, że w ostatnim odcinku dramatu i w ocenie historii triumf odniesie lepszy aktor.
Hitler też był aktorem. Przez całe lata nie pozwalał remontować nadpalonego w roku 1933 budynku Reichstagu, bo chciał występować na scenie operowej!
W tradycyjnej siedzibie niemieckiego parlamentu nadal odbywały się komisje i działały różne biura, ale skażonej demokratyczną tradycją sali sesyjnej nie odbudowano, bo jeszcze mogłaby powrócić… demokracja. A Hitler chciał grać. Chciał być wielkim wodzem na scenie Krolloper i słuchać tylko entuzjastycznych oklasków. Putin też woli wiece i telewizję niż jakiekolwiek pozory demokracji.
Nie oglądajmy filmików z Hitlerem czy Putinem. Raczej badajmy to, co oglądał Hitler i co ogląda Putin, bo to kształtuje go mentalnie. Na teatralnej czy filmowej scenie główni aktorzy odgrywają wielkich bohaterów historii, wygłaszają wzniosłe kwestie i poruszają się z majestatem w pełnym oddania lub zdrady otoczeniu.
Ale Hitler i jego podwładni nie odgrywali wielkich postaci. Oni naśladowali znanych aktorów, grających bohaterów. Na tym polega różnica między artystą a kabotynem. I właśnie to naśladownictwo Putin swym gołym torsem farsowo powtarza.
Praworządność, faszyzm i nazizm to tylko rzeczowniki. W przekładzie na czasowniki niepraworządność oznacza: „nie damy pieniędzy, dopóki Niemcy nie będą mogli unieważniać polskich sędziów”, z kolei rzucane do niedawna na oślep pomówienie o faszyzm znaczy: „nie lubię cię”. A jeśli Putin oskarża Zełeńskiego o nazizm, to mówi… „muszę cię zabić, bo chcę być… carem!”.
Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Czasownikowa teoria diermokracji”znajduje się na s. 24 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.
Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
T. Cole, Dzieje Imperium: Spustoszenie | Fot. domena publiczna
Wszystko wskazuje na to, że powiedzenie: „Burboni niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli” ma zastosowanie do całej ludzkości, zwłaszcza tej jej części, która z gwałtu czyni sposób na życie.
Zygmunt Zieliński
Tuż po I wojnie światowej ukazało się dzieło Oswalda Spenglera Zmierzch Zachodu. Spengler podjął temat niebezpieczny, bo rodzący pytanie o sens historii ludzkości jako pasma rozwoju od skrajnie prymitywnych form do wysoko rozwiniętej kultury. Spengler nie ograniczył się do spojrzenia historycznego, ale sięgnął w przyszłość. Jaką drogą pójdzie ludzkość?
‘Zachód’ to pojęcie w tym dziele bardzo konkretne, oznacza wszystko, co na przestrzeni wieków narodziło się w basenie Morza Śródziemnego i zapłodniło resztę Europy tzw. łacińskiej i te części świata, gdzie sięgała ekspansja Zachodu.
Spengler twierdzi, że czas Zachodu minął wraz z nastaniem nowoczesnej cywilizacji i że rozpad ten wszedł w ostatnie stadium.
Dzieło Spenglera pojawiło się w momencie, kiedy waliła się spójność świata zachodniego. Trudno było oczekiwać, by zostało przyjęte z entuzjazmem. Rychło okazało się, że rewolucja, o wiele groźniejsza niż rewolty przełomu XVIII i XIX wieku, wyszła tym razem z Rosji i gdyby udało się jej zanieść swe hasła i niszczycielską siłę na Zachód, potwierdziłaby już wówczas przepowiednie Spenglera.
Zachód zrozumiał wtedy, że jeśli grozi mu zmierzch kulturowy i może przede wszystkim tożsamościowy – dotąd była to tożsamość chrześcijańska, aczkolwiek już mocno zatomizowana – to jego źródło leży poza Europą. Tak jak większa część Rosji. Ale gleba podatna na ten destrukcyjny zasiew jest sercu Europy. I na tym polega jej tragedia.
Dzieło Spenglera wywołało zażartą dysputę, w której pobrzmiewały obawy przed spełnieniem jego przygnębiającej prognozy. Wielu nie mogło zaakceptować niemalże rewolucyjnego odwrócenia biegu historii, logicznie znaczącego się rozwojem, a nie załamaniem, klęską. Trudno było sobie wyobrazić, że Zachód, bogaty w tak świetny dorobek, miałby upaść. Linearny rozwój to był dogmat w nauce historycznej, co kazało przewidywać kolejne fazy rozwoju i w żaden sposób nie korespondowało z upadkiem. Niemniej jednak w tezach Spenglera była nieubłagana logika.
Każda kultura znaczona jest etapami rozwojowymi – wiek dziecięcy, dojrzałość, starość. Etap finalny jest nieunikniony, a w wieku XIX według Spenglera etap ten dojrzewał i stawał się rzeczywistością. Cywilizacja była naznaczona dekadencją. Skutki tego musiały się zatem ujawnić niebawem.
(…) W 1945 r. nic nie mogło powstrzymać upadku. Sprzyjało mu ogołocenie narodów, które dostały się pod kuratelę Stalina, z warstwy przywódczej wymordowanej przez Niemców i Sowietów i zastąpionej nowoczesną noblesse de robe, oczywiście odzianą w szaty skrojone w Moskwie. W ten sposób cofnięto o kilka stuleci status moralny, polityczny i materialny narodów obszaru, który eufemistycznie politycy nazwali „Mittelosteuropą”. A Zachód identyfikowany z Unią Europejską, a ściśle: z jej ośrodkami kierowniczymi, zwłaszcza Niemcami, uniemożliwia im, zwłaszcza Polsce, odbudowę swej tożsamości.
Zapaść w 1990 r. ZSRS w wyniku zabójczego systemu komunistycznego ujawniła zdawałoby się zdumiewający, a jednak oczywisty fakt: zwycięzcami w II wojnie światowej koniec końców zostały Niemcy. Wystarczy, że uda im się wypchnąć z Europy USA i ujarzmić ludy dawnej Mittelosteuropy, i sprawa załatwiona.
Droga prowadząca do tego, co Spengler określił jako upadek Zachodu, nie jest zatem zawiła. Ale upadek dokonuje się niezależnie od uwidocznionych tu zewnętrznych czynników. Jego siła motoryczna działa wewnątrz.
Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Oswald Spengler i wojna Putina”znajduje się na s. 28 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.
Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
„War” był pierwszym albumem U2, który otrzymał złoty certyfikat sprzedaży w Stanach Zjednoczonych. Kwartetowi z Dublina udało się zbić ze szczytu brytyjskiej listy przebojów Michaela Jacksona i jego kultowy album „Thriller”. U2 wchodzili na szczyt dostępny tylko dla prawdziwych herosów rocka.
U2 w roku 1982 uznali, że ich trzeci album będzie wstrząsającym dokumentem czasów pachnących wojną. Dosłownie i w przenośni. Na plan pierwszy wysuwa się mrok irlandzkich czasów cichej wojny domowej.
U2, kwartet z Dublina, o którym pisałem na tym portalu nie 7 ani 77 razy, od samego początku byli pod silną inspiracją rewolucyjnego punk rocka, nie tylko w kwestii bałaganiarstwa muzycznego (tak charakterystycznego dla punkowej sceny), ale także filozofii idei i zaangażowania w naprawę świata. Tak naiwną, młodzieńczą, że aż świeżą w swojej baśniowości. Kto kiedykolwiek nie marzył, że może zmienić świat (i go zmieni) niech pierwszy rzuci kamieniem!
Na początku lat 80. ubiegłego wieku U2, młodzi i biedni Irlandczycy, byli ucieleśnieniem młodzieńczej pasji życia i ku istnieniu ludzkim zwracali się w swoich piosenkach, bez upiększeń i ucieczek od trosk dnia codziennego.
Tomasz Wybranowski
Tutaj do wysłuchania I. część programu o albumie „War”:
„Is That All?” / „Czy to wszystko?” taki tytuł nosi ostatnie nagranie z płyty „October” wydanej w październiki 1981 roku. Było to także pytanie o przyszłość i przetrwanie U2. Młodzi wówczas muzycy przeżywali całe mnóstwo rozterek osobistych i religijnych.
Cała płyta przesiąknięta była duchem mesjanizmu i religijnych uniesień. Bono, The Edge i Larry Mullen Jnr szukali ukojenia w ramionach grupy religijnej Shalom Christianity, którą cechowało życie w ubóstwie i z dala od zgiełku świata. Ta sytuacja męczyła Adama Claytona, który coraz bardziej dystansował się od reszty grupy i uciekał w emigrację wewnętrzną. Gdyby nie postawa producenta Stevena Lillywhite’a i przekonanie The Edge’a, że chce grać rocka, to być może „October” byłby drugą i ostatnią płytą U2.
Świat, który pachnie konfrontacją zbrojną! W oku zarzewia ognia wojen!
U2 pozbierali się jednak, okrzepli niczym lawa po erupcji dwóch młodzieńczych albumów – wulkanów, które odnosiły się do dojrzewania członków grupy, relacji rodzinnych, świadomości strat i śmierci najbliższych, oraz kwestii religijnych i tożsamościowych, o których pisałem już.
U2 w roku 1982 uznali, że ich trzeci album będzie wstrząsającym dokumentem czasów pachnących wojną. Dosłownie i w przenośni. Oczywiście na plan pierwszy wysuwa się mrok irlandzkich czasów określanych mianem „The Troubles” (z języka angielskiego „kłopoty”), które charakteryzowała działalność paramilitarna protestanckich lojalistów ciążących ku Londynowi i katolickich republikanów chcących zjednoczenia Irlandii w jedno państwo.
Lata „The Troubles” usiane nieskończoną liczbą zabójstw i zamachów terrorystycznych w Irlandii Północnej przerażały U2 i budziły w sercach muzyków przestrach, bojaźń, gorycz, które prowadziły do wybuchu gniewu.
Ale początek lat 80. XX wieku w Irlandii, Europie i na świecie, kiedy Bono, The Edge, Adam Clayton i Larry Mullen junior rozpoczynają prace nad kolejnym krążkiem, to nie tylko apogeum czasów „The Troubles” na Szmaragdowej Wyspie.
Barykady na autostradzie w Byblos w Libanie / Fot. Paweł Rakowski Radio WNET
Pierwsze lata ósmej dekady XX wieku to także barbarzyństwo sił izraelskich podczas Wojny Libańskiej, co bezpośrednio doprowadziło do masakr w palestyńskich obozach Sabrze i Szatili. Liban stał się sceną krwawych walk wojny domowej.
Oddziały libańskich chrześcijan walczyły z druzami i muzułmańskimi szyitami wspomaganymi przez Syrię. Bejrut został podzielony między walczące strony i zmieniał się w miasto ruin, miasto śmierci i rozpaczy.
Konflikt brytyjsko-argentyński zamienił się w wojnę o wyspy Falklandy – Malwiny. Wieści o rzeziach chrześcijan albo muzułmanów na Bliskim Wschodzie w radiu i telewizji, przedzielały newsy i prasowe reportaże o rewolucjach i kontr – rewolucjach przeciwko amerykańskiej korupcji w Ameryce Środkowej. Nikaragua, Honduras, Salwador… I tak dalej, i tak dalej.
Afganistan/Pixabay
Związek Radziecki, który dokonał inwazji na Afganistan miał coraz większe problemy. Mudżahedini sunniccy i sziccy, oraz bojówki maoistów nic nie robili sobie z rojeń Breżniewa, Andropowa, Czernienki, Gorbaczowa i Nadżibullaha o wojnie błyskawicznej, która przeistoczyła się w długotrwały konflikt zakończony dopiero w lutym 1989 roku.
Nie pamiętamy już, że mudżahedinów i afgańskich niepodległościowców wspierały USA, Wielka Brytania, Niemcy a nawet … Chiny. Nie każdy wie, a wielu nie chce pamiętać, że z rzeszy partyzantów sunnickich wykreowała się w 1988 roku terrorystyczna Al – Ka’ida Abd Allaha Azzama, którą „rozsławił” Osama bin Laden.
Początkowo Al-Ka’ida walcząca z ZSRR w Afganistanie zaczęła dławić wpływy Stanów Zjednoczonych i państw Zachodu w krajach muzułmańskich. Co było później? Doskonale wiemy – „wojny z terroryzmem” wypowiedziane przez Busha seniora i Busha juniora, prezydentów USA.
Dziwny jest ten świat? Nie, nie jest dziwny! Jest cyniczny i zły do szpiku kości, gdy mowa o polityce i biznesie.
W 1982 i 1983 roku wszystko i wszędzie, bez względu na długość i szerokość geograficzną, wskazywało na wojnę. Wojny wszystkich ze wszystkimi. Nic dziwnego, że „wojna” – „War” była, wobec tego, wybranym tytułem płyty, która miała skupiać zwięźle zimne lata 80. XX wieku i ohydne czyny, które stały się codziennością.
U2 z czasów albumu War. Fot. Anton Corbiojn z witryny u2.com
Tutaj do wysłuchania II. część programu o albumie „War” grupy U2:
Sunday Bloody Sunday i duch Iana Flemminga
U2 w roku 1982 pachnącym wojnami stwierdzili, że nie będą unikali bolesnych tematów trapiących także podzieloną Irlandię. W sierpniu został napisany utwór „Sunday Bloody Sunday”, upamiętniający wstrząsające wydarzenia z historii najnowszej Irlandii Północnej.
Co ciekawe, w tym czasie Bono nie był w Irlandii. Świeży żonkoś, totalnie zadłużony jak i reszta bandu zastanawiał się, gdzie zabrać Ali w podróż poślubną. Chris Blackwell, jeden z właścicieli wytwórni Island Records dla których U2 nagrywali, wiedział o tych problemach.
Zaproponował bez zbędnych ceregieli, żeby Ali i Bono wyjechali na Jamajkę i wyspy Bahamy na jego koszt.
Blackwell, właściciel kilku posiadłości na Karaibach i fan Jamesa Bonda, jako gniazdko miodowych dni wskazał dom, który niegdyś należał do Iana Flemminga.
Tak oto nowożeńcy znaleźli się w Goldeneye! Tam powstały dwie piosenki na album „War” – „Two Hearts Beats As One” i „Drowning Man”.
W tym czasie w Irlandii Dave Evans The Egde przeżywał twórcze męczarnie. Nie wierzył w siebie jako kompozytora i twórcę. Te dylematy ciągnęły się od czasów prac nad albumem „October”.
Sierpniową porą 1982 roku słuchał w radiu kolejnych krwawych doniesień z Ulsteru o kolejnych starciach lojalistów z republikanami. The Edge przypomniał sobie o zdarzeniach z 21 listopada 1920 roku z dublińskiego stadionu Croke Park i 30 stycznia 1972 roku z Derry.
Krwawa historia Irlandii, krwawa…
21 listopada 1920 roku siły brytyjskie (funkcjonariusze Królewskiej Policji Irlandzkiej i żołdacy z oddziału Czarno – Brunatnych) otworzyły ogień do kibiców oglądających mecz futbolu celtyckiego na stadionie Croke Park w Dublinie. Czternaście osób zginęło, zaś prawie setka została ranna.
Niedoszła panna młoda Jane Boyle, jedna z ofiar Krwawej Niedzieli 21 listopada 1920 roku.
Do tych bestialskich zabójstw Anglików doszło na tle irlandzkiej wojny o niepodległość. Lepszym określeniem od wojny jest walka partyzancka, która rozpoczęła się w 1919 roku między siłami brytyjskimi a Irlandzką Armią Republikańską (IRA), powołaną przez irlandzkiego bohatera, piewcę polskich powstańców styczniowych 1863 roku Michaela Collinsa. IRA dążyła do pełnej niepodległości Irlandii od Wielkiej Brytanii.
Pośród zamordowanych uczniowie William Robinson (11 lat), Jerome O’Leary (10 lat) and John William Scott (14 lat).
Przed krwawymi wypadkami na stadionie Croke Park, wywiadowcy IRA zlikwidowali 14 osób i zranili kilku innych w serii kilku skoordynowanych ataków w Dublinie. Celem byli brytyjscy agenci wywiadu, szpiedzy i sprzedajni donosiciele. Władze brytyjskie przypuszczały, że niektórzy z ludzi Collinsa rozpłynęli się w tłumie kibiców w Croke Park. Wysłano policję królewską do zablokowania wszystkich wyjść i przeszukania tysięcy widzów. Wybuchła panika, kiedy policja zaczęła nieodpowiedzialnie i na oślep strzelać do tłumu.
Wśród 14 ofiar śmiertelnych było trzech uczniów w wieku 10, 11 i 14 lat – Jerome O’Leary, William Robinson i John William Scott, oraz przyszła panna młoda, która miała się pobrać w ciągu kilku dni.
Stowarzyszenie Gaelic Athletic Association (w skrócie GAA), które w niedzielę 21 listopada 1920 r. zorganizowało ten mecz pomiędzy drużynami Dublina i Tipperary, przygotowało w setną rocznicę w Croke Park ceremonię upamiętniającą mord Brytyjczyków.
Archiwalna fotografia z 1972 roku, bojowniczki z IRA przeszukują zatrzymanego mężczyznę.
Do drugiej krwawej niedzieli doszło 30 stycznia 1972 r. w miejscowości Derry. Manifestacja w Derry była protestem przeciwko uchwalonemu przez brytyjskie władze prawu, które pozwalało na internowanie każdego Irlandczyka podejrzewanego o terroryzm i zakazywało organizowania zgromadzeń.
Na ulice wyszło ponad osiem tysięcy wspierających republikanów mieszkańców miasta.Brytyjscy komandosi, choć ja napiszę o nich – zwykli bandyci – z Patratroop Regiment (Army’s Parachute Regiment) bez zapowiedzi otworzyli ogień do uczestników pokojowego marszu. W bestialski, zwyrodniały i cyniczny sposób zamordowano 14 osób (jedna z ofiar zmarła dwa dni później w szpitalu), a 15 zostało poważnie rannych.
Przejmujące są zdjęcia i filmowe migawki z katolickiej dzielnicy Derry – Bogside. Pomocy rannym udzielał uczestniczący w pokojowym marszu katolicki biskup Edward Daly, który czołgając się do rannych machał do brytyjskich żołdaków chusteczką imitującą białą flagę.
Ten gest biskupa Daly’ego miał wpływ na wykonanie piosenki U2 „Sunday Bloody Sunday”, która po dziś dzień jest jednym z najważniejszych punktów każdego koncertu Irlandczyków.
Jedna z trzech najsłynniejszych prezentacji na żywo tego songu, została uwieczniona na koncertowej EPce i filmie z koncertu „U2 Live at Red Rocks: Under a Blood Red Sky”. To zapis niezwykłego występu grupy, który odbył się 5 czerwca 1983 roku w amfiteatrze Red Rocks pod niebem amerykańskiego stanu Kolorado.
Światło kilkunastu pochodni, spowity we mgle i dymach amfiteatr „Red Rocks” i U2 grający z wielką pasją i furią bezsilności, a pośród nich natchniony Bono, który w dramatycznym momencie piosenki instaluje na środku sceny wielką białą flagę… Przejmujące. Redaktorzy magazynu „Rolling Stone” urzeczeni nadzwyczajnością wykonania ten występ U2 umieścili na złotej liście „50 momentów, które zmieniły historię rock’n’rolla” – „50 Moments that Changed the History of Rock and Roll”.
Krwawa niedziela
Tragiczne wydarzenia z Derry posłużyły za kanwę wielu piosenek – mieli je w swym repertuarze m.in. John Lennon, Paul McCartney i grupa Black Sabbath. Jednak żadna nie może się równać popularnością z „Sunday Bloody Sunday” U2, na pomysł której wpadł gitarzysta The Edge.
To właśnie od jego charakterystycznego gitarowego riffu i mocnego, marszowego, pełnego furii rytmu perkusji Larry’ego Mullena rozpoczyna się trwający niemal pięć minut utwór, uważany za jeden z najważniejszych rockowych protest songów w historii rocka.
U2 Red Rocks Amphitheatre, Denver 1983. Fot. wutryna u2.com
Jak przyznaje sam The Edge, ten mistrzowski riff zagrał go po raz pierwszy po burzliwej kłótni ze swoją ówczesną dziewczyną, Źródło frustracji wybiło mocniej z powodu jego niemocy twórczej podczas komponowania muzyki na nową płytę zespołu.
To również The Edge był twórcą pierwszej wersji tekstu piosenki. W przeciwieństwie do wersji ostatecznej była bardziej upolityczniona. W pierwszej redakcji „Sunday Bloody Sunday” The Edge z nazwy wymieniał wszystkie strony północnoirlandzkiego konfliktu. Bono przerobił tekst po swojemu, dorzucił parę biblijnych cytatów i nadał piosence bardziej uniwersalny charakter.
Tutaj do wysłuchania program a debiucie U2, albumie „Boy”:
Jeden z trzech koncertów życia U2!
Czerwcowa wersja nagrania z amfiteatru „Red Rocks” w Kolorado była oficjalnym teledyskiem U2, który towarzyszył promocji albumu i trasy koncertowej. Dużą rolę w promocji zespołu i całego albumu odegrała stacja MTV, która niemal co godzinę nadawała na swojej antenie wideoklip.
Szczególnie było to ważne przy promocji III. części trasy „WarTour”, która objęła w lipcu i sierpniu 1983 roku najważniejsze muzyczne festiwale ówczesnej Europy (m.in. w belgijskich Torhout i Werchter – „Festival Grounds”, oraz norweskim Oslo podczas „Kalvoya Festival”).
To przyczyniło się do awansu kwartetu z Dublina do ścisłej światowej czołówki rocka lat 80. XX wieku.
Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że „Sunday Bloody Sunday” jako trzeci singel z albumu (tylko w Holandii i zachodnich Niemczech) ukazał się na siedmiocalowej płytce 21 marca 1983 roku.
Krążek „War” pojawił się w sprzedaży 28 lutego 1983 r. Premierę poprzedził singel „New Year’s Day” (10 stycznia 1983). Pozostałe to „Two Hearts Bit As One” (21 marca 1983) i przepiękny, psalmowy „40” (5 sierpnia 1983, tylko w zachodnich Niemczech).
Nowe płytowe dzieło U2 objawiło się na pierwszym miejscu angielskiej listy przebojów. Płyta „War” ostatecznie zdefiniowała styl grupy, którą uznano
za najbardziej zaangażowaną politycznie od czasów rebeliantów z The Clash.
Zarazem obwoluta płyty, jak i poszczególnych singli przedstawiają zdjęcia twarzy małego chłopca. Owym młodzieńcem jest Peter Rowen, młodszy brat Guggiego, przyjaciela Bono i byłego członka Virgin Prunes. O Guggim i przygodach bandy młodego Pula Davida Hewsona, późniejszego Bono, przeczytacie na stronach autobiografii tego ostaniego „Surrender. 40 piosenek – jedna opowieść”, do czego zachęcam fanów i gorących jego oponentów Bono. Napiszę krótko: warto tę książkę przeczytać!
Co ciekawe, Peter Rowen był zaznajomiony z U2 już od dawna. Chłopak po raz pierwszy pojawił się na okładce debiutu „Boy”. Tam jednak jego twarz symbolizowała coś odmiennego. Jego odbicie w kontekście longplaya „War” miał określone znaczenie. Tutaj cytat z pisma Hot Press:
Bono uzasadnił, że najłatwiej byłoby umieścić na okładce np. zdjęcia czołgów czy żołnierzy. Grupie zależało jednak na tym, by pokazać, że wojna łączy się nie tylko z fizycznością, ale także dotyka sfery emocjonalnej, mentalnej.
Pierwszym singlem z krążka został utwór „New Year’s Day”. Utwór osiągnął ogromny sukces, jeśli chodzi o opinie krytyków, głosy fanów i komercyjny wymiar na całym świecie. Pisząc tekst Bono myślał o swojej największej miłości – Ali.
Ale akt twórczy i jego geneza ma w sobie funkcję iście magiczną. Oglądając doniesienia z Polski ogarniętej nocą stanu wojennego, z czołgami na ulicach miast i szpalerami uzbrojonych żołnierzy. Bono zrozumiał, że wersy zostały zainspirowane ruchem „Solidarności”.
„Solidarność”, o której na początku lat 80. XX wieku mówił cały świat, zwłaszcza w kontekście stanu wojennego, zwróciła jego baczniejszą uwagę. Zmienił tekst.
Niall Stokes, redaktor naczelny irlandzkiego pisma muzycznego Hot Press, zanotował, że Bono usłyszał informację, że generał Jaruzelski ma zawiesić stan wojenny w Polsce 1 stycznia 1983 roku. I tutaj pojawia się magia.
Wyobraził sobie – pisze Niall Stokes – że żona Wałęsy i żony internowanych tęsknią do swoich mężów. Pada obietnica ze strony reżimu, że wszystko wróci do normy. Ale artysta ma przeczucie, że „nic się nie zmieni w Nowy Rok”.
Jak wiemy tak też się stało! I jak tu nie wierzyć bardom – poetom? – zapytam.
/…/ I will be with you again And so we’re told
This is the golden age And gold is reason for the wars we wage
Though I want to be with you Be with you night and day
Nothing changes On New Year’s Day /…/
„War” był pierwszym albumem U2, który otrzymał złoty certyfikat sprzedaży w Stanach Zjednoczonych. Kwartetowi z Dublina udało się zbić ze szczytu brytyjskiej listy przebojów Michaela Jacksona i jego kultowy album „Thriller”.
U2 wchodzili na szczyt dostępny tylko dla prawdziwych herosów rocka.Ciąg dalszy nastąpi.
Chiński mur | Fot. J. Hałun, CC A-S 3.0, Wikimedia.com
W Rosji i w Chinach pamięć o swoim dziedzictwie jest nieskończenie silniejsza niż w krajach Zachodu, które składają się z przybyszów, jak USA, albo stają się społeczeństwami wielokulturowymi.
Chiny wystawią Rosji rachunek
Rozmówcą Jaśminy Nowak jest profesor Jakub Polit, historyk specjalizujący się w historii Chin i Japonii, autor książki Smutny kontynent. Epizody z dziejów Azji Wschodniej w XX wieku.
Proszę spróbować nakreślić krótko relacje japońsko-chińskie.
Te relacje są bardzo stare i bardzo zawiłe. Można powiedzieć, że zaczynają się wraz z początkiem dziejów Japonii, gdyż Chiny w jakimś sensie Japonię stworzyły swoją kulturą, literaturą, sztuką, swoim niealfabetycznym pismem. I to był w gruncie rzeczy proces jednostronny, aż do czasów niemalże najnowszych. Przy czym Japończycy nie byli dla Chin szczególnie ważni. Znajdowali się przecież za morzem, a morze nie wzbudzało nigdy w Chińczykach większego entuzjazmu ani większej ciekawości. Zupełnie inaczej wyglądało to z drugiej strony.
Pamięć o krwawo odpartym najeździe mongolsko-chińskim w wieku XIII, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Polska poznała straszliwych jeźdźców stepowych, pozostała w pamięci Japończyków bardzo żywa. Tym bardziej, że dzięki pewnym przypadkowym okolicznościom i męstwu Japończyków ten najazd udało się odeprzeć. Potem wielokrotnie Chiny utrzymywały, że sprawują nad Japonią zwierzchnictwo lenne.
Trzeba jednak pamiętać, iż Państwo Środka twierdziło, że takie zwierzchnictwo sprawuje nad wszystkimi krainami, nawet takimi, o których istnieniu w Pekinie czy w Nankinie, czy w innych ośrodkach chińskich jeszcze nie wiedziano. Po prostu cały świat był ex definitione chińską strefą wpływów.
Rzecz stała się dramatyczna dopiero w wieku XIX z powodu zupełnie różnej odpowiedzi obu państw na zewnętrzną agresję – na pojawienie się imperializmu zachodniego – europejskiego i amerykańskiego, a także rosyjskiego; w końcu, zwłaszcza z perspektywy Chin i Japonii, Rosja to jest Zachód. Wówczas to okazało się, z przyczyn bardzo zawiłych, niemniej jednak z szokującym rezultatem, że małe wyspiarskie państwo potrafi sobie radzić z tym wyzwaniem o wiele lepiej niż olbrzymie Chiny. O tyle lepiej, że samo wkrótce dołączyło do grona potencjalnych agresorów.
A jeżeli chodzi o wyścig o hegemonię między Chinami a Stanami Zjednoczonymi, w którym uczestniczy także Rosja, dużo mówi się o tym, że punktem zapalnym może być Półwysep Koreański, który jest także bardzo ważnym, strategicznym miejscem dla Japonii.
Niewątpliwie, chociażby dlatego, że jest to obecnie chyba jedyny punkt na świecie, gdzie się przecinają interesy aż czterech wielkich mocarstw, z których Chiny, Rosja i Japonia są w pobliżu, a Stany Zjednoczone wprawdzie geograficznie są daleko, ale wojskowo stoją pewną stopą na Półwyspie Koreańskim w Korei Południowej.
Dla Japonii Korea jest symbolem bardzo niebezpiecznej pokusy wdarcia się przez tych wyspiarzy na kontynent. Pokusy stania się wielkim imperium lądowym, połykania kontynentu – a to zawsze, niestety, rodzi następstwo niestrawności.
Taki pierwszy epizod miał miejsce jeszcze w wieku XVI. Wtedy wybitny japoński zjednoczyciel tego państwa, Hideyoshi Toyotomi, najechał Półwysep Koreański z wielką armią. Chińczycy zareagowali wówczas, broniąc swojego koreańskiego wasala i wysyłając własną wielką armię. Tutaj analogia z Polską wydaje się oczywista. Zresztą dostrzegali ją też sami Koreańczycy. Korea, bynajmniej nie z własnej woli, stała się polem bitwy dla swoich żarłocznych sąsiadów i ucierpiała z tego powodu najwięcej.
Sytuacja powtórzyła się w wieku XIX. Tym razem w roli nieproszonych obrońców Korei wystąpili Rosjanie; Chińczycy byli zbyt słabi ze swoimi pretensjami. Japończycy zajęli cały półwysep i poczynali sobie z Koreańczykami okrutnie i brutalnie. Ale to im nie wystarczyło. Uczynili Koreę furtką, a potem szeroko otwartą bramą do agresji na Chiny. Od tych czasów minęło już ponad stulecie. Data aneksji Korei to był rok 1910, ale nadal się to Japończykom w Korei pamięta.
I sytuacja jest paradoksalna, dlatego że o ile Korea Północna jest właściwie wrogiem całego cywilizowanego świata, a dla Chin ogromnym kłopotem, to Korea Południowa jest jednym z najdynamiczniej rozwijających się, choć niestety nie demograficznie, państw naszego globu i zarazem tym, które ma w sposób oczywisty wspólne interesy z Japonią. Wrogość jest jednak tak wielka, że pretensje Polaków do Niemców czy do Rosjan wyglądają wobec niej na błahe i bez znaczenia.
Dlatego też, chociaż Korea Południowa utrzymuje zaawansowaną współpracę wywiadowczą i wojskową z Japonią, jest to z konieczności współpraca tajna. W takim sensie tajna, w jakim np. Izrael oficjalnie nie posiada dzisiaj broni jądrowej, chociaż wszyscy wiedzą, że ją ma. Oficjalne ogłoszenie o tej współpracy wywołałoby ogromny sprzeciw mieszkańców Korei Południowej, Północnej zresztą też. A wszystko to budzi żywy niepokój Chinach.
Skoro wspomnieliśmy o Chinach, zostańmy przy nich. O relacjach chińsko-rosyjskich mówi się, że to małżeństwo z rozsądku. Mija rok od rosyjskiej agresji na Ukrainę. Czy z perspektywy roku postawa Chin wobec tej wojny jest dużym zaskoczeniem?
Mój młodszy kolega, znakomity znawca polityki tych obu państw, prof. Michał Lubina, oznajmił kiedyś, że paradoks polega na tym, że o ile Chiny i Stany Zjednoczone mają pewne wspólne interesy, choć nie ma między tymi państwami przyjaźni, odnośnie do stosunków rosyjsko-chińskich dowcip polega na tym, że tam jest wprawdzie niesłychana przyjaźń, ale wspólnych interesów brak.
Była to, jak w każdej paradoksalnej wypowiedzi, przesada. Istnieją wspólne interesy chińsko-rosyjskie. Problem polega na tym, że mają one charakter negatywny. To znaczy: spoiwem tych stosunków jest wspólna niechęć do polityki Stanów Zjednoczonych, natomiast nie ma rzeczywistych interesów o charakterze win-win, jak to mówią Anglosasi, czyli korzystnych dla obydwu stron. Oba te państwa szczerzą zęby, żeby zastraszyć Waszyngton. Pokazują, że zwierają szeregi. No i teraz, jeśli chodzi o agresję na Ukrainę: wydaje się, że jej przebieg był dla Chin, podobnie zresztą jak i dla Rosji, bardzo nieprzyjemnym zaskoczeniem.
Okazało się, że Rosja nie jest tak skuteczna ani tak potężna, jak się wydawało; że nawet gdyby w najkorzystniejszej dla Rosji wersji stwierdzić, że Rosja nie użyła jeszcze wszystkich swoich sił, tylko ich drobnej części, to prestiż rosyjski w Pekinie niesłychanie podupadł, a Rosja, coraz bardziej izolowana w świecie, stała się w jeszcze większym stopniu uzależniona od swojego południowego partnera. Staje się powoli czymś w rodzaju surowcowego zaplecza Chin. To największe terytorialnie państwo świata, mocarstwo nuklearne liczbą głowic nie tylko dorównujące Stanom Zjednoczonym, ale bodajże nieznacznie je przewyższające, nie jest w stanie swojego potencjału użyć.
Chińczycy mają też stare pretensje terytorialne wobec Rosji o utracone w XIX wieku terytoria – 1,5 mln km2, półtora tysiąca razy tyle, ile np. odebrała Chinom Wielka Brytania.
Do tego dochodzi w Rosji odwieczny strach przed Chińczykami, przed żółtą agresją; strach podsycany w latach Chruszczowa, Breżniewa: że przyjdą niezliczone masy żółtych ludzików i zajmą Syberię. Ten strach jest absurdalny, ponieważ Chińczycy nie chcą się osiedlać na północy, ale staje się o tyle uzasadniony, że sami Rosjanie masowo uciekają z Dalekiego Wschodu. Nie mówiąc o tym, że Rosja przeżywa kryzys demograficzny.
Wydaje się, że perspektywy stosunków chińsko-rosyjskich z tego punktu widzenia rysują się bardzo mrocznie. Podsumowując: następuje stała i coraz bardziej dramatyczna zmiana stosunku sił między Rosją a Chinami. Nie wygląda na to, żeby miała się ona odwrócić.
Często dziś stawiamy analitykom czy publicystom, którzy starają się opisać Rosję, Chiny, czy ogólnie Azję, zarzut, że przykładają do nich schematy pasujące raczej do Zachodu. Może miałby Pan na to, jako znawca historii tamtych rejonów, jakąś radę?
Zarówno w Rosji, a już na pewno w Chinach, refleksja nad przeszłością, pamięć o swoim dziedzictwie jest nieskończenie silniejsza niż w krajach Zachodu, które albo składają się z wczorajszych przybyszów, jak Stany Zjednoczone, albo z rozmaitych względów stają się społeczeństwami wielokulturowymi, których władze starają się nie mówić o historii.
W Rosji czynnikiem historycznym jest nieustanne poczucie zagrożenia. W sensie zdroworozsądkowym jest to absurdalne.
Musimy pamiętać, że w czasach późnego średniowiecza, kiedy Rosja miała rozmiary dzisiejszego amerykańskiego stanu, dokonywała inwazji na swoich sąsiadów, bo chciała mieć bezpieczne granice. Kiedy połknęła tych sąsiadów, znowu czuła się zagrożona.
Starała się ekspandować i tak doszła do Pacyfiku. Przekroczyła go, pojawiła się na Alasce. Przy tym sposobie myślenia Rosja byłaby bezpieczna tylko osiągając granice Eurazji, jeżeli nie naszego globu. Natomiast w Chinach jest to myślenie o sobie w kategoriach państwa-cywilizacji, istniejącego właściwie przez czas nieokreślony.
A teraz podsumowanie.
Kiedy w roku 1949 ministrowi Chin Ludowych Stalin narzucił bardzo niekorzystny traktat, ów minister odpowiedział, że jest to upokarzające dla Chin i Rosji zostanie za to wystawiony rachunek. Na pytanie, kiedy Chińczycy wystawią ten rachunek?, odpowiedział bez najmniejszego uśmiechu – bo to wcale to nie był dla niego dowcip: przy najbliższej okazji, w ciągu najbliższych pięciuset lat.
Rosja może czekać, ale Chiny mogą czekać znacznie dłużej. Uważają bowiem, że są wieczne.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Wywiad Jaśminy Nowak z prof. Jakubem Politem, pt. „Chiny wystawią Rosji rachunek”, znajduje się na s. 12 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.
Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Ale jeśli Rosja zacznie upadać, a biurokracja, która od wieków rządzi nią w różnych formach, stwierdzi, że Putin już jej przeszkadza, wówczas Kadyrow będzie pierwszym, który ruszy na Rosję.
Jaśmina Nowak, Marek Reszuta
Dr Marek Reszuta, ekspert Fundacji Instytut Prawa Wschodniego im. Gabriela Szerszeniewicza, były dyplomata na Kaukazie, w rozmowie z Jaśminą Nowak komentuje relacje czeczeńsko-rosyjskie.
Jak Czeczeni, którzy pozostają pod władzą Ramzana Kadyrowa, postrzegają dzisiaj swoją sytuację?
Zacznę od tego, że Czeczeni sami siebie nazywają Wajnachami i zachowały się ślady Wajnachów i języka wajnachskiego pochodzące ze starożytnego państwa Urartu sprzed kilku tysięcy lat. Obecnie jest pierwszy raz w historii, kiedy duża część Czeczenów jawnie współpracuje z okupantem, z Rosją.
Bo jeśli przyjrzeć się tylko ostatnim 200–300 latom, to mamy stały ciąg walki Czeczenów o niezależność swojego narodu, swojej kultury, o suwerenność.
Takie słynne nazwiska jak Mansur czy chociażby Szamil to są nazwiska głośne w całej Czeczenii i są symbolami walki o niezależność od XVII–XVIII wieku Czeczenii; właśnie walki z Rosją.
Czeczenia jest jednym z narodów, które bardzo mocno doświadczyły buta rosyjskiego czy jego bolszewickiej odmiany, kiedy to po 44–45 roku wszyscy Czeczeni zostali wysiedleni do Kazachstanu, na Syberię i do lat 50.–60. nie mieli prawa wstępu na swoje terytoria, a ich sławetne wieże, mosty, twierdze zostały totalnie zrównane z ziemią. To było pustkowie i dopiero kiedy za czasów Chruszczowa pozwolono im wracać na te terytoria, oni zaczęli to odbudowywać, cały czas mając w pamięci – a jest to bardzo pamiętliwy naród – wszystkie krzywdy ze strony Rosji.
Kiedy zaczął rozpadać się Związek Radziecki, w 1991 roku powstała Czeczeńska Republika Iczkerii pod wodzą legendarnego już prezydenta Dudajewa.
W ciągu kilku miesięcy najpierw ogłoszono niezależność w ramach Związku Radzieckiego, później były wybory prezydenta, a później ogłoszenie, że Czeczenia będzie niezależnym, suwerennym państwem.
Na to oczywiście władze moskiewskie nie mogły się zgodzić. Jelcyn wprowadził stan wojenny. Później mieliśmy pierwszą wojnę czeczeńsko-rosyjską, lata 94–96, chwilę przerwy i kolejną wojnę w latach 1999–2009. Przy czym w tej drugiej wojnie o wojnie sensu stricto możemy mówić do roku 2000, bo później mieliśmy wojnę już typowo partyzancką. Oczywiście Rosjanie nazywali to operacją wojskową.
W ciągu tych kilkunastu lat Rosjanie bestialsko wymordowali około jedną trzecią narodu czeczeńskiego. Mówi się, że drugie tyle emigrowało na cały świat.
Obecny prezydent tej emigracyjnej, nazwijmy to, republiki Iczkerii, Ahmed Zakajew, twierdzi, że tylko w Europie Zachodniej żyje 300 tysięcy Czeczenów. A więc jest to masa ludzi.
A pod butem Rosji, dzięki układowi Putin-Kadyrow, została utworzona republika. Tak naprawdę – dla jednego człowieka, dla jednego klanu, który wszystkiego pilnuje dzięki ogromnemu wsparciu Rosji. Tam jest niespotykany terror, a sytuacja będzie prawdopodobnie trwała, aż Rosja, miejmy nadzieję, się rozpadnie. (…)
Dzisiaj czele Czeczeńskiej Republiki stoi Ahmed Zakajew, który zresztą uczestniczył w Parlamencie Europejskim w konferencji poświęconej dekolonizacji i deimperializacji Rosji. Stąd moje kolejne pytanie: czy od Czeczenii może zacząć się rozpad Imperium Rosyjskiego?
Cały Kaukaz doznał bardzo wielu krzywd ze strony rosyjskiej, a Czeczeni bez wątpienia wyczekują okazji do odwetu. W jednej z rozmów z przedstawicielami mediów pozwoliłem sobie na stwierdzenie, że pierwszą osobą, która zaatakuje Rosję, jeśli tylko zacznie ona się rozpadać, będzie Ramzan Kadyrow. On tworzy ogromną siatkę powiązań osobisto-rodzinno-tejpowych. Tejp to jest coś w rodzaju rodu. W ogóle struktura narodu czeczeńskiego jest bardzo skomplikowana i to nie miejsce, by to wyjaśniać, ale tejp Kadyrowa teraz rządzi w Czeczenii. Przejmuje wszelkie możliwe stanowiska.
Na przykład 47 krewnych, kuzynów i braci Kadyrowa jest w rządzie. Około 30% wyższych urzędników w Czeczenii to są kuzyni Kadyrowa. 23% tych urzędników pochodzi z miejscowości, w której się urodził Ramzan Kadyrow. 12% wszystkich urzędników to są przyjaciele i koledzy Kadyrowa ze szkoły.
(…) Czy Rosja upadnie, nie wiadomo. Natomiast Czeczeni, gdziekolwiek i kiedykolwiek mogą, walczą przeciwko Rosji, starając się wydrzeć chociaż trochę niezależności i suwerenności dla siebie. Teraz mamy tam trochę bratobójczej wojny. Po stronie rosyjskiej mówi się o 21 000 Czeczenów w różnych oddziałach. Przeciwko Rosji w chwili obecnej powstało chyba 7–8 różnych oddziałów w sile około 2–3 tysięcy Czeczenów. Podobno z Syrii zaczynają przyjeżdżać Czeczeni o nastawieniu dżihadystycznym, ale ciężko nie mieć nastawienia dżihadystycznego, jeśli chce się wspomóc walkę z Rosjanami.
Ale czy Czeczenia jako taka będzie punktem zapalnym na mapie Rosji? Przy tym terrorze, jaki wprowadził Ramzan – nie wydaje mi się. On tak jak Putin będzie mocno pilnował Czeczenii i całego regionu. Brak stabilizacji w tym regionie może się odbić na całej Rosji, a Kadyrow nie będzie chciał doprowadzić do pomniejszenia swojej roli.
Putin z Ramzanem są ściśle powiązani. Oni walczą i wiedzą, że w chwili obecnej jeden zależy od drugiego.
Ale jeśli Rosja zacznie upadać, a biurokracja, która od wieków rządzi nią w różnych formach, stwierdzi, że Putin już jej przeszkadza, wówczas Kadyrow, jeśli poczuje swoją szansę, będzie pierwszym, który ruszy na Rosję.
Cały wywiad Jaśminy Nowak z dr. Markiem Reszutą, pt. „Apetyty Kadyrowa”, znajduje się na s. 8 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.
Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Jeśli chcemy zatrzymać niż demograficzny, trzeba zrobić wszystko, aby umożliwić życie w większym gronie rodzinnym. Spowoduje to poprawę spójności całego społeczeństwa, polepszy stosunki międzyludzkie.
Marcin Niewalda
Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej?
Przez setki, ba! tysiące lat rodziny wielopokoleniowe stanowiły podstawową komórkę społeczną. Obok ojca, matki i dzieci żyły babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie, kuzyni.
Do grupy dołączali czasem dalsi krewni, osoby na łaskawym chlebie (rezydenci, gracjaliści, stare wiarusy). Tak żyli ludzie nie tylko we dworach czy pałacach.
Wielopokoleniowe i „wielorodzinne” rodziny istniały też w chatach wiejskich – różnił się jedynie model współdzielenia przestrzeni. Mitem jest to, że duża rodzina dawniej istniała tylko wśród arystokracji.
W wiejskich chatach było skromniej – szczególnie bieda radykalnie powiększyła się w czasie zaborów. Jeśli w katastrze z 1820 roku mamy 80 domów w danej wsi i 800 mieszkańców – to średnia ilość ludzi w jednym „domie” wynosiła 10 (a często nawet więcej). Na pewno warunki były skromniejsze – szczególnie w XIX wieku – nie każdy mógł mieć swój pokój, czy nawet swoje łóżko – ale w takich domach żyli na pewno dziadkowie i często rodzeństwo rodziców z dziećmi. Widać to też po księgach metrykalnych, gdzie dzieci różnych rodziców rodzą się pod tym samym numerem.
Na wsiach zachodził też inny proces, komplementarny. Faktycznie praktyczniej było mieć osoby dom – ale zauważmy, że te domy były bardzo blisko siebie. Z racji na brak wielkich domów, gdy pojawiały się dzieci, przenoszono daną rodzinę do domu w pobliżu.
Mieszkanie „na swoim” nie powodowało oddzielenia się rodziny. Kuzyni „zza płota” bawili się wspólnie, razem spędzali święta, razem dogadywali wiele spraw. Charakter pracy powodował też, że większość prac polowych wykonywano wspólnie (raz na polu jednej rodziny, raz drugiej, innym razem na sąsiada itd.)
Cały ten system, we dworach czy w wioskach, uzupełniał się, zamieniał rolami, wspierał, zastępował, stanowił ubezpieczenie w przypadku ciężkich doświadczeń. Każdy wnosił do tego mikroświata swoje unikalne wartości, pracę, pomysły, idee. Całość łatwiej było też żywić, ubierać, otaczać opieką. Czy to w dworach, czy w chatach taki system się sprawdzał i uczył wzajemnej wyrozumiałości. Uznawanie siebie nawzajem, dawanie prawa do życia, zbliżanie się i upodabnianie powodowało większą spójność rodzin i całych społeczeństw.
Dzisiaj żyjemy w epoce „rodzina na swoim”. Trudno wyobrazić sobie, że dziecko nie ma własnego mieszkania, gdy żeni się lub wychodzi za mąż. Walczy o to młodzież kuszona brakiem kontroli, napomnień, czujnego oka.
Jednak młoda rodzina na swoich barkach dźwiga całe 100% odpowiedzialności za utrzymanie, wychowanie, organizację. Trudno dziwić się, że wobec takiego obciążenia wiele małżeństw nie decyduje się na kolejne dziecko, a czasem nawet na pierwsze.
Każdy chce żyć na swoim, ale nie jest świadom mnogich obowiązków. Zresztą (nie)wielkość mieszkań uniemożliwia inne rozwiązanie.
500+ pomogło zlikwidować ogromny margines biedy. Pomogło też rodzinom, dla których często zwykły wyjazd na weekend był trudny do zrealizowania. Sprzyjało złagodzeniu wysiłków poświęcanych na przeżycie i pozwalało zająć się takimi sprawami, jak choćby wychowanie czy czas wolny. Przede wszystkim przyspieszyło też obrót pieniądza w ekonomii. To też bardzo istotny element usprawniania przepływu funduszy w tzw. wąskich gardłach gospodarki. Ten element, całkowicie nierozumiany przez rządy PO-PSL, stał się świetnym napędem gospodarki prowadzonej przez rządy prawicy.
Widać też z danych demograficznych, że urodziło się nieco więcej dzieci. Jednak sytuacja nie uległa dużej zmianie. Na pewno nie tak, jak oczekiwaliśmy. Wzrost dzietności nie zatrzymał trendów spadkowych, nieznacznie tylko wypłaszczył krzywą. Do poprawy sytuacji w kwestii demograficznej potrzeba czegoś innego niż tylko pieniądze, potrzeba zmiany mentalności i… budownictwa.
Z punktu widzenia ekonomii małe rodziny w swoich mieszkaniach nie są optymalnym rozwiązaniem. Dużo taniej jest utrzymywać większą rodzinę (z wujkami, ciociami…), do której każdy coś wnosi, gdzie gotuje się wspólnie, gdzie wiele spraw załatwia się „hurtowo”.
Nie opłaca się to natomiast deweloperom i sprzedawcom mieszkań oraz różnym firmom handlowym. Np. w dużych rodzinach marnuje się mniej jedzenia, więc mniej się go kupuje. Wynika z tego, że gdyby ludzie myśleli jedynie racjonalnie, ekonomicznie, nie wybieraliby życia każdą rodziną osobno. Raczej skupialiby się w większe grupy. Decyzje o życiu „na swoim” mają raczej podłoże psychologiczne i socjologiczne.
Faktem jest, że różnice pokoleniowe są obecnie bardzo duże. Większe niż dawniej. Ale są one tak drastyczne również z powodu właśnie rozdzielenia pokoleń. To błędne koło – sprzężenie zwrotne. Różnice powodują rozdzielanie, a rozdzielanie sprzyja pogłębianiu różnic. Młodzież nie wie, jak potężna odpowiedzialność czeka ich przy podjęciu samotnego życia. Nie jest tego świadoma, nawet gdy tworzy własne rodziny, ale to obciążenie i wpływa na setki podejmowanych decyzji – między innymi o ilości dzieci. Dobrze to widać w rodzinach, które mimo wszystko trzymają się razem, gdzie dziadkowie są kochani i obecni – tam często rodzi się 3, 4 i więcej dzieci.
Owo rozdzielenie pokoleń jest przyczyną także wielu innych niedobrych zjawisk – np. tego, co widać w Szwecji, gdzie tysiące staruszków umiera w całkowitej samotności, do tego stopnia, że ich ciała zostają w mieszkaniach kilka miesięcy po śmierci (rachunki płacą się automatycznie).
Rozdzielenie, brak oparcia, samotność decyzyjna – powodują też wiele depresji, samobójstw, wzajemnej agresji itp., itd. Wszystkie te zjawiska, które wynikają z poczucia osamotnienia i lęków, zwiększyły się w ostatnich dziesięcioleciach ogromnie.
Błędnie rozpoznają sytuację psycholodzy wyrośli na ideologii lewackiej – którzy kładą nacisk na życie w zgodzie z sobą, całkowicie pomijając życie w zgodzie z otaczającym światem. Pomimo tego, że klienci wychodzą z terapii szczęśliwi i pewni siebie, negatywne zjawiska jeszcze bardziej się pogłębiają.
Duże rodziny wielu kojarzą się z biedą, czasem nawet z patologią. Ten niebezpieczny mit powstał dlatego, że z możliwości „życia na swoim” nie mogą skorzystać tylko rodziny najbiedniejsze, często borykające się z problemami. Popatrzmy jednak na kultury zwane pierwotnymi – te, gdzie ludzie żyją od tysięcy lat w zgodzie z naturą. Nie ma tam luksusów, kafelków w łazienkach, czasem nie ma w ogóle łazienek czy podłogi – ale ludzie wydają się tam szczęśliwi. Matka piastuje 10 z rzędu dziecko i nie narzeka, lecz jest dumna ze swoich pociech, z których starsze już pomagają jej w gospodarstwie.
Wszędzie tam, gdzie nie dotarła nowoczesność, rodziny są liczniejsze. Gdy docierają tam zdobycze cywilizacji, dzietność maleje. Pomimo to jednak byłoby wielkim nietaktem i fatalnym uproszczeniem twierdzić, że rodziny wielodzietne to rodziny zacofane.
Reasumując, jeśli chcemy zatrzymać niż demograficzny, trzeba zrobić wszystko, aby umożliwić życie w większym gronie rodzinnym. Spowoduje to też poprawę spójności całego społeczeństwa, a co za tym idzie, polepszy stosunki międzyludzkie, tak ostatnio zaognione. Na pewno nie można tej sytuacji zmienić na siłę, za pomocą rozporządzeń, ale może warto choć stworzyć możliwość tym, którzy chcieliby tworzyć takie rodziny. Może trochę wypromować temat, dać ulgi dla budownictwa mieszkalnego z większą ilością pokoi, dwiema kuchniami, trzema łazienkami. Być może warto pomyśleć o ulgach podatkowych z racji na mieszkanie wspólne, pokazywać dobre wzorce w filmach czy reportażach.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej”znajduje się na s. 27 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.
Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Tylko w filmach są możliwe błyskawiczne zmiany. Ale wyłącznie nowe pokolenie może coś zmienić. Wszystko już zostało opisane w Biblii; nie na darmo Mojżesz przez 40 lat prowadził Żydów przez pustynię.
Piotr Mateusz Bobołowicz, Maksim Kuzachmietow
Który naród Federacji Rosyjskiej Pan reprezentuje?
Jestem Rosjaninem. Urodziłem się i mieszkałem całe życie w Petersburgu. Z pewnością imperium rosyjskie, ostatnie imperium na ziemi, rozpadnie się. Chciałbym, żeby wówczas mój region rodzinny stał się małym państwem nad brzegiem Bałtyku, ze stolicą w Petersburgu, i żeby nazywał się Ingria, a nie „obwód leningradzki”. Chcę, aby był prawdziwą europejską demokracją, z pełnią praw w rodzinie narodów europejskich.
Z Moskwą czy bez?
Bez Moskwy. Idealną opcją byłby rozpad Rosji po prostu wzdłuż granic istniejących podmiotów Federacji na prawie 80 nowych, niepodległych państw.
Tę kwestię można poddać międzynarodowemu arbitrażowi. Mimo że wiele obszarów jest zamieszkanych w większości przez Rosjan albo tylko przez nich, i tak Rosja powinna zostać podzielona. Chodzi tu przede wszystkim o bezpieczeństwo Europy, żeby imperium nie odrodziło się nawet w okrojonej formie i żeby ponownie nie dokonywało agresji.
Na świecie istnieje wiele precedensów, gdy ludzie tej samej narodowości mieszkają w różnych krajach. Austriacy pewnie polemizowaliby ze mną, że nie są Niemcami, ale jest to jeden język, jedna kultura i dwa różne państwa. Być może bardziej jaskrawym przykładem jest Ameryka Łacińska, gdzie po upadku imperiów wszyscy, poza Brazylią, mówią tym samym językiem i nie różnią się religijnie. Dominuje jedna kultura, oglądają te same programy telewizyjne, ale nie nazywają siebie Hiszpanami, tylko Chilijczykami, Argentyńczykami, Kostarykańczykami… To jest droga, którą Rosja musi przejść. (…)
Mamy dostęp do internetu i możemy czerpać wiedzę z całego świata. Dlaczego obywatele Federacji Rosyjskiej wciąż wierzą propagandzie Kremla?
Ten proces trwa od setek lat. Żyli w niewoli. Za cara to niewolnictwo nazywano pańszczyzną. Ponad 90% ludności żyło w ten sposób. Potem żyli pod stalinowskim reżimem. Chłopi nigdy nie zaznali wolności i nie mogli decydować o własnym losie. Taka psychologia utrwaliła się w rosyjskim narodzie.
Jednocześnie przez wieki wmawiano Rosjanom, że są narodem wybranym i mają misję „starszego brata”. Tłumaczono, że jesteśmy lepsi i mądrzejsi. Dodatkowo poczynania władców oceniano tylko według jednego kryterium – czy państwo się powiększyło? Wszyscy władcy tylko do tego dążyli. Putin jest jednym z nich.
Ludzie mogą żyć w nędzy, umierać z głodu, byle ojczyzna nasza rosła. Ta psychologia nie zniknęła, jest w sercach i duszach ludzi. Trzeba od 20 do 40 lat, aby dorosło nowe pokolenie, wolne od tego imperialnego szaleństwa.
Owszem, Rosjanie mają dostęp do dowolnych mediów. To nie są czasy stalinowskie ani carskie, kiedy chłopi nie umieli czytać. Jednak Rosjanie nadal masowo wybierają imperialistyczne zasoby propagandowe. Na przykład Telegram, gdzie nie ma cenzury, jest dostępny dla wszystkich w Rosji, ale większość użytkowników wybiera imperialistyczne, propagandowe kanały. Rosjanie mają wybór, a jednak szukają poparcia dla tego, w co wierzą: że jesteśmy dobrzy, ale osaczeni przez wrogów i dlatego musimy wojować. (…)
Najważniejsze to wyzwolić mentalność.
Zgadzam się z Panem. W tej kwestii nie mam złudzeń. Ponownie odniosę się do Niemiec po 1945 roku. W latach 50. miliony Niemców powtarzały: po prostu dobrze wykonywałem swoją pracę, ja tylko wykonywałem rozkazy. Dlaczego miałbym mieć poczucie winy i ponosić odpowiedzialność? Dopiero pokolenie lat 60. przeklinało swoich rodziców, przeklinało Hitlera. Czuło się winne za wszystko, co Niemcy zrobiły m.in. Polsce, co uczyniły podczas Holokaustu.
Bardzo ciężko jest zmienić mentalność. Tylko w filmach są możliwe błyskawiczne zmiany. Ale wyłącznie nowe pokolenie może coś zmienić. Wszystko to już zostało opisane w Biblii, nie na darmo Mojżesz przez 40 lat prowadził Żydów przez pustynię, aby pozbyć się psychologii niewolników po niewoli egipskiej. Rosja musi przejść tę samą drogę.
40 lat to jest minimum, aby coś zmienić. Trzeba będzie znosić upokorzenia i przeżywać dramaty, martwić się o naszą kulturę, ale bez tego nie będzie wyzwolenia.
Cały wywiad Piotra Mateusza Bobołowicza z Maksimem Kuzachmietowem, pt. „Rosja potrzebuje zmiany pokoleń”, znajduje się na s. 10 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.
Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.