Byłam świadkiem odbierania majątku Kościołowi/ Mirosława Jagodzińska-Podemska, „Wielkopolski Kurier WNET” 44/2017

Siostry ofiarnie poświęcały nam swój czas. Same szyły sukienki, bluzki, płaszczyki. Dokarmiały nas owocami i warzywami z własnego ogrodu. Żadne dziecko nie wyszło do szkoły bez śniadania i kanapek.

Mirosława Jagodzińska-Podemska (Jagoda)

„Wspomnienia z lat 1950–1962”

Do napisania tych wspomnień skłoniła mnie tocząca się od kilku lat dyskusja na temat zwrotu majątku kościelnego, pełna nienawiści, przekłamań, złej woli i po prostu braku wiedzy. W jaki sposób odbierano ten majątek? Byłam tego świadkiem.

Moja młodsza siostra i ja wychowywałyśmy się w nieistniejącym już domu dziecka prowadzonym przez siostry urszulanki (szare) w Poznaniu na Chartowie (obecnie os. Rusa). Dom – z przeznaczeniem na sierociniec – ofiarowała siostrom pani Mroczkowska. Siostry podjęły to zobowiązanie, założyły dom dziecka i zajęły się opieką nad osieroconymi dziećmi. Trud ten pełniły przez lata z wielkim poświęceniem, oddaniem i miłością. Pamiętam ogromną życzliwość, z jaką odnosiły się do nas siostry – począwszy od siostry kierowniczki Józefy Więckowskiej poprzez siostry wychowawczynie: Ancillę Kujawską, Teresę Vogt, Rut Kurzankę, Adalbertę, Urszulę, siostrę pielęgniarkę Pawłę, aż po siostry kucharki Salomeę i Leonardę, i siostry krawcowe – Elwirę i drugą, której imienia nie pamiętam. Zajmowała się nami także zawsze uśmiechnięta, cichutka siostra Blandyna Garczewska oraz wspaniała siostra Dolores Matulajtis, z którą miałam kontakt nawet po założeniu przeze mnie rodziny. Była ona uczennicą Matki Urszuli Ledóchowskiej w Petersburgu, a potem jedną z pierwszych zakonnic tego zgromadzenia. Wszechstronnie uzdolniona, znała kilka języków (chyba siedem), grała na organach. To ona zdopingowała moje dzieci do nauki języków, ucząc je z dużym powodzeniem najpierw niemieckiego, potem angielskiego.

Do dziś przechowuję listy od siostry Dolores, pełne wskazówek dotyczących patriotycznego i religijnego wychowywania dzieci w duchu miłości do Boga, Kościoła i Ojczyzny, inspirowane nauką Matki Urszuli Ledóchowskiej.

Siostry ofiarnie poświęcały cały swój czas podopiecznym, od bardzo wczesnych godzin rannych do późnego wieczora. Gdy wychowanki szły spać, siostry zaglądały do każdej sypialni, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Rano pilnowały, aby żadne dziecko nie wyszło do szkoły bez śniadania i kanapek. Kontrolowały nasz ubiór, szczególnie jesienią i zimą – czy ubranie dostosowałyśmy do temperatury na zewnątrz. Po powrocie dostawałyśmy ciepły posiłek, nawet jeśli któraś się spóźniła przez dodatkowe zajęcia szkolne. Jeśli pora była późna, siostra wychodziła po nią na przystanek.

Urszula Ledóchowska 1907 | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Stawka dzienna na każde dziecko była jednakowa, bez względu na wiek. Nie pamiętam dokładnie, jaka to była suma, chyba około sześciu złotych – musiało starczyć na wyżywienie, ubiór, opiekę, leki. A mimo to zakonnice bardzo starały się, abyśmy niczym nie różniły się od innych dzieci w klasie. Same szyły sukienki, bluzki, płaszczyki. Dokarmiały nas owocami i warzywami z własnego ogrodu. Siostra Salomea z okazji Wielkanocy robiła dla nas cukrowe baranki, a z okazji Bożego Narodzenia – gwiazdorki. Na Wielkanoc przychodził do nas zajączek, szukany często w formie podchodów. Zwiedzałyśmy wtedy okolicę, znajdując po drodze dowcipne prezenty z pouczającym przesłaniem. Sam zajączek ukryty był w starannie utrzymanym wokół domu parku.

W dniu imienin każdej z nas pieczono specjalnie dla solenizantki pyszne ciasto, wręczano prezent, potem herbata, jedzenie słodyczy i miła zabawa. A czasie karnawału siostry smażyły dla nas piękne i pyszne „róże karnawałowe”. Pamiętam też winobranie, które z uwagi na brzydką pogodę odbywało się w świetlicy. Winogrona na sznureczkach zwisały z sufitu, a zdobycie kiści wywoływało salwy śmiechu i radości z trofeum.

Siostry dbały o nasze zdrowie, często miałyśmy badania lekarskie, a w czasie choroby czuwały w dzień i w noc, podawały leki, picie, zmieniały koszule. A gdy któraś ze starszych dziewczynek chciała jeszcze przed lekcjami się pouczyć, siostra ją budziła, cichutko, by reszta mogła jeszcze spać.

Zakonnice bardzo dbały o nasz rozwój intelektualny i duchowy. Chodziłyśmy do teatru, brałyśmy udział w licznych konkursach, np. na temat kultury, architektury, historii czy geografii. Korzystało się wtedy z biblioteki miejskiej, ale także z dużej biblioteki zgromadzenia. Miałyśmy też regularne, choć dobrowolne spotkania biblijne oraz formacyjne w duchu nauki Kościoła. W niedzielne popołudnia, zwłaszcza jesienią i zimą, oglądałyśmy filmy wyświetlane w świetlicy przez ks. Edwarda Pospiesznego.

Nasze spokojne i – jak na tamte czasy – bezpieczne życie przerwano nagle i niespodziewanie. Nadszedł niespokojny 1961 rok. Już wcześniej wyczuwałyśmy niepokój sióstr, ale nie wtajemniczały nas one w żadne szczegóły. I nagle któregoś dnia po powrocie ze szkoły nie zastałyśmy sióstr, tylko personel świecki. Nasze życie zmieniło się diametralnie, od opieki począwszy, a na jedzeniu kończąc. Ale przede wszystkim zaczęła się ideologiczna tyrania.

Wychowawcy byli młodzi, niedoświadczeni pedagogicznie, ale za to gorliwi w głoszeniu lewicowej ideologii. Wyśmiewali się z naszych uczuć religijnych, drwili z Boga, Kościoła, ośmieszali nasze kochane siostry. W niedzielne przedpołudnia organizowano obowiązkowe zajęcia, tylko dlatego, żeby uniemożliwić nam uczestnictwo w Mszy św.; wieczorne nabożeństwa zaś były wtedy rzadkością. Moja siostra doświadczyła na własnej skórze szykan nowych wychowawców. Otóż w którąś niedzielę poszła na Mszę św. do kaplicy, a po powrocie czekała na nią kara: mycie w nocy schodów w dwupiętrowym budynku. Usłyszała też, że nie zasługuje nawet na kopnięcie.

Stawka dzienna na dziecko wprawdzie wzrosła, ale poziom naszego życia wyraźnie się obniżył. Na śniadanie wydzielano kromki chleba bez względu na wiek. Nikogo nie obchodziło, czy wychowanka zje śniadanie, czy ma kanapki do szkoły, nawet wtedy, gdy szła na późniejszą godzinę i wracała wieczorem. Obiad na nią nie czekał, bo kucharka kończyła pracę o godz. 15.00. Sama często kończyłam zajęcia wieczorem i jedynym moim posiłkiem był poranny, wydzielony chleb.

Byłam wtedy w klasie maturalnej technikum chemicznego. Dobrze pamiętam tamtą bezsilność i zwyczajny głód. Ze względu na moją anemię, zainteresowała się mną moja szkolna wychowawczyni i odtąd obiady jadłam u niej w domu. Nie wiem, czy bez tej pomocy mogłabym przystąpić do matury.

Duży problem i bałagan powstał za przyczyną naszej odzieży. Dawniej siostry utrzymywały system oznaczania półek przydzielonym numerkiem i każda wiedziała, co jest jej. Teraz, jeśli którejś czegoś brakowało, wychowawcy brali to, co wpadło im akurat w ręce. Nie miałyśmy swojej własności, wszystko mogło być wspólne. W ten sposób straciłam półbuty i nie miałam w czym chodzić.

Poza trudnym bytem miałyśmy świadomość, że nie tylko my przeżywamy silny stres na skutek „przejęcia” domu przez władze świeckie, z pogwałceniem woli ofiarodawczyni. Nasze siostry pozbawiono własności, mało tego, nie mogły znaleźć pracy, bo nie wolno było ich nigdzie zatrudniać. Niektóre z nich podejmowały z konieczności sezonowe ciężkie prace fizyczne.

Po zdaniu matury w 1962 roku z ulgą odeszłam z Państwowego (!) Domu Dziecka w Poznaniu-Chartowie. W moich wspomnieniach Dom Sióstr pozostał jako pełen miłości, ciepła, serdeczności, bezpieczeństwa, a także niezwykłej czystości, z lśniącymi podłogami, no i pięknym napisem w holu: „Wszedłeś do siebie – uśmiechnij się‘’.

Chciałabym wszystkim Siostrom serdecznie podziękować za wszelkie Dobro wyświadczone nam, wychowankom: żyjącym ucałować ręce, a dla zmarłych prosić dobrego Boga o wieczną radość w niebie.

W tym samym roku byłam też mimowolnym świadkiem – jako gość na wakacjach – odbierania siostrom urszulankom prowadzonej przez nie od 40 lat szkoły gospodarczej w Pniewach.

Pokój św. Urszuli Ledóchowskiej w Pniewach Fot. Albertus teolog, CC A-S 4.0, Wikipedia

Nastąpił dla mnie trudny okres, bowiem nikogo nie interesowało, gdzie mam mieszkać po opuszczeniu domu dziecka. Na szczęście znaleźli się dobrzy ludzie, którzy mi bardzo pomogli. Ktoś nawet anonimowo podarował mi materiał na sukienkę na bal maturalny, a latem jedna z sióstr zaprosiła mnie do Pniew. Nadszedł dzień 20 lipca 1962 roku, kiedy to w godzinach porannych zjawili się u sióstr cywilni mężczyźni. Wszystkie bramy zostały zamknięte i postawiono przy nich uzbrojonych milicjantów. Nikt nie mógł wyjść poza teren, nikt nie mógł też wejść, wszystkie drzwi zostały zapieczętowane. Nawet nie pozwolono nam zabrać osobistych rzeczy, kazano nam wyjść z budynku szkoły, siadłyśmy więc na stopniach schodów. Dopiero po trwającej do wieczora inwentaryzacji pozwolono nam wejść – pod kontrolą „panów” – po swoje rzeczy. Stres był duży, nie wiedziałyśmy, co będzie dalej, pakowałam się krótko, więc z tego wszystkiego nie wzięłam swoich przyborów toaletowych i koszuli nocnej. Nigdy ich nie odzyskałam. W całkowitych ciemnościach podstawiono autobus, który wywiózł nas do centrum Pniew. Tam, zostawione same sobie, bez możliwości dalszego transportu, niepewne dalszego losu, nie wiedziałyśmy, co robić. Na szczęście na nocleg przygarnęli nas mieszkańcy Pniew. Tych przeżyć – uzbrojona milicja, długie siedzenie na schodach przed szkołą, noc, autobus w nieznane, nocleg u obcych ludzi – do końca życia nie zapomnę, mimo upływu 50 lat.

Dopiero później, z książek, np. Obrazki nie tylko z Pniew, dowiedziałam się, że owymi mężczyznami w cywilu byli przedstawiciele urzędów – kuratorium oświaty, wydziału ds. wyznań itp. Wręczyli oni pismo „Obywatelce Przełożonej Zgromadzenia SS Urszulanek SJK w Pniewach”, zawiadamiające, że „na najbliższy rok szkolny 1962/1963 nie zatwierdza się ob. Krystyny Winnickiej na stanowisko dyrektora Prywatnego Technikum Gospodarczego i Prywatnej Zasadniczej Szkoły Gospodarczej”, zaś samo Technikum ulega zamknięciu. Decyzji nadaje się „rygor natychmiastowej wykonalności”.

Tak wyglądało odebranie siostrom szkoły. A przecież ośrodek urszulański w Pniewach – jak opisuje Matka Urszula Ledóchowska w zapiskach-pamiętniku Byłam tylko pionkiem na szachownicy – ma swoją niezwykle ciekawą i długą historię. Otóż w 1915 roku Komitet Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce, założony w szwajcarskim Vevey przez Henryka Sienkiewicza, Ignacego Paderewskiego i Antoniego Osuchowskiego, zwrócił się z prośbą do Matki Urszuli Ledóchowskiej o współpracę. W tym czasie wygłaszała ona odczyty o Polsce w Szwecji i Danii, w szwedzkiej gazecie opublikowała odezwę w sprawie pomocy dla naszego kraju, a w 1917 roku założyła w Danii ochronkę dla sierot po polskich emigrantach. Ludzie nie skąpili datków, np. podczas przedstawień z udziałem sierot, ofiarnych darczyńców przybywało. Konsul Stalt-Nielson, norweski armator i filantrop, podarował Matce Urszuli 20 tysięcy koron z uwagą, by przestała jeździć z wykładami, bo widać, że jest bardzo zmęczona. Potem dołożył jeszcze 10 tys. koron.

Dnia 11 lutego 1920 roku Matka Urszula kupiła posiadłość w Pniewach, zaś na cześć darczyńcy dom nazwano „Zakładem św. Olafa”, patrona Norwegii. W sierpniu pierwsza grupa sióstr wraz z sierotami przyjechała do Pniew, zaś 23 września została otwarta szkoła gospodarcza. W 1962 roku, po tylu latach funkcjonowania szkoły, po wychowaniu wielu pokoleń w duchu szacunku do Ojczyzny, ludzi, Kościoła, to wielkie dzieło Matki Urszuli Ledóchowskiej zostało odebrane jednym dekretem, w brutalny, nieludzki sposób.

Czy zwrot – w dobie dzisiejszej – niewielkiej przecież części zagrabionego majątku kościelnego, może zrekompensować tamte krzywdy i niesprawiedliwości? Dodajmy – majątku pochodzącego z darowizn, spadków i dobrowolnych ofiar? Chcę wierzyć, nawet wbrew faktom, że wrzawa wokół tej sprawy pochodzi z niewiedzy, z braku znajomości najnowszej historii Polski. Stąd moje świadectwo.

Artykuł Mirosławy Jagodzińskiej-Podemskiej (Jagody) pt. „Wspomnienia z lat 1950–1962” znajduje się na s. 6 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosławy Jagodzińskiej-Podemskiej (Jagody) pt. „Wspomnienia z lat 1950–1962” na s. 6 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Pisarskie zlecenie na Macierewicza. Bestseler dla tzw. rozumnych / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 44/2017

Choć program PO to walka z „kaczyzmem”, likwidacja CBA i IPN, „urealnienie wieku emerytalnego” i przyjęcie „uchodźców”, głosuje na nią 100% celebrytów, więźniów i rzesze obywateli tzw. „rozumnych”.

Jan Martini

Zlecenie na Macierewicza

Niejaki Piątek Tomasz się wywiązał. Jako literat posłużył się słowem pisanym (do zleceń wykonywanych innymi narzędziami niż pióro używa się innych fachowców). Powstała książka pt. Macierewicz i jego tajemnice okazała się bestselerem i wzbudziła zachwyt tzw. rozumnej części społeczeństwa. Znawcy podkreślają, że książka jest znakomicie udokumentowana (600 odniesień do źródeł) i zawiera mnóstwo faktów, a „wnioski niech sobie każdy wyciągnie sam”.

Żeby jednak wyciąganie wniosków nieco Czytelnikom ułatwić, autor pisze we wstępie: Sednem tej książki, jej najważniejszą treścią są powiązania między Antonim Macierewiczem i jego środowiskiem a globalnym gangsterem i finansistą Siemionem Mogilewiczem, powszechnie uważanym za mózg rosyjskiej mafii. Powiązanie „dwóch panów M.” – jak pisze Piątek – łatwo jest udowodnić, bo Macierewicz zna od 37 lat niejakiego Luśnię, który okazał się agentem SB, a który był rozpracowany przez funkcjonariusza UOP Niezgodę – tego samego, który rozpracowywał aferzystę Bogatina – kolegę Mogilewicza (szefa rosyjskiej mafii w Nowym Jorku, znajomego Putina jeszcze z pracy w KGB w Petersburgu).

Piątek szeroko dokumentuje powiązania rosyjskiej mafii z „Rodziną Gambino” i mafią sycylijską, a także tłumaczy zależność rosyjskiej mafii od KGB. Dla każdego, nawet słabo wykształconego podkarpackiego pisowca, takie powiązania są oczywistością nie wymagającą udowadniania. Jednak dla postępowych elit wielkomiejskich mogą być szokującą nowością.

Uważam „demaskującą” Macierewicza książkę za pożyteczną, bo przekazuje intelektualnym elitom sporo wiedzy. Mogą się np. dowiedzieć, co to jest „razwiedka” wojskowa, czym różni się GRU od FSB itp. Dotychczas monopol na teorie spiskowe miały prawicowe „oszołomy”; po lekturze książki jest szansa, by także wykształceni „normalsi” uwierzyli, że świat nie musi być taki, jak go opisuje tzw. poważna prasa.

Autor zasypuje czytelnika lawiną faktów. Możemy się dowiedzieć, kto kogo zastrzelił w Nowym Jorku, kto komu płaci haracz itp. Wszystko udokumentowane przypisami. Faktów jest tak dużo, że umyka pytanie: jaki to ma związek z Macierewiczem? Jeden z blogerów odpowiedział – „ktoś tam ma śwagra, który pojechał do USA i pił wódkę z facetem, którego kuzyn kupił ruską wiertarkę”.

Aby się nie pogubić w licznych wątkach, w książce zamieszczone są rozkładane tablice ze schematami powiązań. Np. „Macierewicz – R. Luśnia – D. Bogatin – S. Mogilewicz – Putin”. Lub „Macierewicz – grupa Radius – Sz. – mafia sołncewska – GRU – Putin”. Wokół Macierewicza zawsze kręciło się sporo agentów lub osób pragnących się ogrzać w jego blasku, np. Bronisław Komorowski. Jakoś autorowi umknęło znacznie krótsze połączenie „Macierewicz – Komorowski – N. Patruszew – Putin”.

Oczywiście najkrótsze połączenie z Putinem ma sam autor: „Piątek – A. Michnik – Putin”. Redaktor Michnik był widziany na obiedzie z Putinem w tzw. „Klubie Wajdalskim”. Są na to niezbite dowody i liczni świadkowie.

Książka Piątka natychmiast otrzymała nagrodę Reporterów Bez Granic (prestiżowa nagroda w ślad za publikacją to stały fragment gry zleceniodawców tego typu literatury).

Autor przypomina: Afera Misiewicza i Jannigera, afery caracali i mistrali – i dramatycznie pyta: Kim naprawdę jest Antoni Macierewicz i co zrobił Polakom? (…) Wiele osób pyta mnie wprost: czy Macierewicz jest rosyjskim szpiegiem? Nie mogę jeszcze odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, że działania Macierewicza osłabiają Polskę, polską armię i NATO, co jest korzystne dla Rosji.

Piątek (podobnie zresztą jak Poniedziałek i Środa) ocenia Macierewicza źle także ze względu na jego powiązania z „oligarchą katolickim Tadeuszem Rydzykiem”.

Mimo, że Macierewicz usunął 25 bitnych generałów i zaatakował Centrum Ekspertów Kontrwywiadu NATO, Piątek ciągle nie jest pewny agenturalności Macierewicza. Takich wątpliwości nie ma on jednak co do Donalda Trumpa: Oczywiście Trump czasem okazuje chwilową niezależność, ale poza tym prowadzi politykę skrajnie korzystną dla Putina. Chce rozbić Unię Europejską, by słabe państwa narodowe Europy znalazły się na łasce i niełasce Putina.

Niedawno w Stanach Zjednoczonych ukazała się książka niejakiego Michaela Wolffa na temat Donalda Trumpa, napisana według schematu sprawdzonego przez Piątka. Czyżby zleceniodawca był tej samej proweniencji? Jeśli tak, to można się spodziewać wkrótce prestiżowej nagrody literackiej i tłumaczenia na język polski.

Czy publikacja Piątka miała wpływ na odwołanie ministra, nie wiemy, ale książka ta wpisuje się w ciąg zdarzeń mających zdyskredytować Antoniego Macierewicza podejmowanych na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Jego postać jest bardzo niewygodna dla środowisk widzących Polskę płynącą „w głównym nurcie” i „korzystającą z okazji, by siedzieć cicho”.

Dymisja ministra Macierewicza była chyba jeszcze większym szokiem dla wyborców PiS niż usunięcie premier Szydło. Sposób jej przeprowadzenia – zaproszenie do prezydenta na zaprzysiężenie rządu i niespodziewana dymisja – porażał wręcz chamstwem. Czyżby zachodziła obawa, że Antoni Macierewicz wyprowadzi czołgi na ulice, dokona desantu „terytorialsów” i wywoła wojnę domową? Na taki scenariusz miał nadzieję G. Schetyna, mówiąc, że „będzie się działo”.

***

Polityka jest sztuką osiągania celów możliwych do uzyskania, a Stalin nauczał, że w miarę postępu rewolucji opór będzie wzrastał i walka klasowa się zaostrzy. Widocznie opór wzrósł tak znacznie, że trzeba było „zejść z linii strzału”, pokazać twarz „europejską” i wytrącić argumenty przeciwnikom. Rezultatem tego „nowego otwarcia” jest pewna (choć niewielka) „dekompozycja opozycji”.

Wydawało się, że projekt Platformy Obywatelskiej jest perfekcyjny, gwarantujący niezniszczalność produktu. Zanim przystąpiono do tworzenia partii, grupa jej twórców – ekspertów w mundurach – musiała sobie odpowiedzieć na pytanie, na jaką partię zagłosują Polacy. Ustalono, że partia musi być nowoczesna, europejska, niekomunistyczna (ale nie antykomunistyczna), „centrowo-prawicowo-liberalna”, ideologicznie na tyle niekonkretna, że możliwa do zaakceptowania przez wszystkich, co są „za, a nawet przeciw” („od Sierakowskiej po Libickiego”).

W demokracji „telewizyjnej” (większość ludzi zawdzięcza swoje poglądy telewizji) najważniejszy był jednak wizerunek „frontmenów” medialnych partii. Musieli to być ludzie młodzi, o miłych gębach, wyposażeni w dobre garnitury i drogie zegarki (gęby faktycznie sterujących formacją „macherów z zaplecza” nie musiały już być tak miłe). Donald Tusk okazał się idealnym kandydatem na lidera i przyczynił się w sposób decydujący do powodzenia przedsięwzięcia.

Trzeba przyznać, że wojskowe służby wykazały się znakomitą intuicją, inwestując w Tuska. Odkrywcą, mentorem, czy wręcz twórcą przyszłego „prezydenta Europy” był Wiktor Kubiak – szwedzki (?) biznesmen, impresario, ale przede wszystkim agent „wojskówki”. Jego skromny grób na warszawskim cmentarzu żydowskim ma się nijak do oszałamiających sukcesów wychowanka. Dzieło przerosło mistrza.

Stosunkowo niewielka afera Rywina (17 mln $) w 2005 roku dosłownie zmiotła rządzącą formację polityczną. Trudna do ogarnięcia ilość afer (niektórzy szacują ją na ok. 1000), wielomiliardowe przekręty wciąż mają mały wpływ na postrzeganie PO. Choć program Platformy ogranicza się do walki z „kaczyzmem”, likwidacji CBA i IPN, „urealnienia wieku emerytalnego” i przyjęcia islamskich „uchodźców”, niezmiennie głosuje na tę partię 100% celebrytów, 100% więźniów, a także liczne rzesze obywateli aspirujących do bycia „rozumnymi”. Do dobrego tonu należy bezkrytyczne popieranie tej formacji, co jest źródłem dobrego samopoczucia i formą nobilitacji towarzyskiej. Atrakcyjność wizerunkowa Platformy jest tak znaczna, że Polacy dwukrotnie powierzyli władzę jej liderowi – facetowi, który twierdził, że „polskość to nienormalność”. Tusk spokojnie mógłby przejechać na pasach ciężarną zakonnicę, a i tak „nie miałby z kim przegrać”.

Sukces PO był tak znaczny, że skłonił jej twórców do powielenia projektu. Największa partia na Litwie – Partia Pracy – była dokładną kopią Platformy Obywatelskiej. Założył ją milioner – biznesmen rosyjskiego pochodzenia Wiktor Uspaskich, który pojawił się na Litwie w latach 90. (nie znał litewskiego). Wkrótce został „charyzmatycznym” merem Wilna i najpopularniejszym politykiem litewskim. Przypadkowo wyszło na jaw, że jest rosyjskim agentem.

Po dekonspiracji Uspaskich ewakuował się do Rosji, ale partia założona przez niego pozostała i dobrze funkcjonowała aż do roku 2013, gdy wykryto wielkie przekręty finansowe. Uspaskich został skazany na 4 lata, lecz „buja się na wolce”, ponieważ chroni go immunitet – w międzyczasie został litewskim eurodeputowanym…

Równie opornie jak spadek notowań PO postępuje przyrost potencjalnych wyborców PiS. Latem ubiegłego roku Donald Tusk w wywiadzie u T. Lisa stwierdził z zadowoleniem, że mimo programu 500+ notowania PiS nie wzrosły. Działo się tak dlatego, że beneficjentami programu była głównie ta część elektoratu, która nie chodzi na wybory. Realizacja programu, wywiązywanie się z obietnic wyborczych nie jest żadną gwarancją sukcesu w następnych wyborach.

Mimo znacznego wzrostu swobód obywatelskich (mamy wybór, kiedy iść na emeryturę, kiedy posłać dziecko do szkoły, możemy np. wyciąć drzewo na swojej posesji), spora część ludzi w Polsce mówi o „dyktaturze”, cytując potężne ośrodki dywersji ideologicznej działające legalnie w kraju. Warto sobie uświadomić, że rząd rządzi tylko około połową państwa – druga część to samorządy będące pod kontrolą postkomunistów (często wręcz sabotujących politykę państwa).

Solidarność w 1980 roku była równocześnie związkiem zawodowym i ruchem narodowo-wyzwoleńczym. Prawo i Sprawiedliwość jako spadkobierca tego ruchu jest nie tylko partią polityczną, lecz także depozytariuszem idei niepodległości.

Pamiętajmy o tym i miejmy nadzieję, że mają to na względzie również rządzący.

 

Artykuł Jana Martiniego pt. „Zlecenie na Macierewicza” wraz z oświadczeniem AKO ws. dymisji Antoniego Macierewicza znajduje się na s. 3 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Zlecenie na Macierewicza” wraz z oświadczeniem AKO ws. dymisji Antoniego Macierewicza na s. 3 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Nowoczesny zamach na samolot nie zostałby wykryty przez żadną komisję, Zespół Parlamentarny, naukowców ani amatorów

Pojawiły się materiały amerykańskie na temat zagrożeń atakami typu hakerskiego. Atak taki nie zostawia śladów w zapisach czarnych skrzynek, a może doprowadzić do katastrofy wyglądającej na wypadek.

Marek Czachor

W ostatnich kilkunastu miesiącach pojawiły się w przestrzeni publicznej bardzo interesujące materiały amerykańskie na temat zagrożeń atakami typu hakerskiego, pozwalającymi przejmować zdalną kontrolę nad nowoczesnymi samochodami i samolotami. Na YouTube można znaleźć filmy pokazujące przebieg i skutki takiego ataku. Atak taki nie zostawi śladów w zapisach czarnych skrzynek, może doprowadzić do katastrofy wyglądającej na zwykły wypadek, niemal zbrodni doskonałej, a wystarczy zawirusować komputer pokładowy. To, że takie możliwości istnieją, było jasne a priori od dawna, ale co innego wiedzieć coś w sposób czysto teoretyczny, a co innego przeczytać na ten temat materiały FBI.

Sprawa hakowania samolotów wyszła na światło dzienne, gdy specjalista od zabezpieczeń, Chris Roberts, w kwietniu 2015 przeprowadził skuteczny atak na system sterowania boeinga 737/800, przy czym zamiar przeprowadzenia ataku chwilę wcześniej zaanonsował na twitterze. Haker włamał się do komputerowej sieci samolotu, którym sam leciał, podłączając się laptopem do systemu video, zamontowanego w fotelu pasażera. W ramach testu włamywacz zmienił ciąg silników, zamachał skrzydłami i na chwilę zmienił kierunek lotu. Roberts już wcześniej informował FBI o wykrytych słabościach komputerowych systemów lotniczych. W latach 2011-2014, przeprowadził około dwudziestu takich ataków na systemy Boeinga i Airbusa, o czym powiadomił FBI, zawsze włamując się do systemu samolotu, gdy leciał jako pasażer. Najwyraźniej brak reakcji ze strony służb skłonił go do przeprowadzenia spektakularnego ataku w świetle jupiterów, za co został aresztowany, wywołując w końcu ogólnoamerykańską debatę. Opis incydentu znajduje się we wniosku o przeszukanie mieszkania Robertsa, złożonym przez FBI w sądzie w Nowym Jorku. Dodajmy, iż firma Boeing stanowczo zdementowała możliwość wystąpienia takiego zdarzenia.

Jest oczywiście pytaniem retorycznym, czy Rosjanie mogli podczas remontu w Samarze zawirusować systemy tupolewa lub w jakiś inny sposób na nie wpłynąć, i czy ktoś w ogóle badał pod tym kątem Katastrofę Smoleńską. (…)

Niejasne są działania wokół czarnej skrzynki, sfilmowanej przez montażystę TVP Sławomira Wiśniewskiego już 8 minut po Katastrofie, a znalezionej przez polskich prokuratorów wraz z Rosjanami dopiero kilka godzin później. Co się działo ze skrzynkami do następnego dnia rano, prokuratorzy nie wiedzą (…) Jakość nagrania jest zdumiewająco zła. Wg ekspertyzy specjalisty od rozpoznawania głosu, głos „generała Błasika” z pewnością nie jest głosem członka załogi, ale nie ma pewności, że to Błasik, a Pani Błasik nie rozpoznała w nim głosu męża. Czy wykluczono możliwość, że wypowiedzi „230 metrów” i „100 metrów”, przypisane Błasikowi, zostały zwyczajnie wygenerowane syntezatorem mowy, w rodzaju polskiej Ivony, żeby przykryć jakiś komentarz członka załogi, a równocześnie w wygodny sposób obciążyć Polaków odpowiedzialnością?

Z raportu biegłego: „Jeżeli uznać, że fraza sto metrów jest jedną z najważniejszych wypowiedzi i należy ją interpretować jako ważny odczyt, to powinna być wypowiedziana starannie (głównie z wyraźną akcentuacją). Może być również wypowiedziana głośniej, wolniej i wyraźniej artykulacyjnie. Jak ta fraza została w rzeczywistości zrealizowana? – wolno, monotonnie, bez szczególnej akcentuacji, z relatywnie niską intensywnością”.

Czemu ostatnią wypowiedź kpt. Protasiuka słyszymy na nagraniu z kokpitu, gdy samolot jest ponad 300 m nad ziemią, a w komunikacji z wieżą słychać go również później? Czemu te ostatnie dialogi z wieżą nie nagrały się w kokpicie? Czemu od 300 m nad ziemią pierwszego pilota nie słychać w kokpicie w ogóle, drugiego słychać bardzo słabo, a nawigatora i „generała Błasika” słychać tak wyraźnie? Czy na pewno nie wyłączyły się mikrofony kabinowe obu pilotów, gdy samolot zbliżał się do wysokości decyzji? Dlaczego są nieustanne niezgodności pomiędzy parametrami odczytywanymi przez pilotów, a parametrami zapisanymi w czarnej skrzynce, co nawet w raporcie Millera odnotowano bardzo szczegółowo? Dlaczego Dowódca tupolewa komunikuje wieży odległość cztery kilometry, gdy samolot jest w rzeczywistości sześć kilometrów od lotniska? Wg komisji Millera „pewnie myśli, że w Smoleńsku jest jak na polskich lotniskach”, ale przecież ma przed sobą kartę podejścia i tu nie ma nic do myślenia, a w Smoleńsku lądował trzy dni wcześniej, więc lotnisko zna.

Pytań jest więcej, ale my już ponoć znamy prawdę o smoleńskim dramacie. Według jednych, po prostu piloci nie umieli latać i przeszkadzał im nieodpowiedzialny generał. Według drugich, podłożono całą serię bomb, które wybuchały w odpowiednich momentach. Obie wersje są naiwne i pełne sprzeczności. Wszelkie odstępstwa od jednej lub drugiej ortodoksji są bezwzględnie tępione przez służby informacyjne obu stron polskiego konfliktu. (…)

Problem wysokości, na jakiej miał nastąpić rozpad tupolewa, został przez badaczy Podkomisji podjęty w sposób eksperymentalny i dość szczególny. Mianowicie, zadano sobie pytanie, z jakiej wysokości powinny spadać fragmenty lewego skrzydła, żeby mogły zatrzymać się w gałęziach brzozy (takie fragmenty rzeczywiście znaleziono). Jako pewnik przyjęto, że w koronie drzewa mogły się wziąć jedynie wtedy, gdyby nadleciały z góry. W związku z powyższym, zrzucano kawałki blachy z drona poruszającego się z odpowiednią prędkością. Zaskakuje mnie, że eksperymentatorzy nie wzięli pod uwagę mechanizmu bardzo oczywistego.

Odłamki skrzydła lecące w górę po zderzeniu ze słupem telegraficznym. Fot. youtube, adres w tekście

Otóż powszechnie znane są wyniki testów amerykańskich z lat 1963-65, badających skutki uderzenia skrzydłem w słup telegraficzny. Na zdjęciach obok widać w momencie uderzenia skrzydła o słup, iż cześć odłamków leci DO GÓRY na wysokość nawet kilkudziesięciu metrów, co zresztą wynika z prostej analizy rozkładu sił podczas takiego zderzenia. Gdyby na słupie była korona drzewa, niektóre z nich zapewne by w niej wylądowały. Poniżej dwa kadry z amerykańskiego eksperymentu (czas 5:23-5:24 filmu). Lecący do góry fragment skrzydła zaznaczyłem obrysem.

Całość eksperymentu można obejrzeć tu: https://www.youtube.com/watch?v=8CZxvu85VM4. Odłamki skrzydła w takim zderzeniu lecą po prostu we wszystkie strony. W szczególności w stronę kadłuba. W wypadku tupolewa oznacza to również, iż część z nich powinna dostać się w ciąg silników i zostać zdmuchnięta do tyłu, PRZED miejsce zderzenia. Pewną ilość fragmentów lewego skrzydła powinno się znaleźć przed brzozą. (…)

Brak jest szczegółowych badań na temat konsekwencji zderzenia z terenem zadrzewionym, ale sporo wiadomo o uderzeniu w czystą wodę. Przykładowo, w katastrofie lotu Swiss Air 111 z 02.09.1998 samolot z 229 osobami na pokładzie uderzył w powierzchnię morza z prędkością 555 km/h, czyli mniej więcej dwa razy większą niż tupolew w Smoleńsku. Kąt uderzenia był podobny, choć samolot nie był odwrócony podwoziem do góry. Podobnie jak w Smoleńsku, wpierw nastąpiło uderzenie skrzydłem o grunt (czyli w tym wypadku wodę). Zderzenie było pod stosunkowo małym kątem, co widać na poniższej ilustracji z raportu końcowego.

Z dna morza wydobyto piętnaście tysięcy (!) szczątków ludzkich, tylko jedną ofiarę udało się zidentyfikować na podstawie wyglądu, przeciążenia określono na CO NAJMNIEJ 350 g. Ponieważ siły oporu (a zatem również przeciążenia) rosną jak kwadrat prędkości, można zrobić proste oszacowanie, pokazane na poniższym wykresie. W Smoleńsku, w zależności od modelu teoretycznego przyjętego w obliczeniach, prędkość w chwili uderzenia o grunt wynosiła 260-280 km/h. Gdyby tupolew wpadł do czystej wody, przechylony na skrzydło, ale kołami w dół, należałoby oczekiwać przeciążeń 80-90 g.

Wrakowisko po katastrofie w Huntington | Fot. www.documentingreality.com/forum/attachments

W katastrofie w Huntington, 14.11.1970, samolot zawadził skrzydłem o drzewo, następnie obrócił się o ponad 90 stopni i wpadł w las, wycinając pas 29 m x 85 m. Zginęli wszyscy (75 osób). Prędkość samolotu wg różnych szacunków wynosiła 210-240 km/h. W raporcie na temat Huntington czytamy, iż rozważano przeciążenia dochodzące do 50 g, przy obrocie samolotu do 135 stopni.

Wstępny wniosek jest więc taki, że uderzenie w teren zadrzewiony, w konfiguracji Huntington-Smoleńsk, może być porównywalne z uderzeniem w wodę. Oczywiście, diabeł siedzi w szczegółach, a dwie katastrofy nigdy nie są identyczne. W Smoleńsku długość wrakowiska wynosi ok. 150 m, przy czym pierwsze 40-50 m to teren zadrzewiony, wycięty przez tupolewa do gołej ziemi. Niektóre z pozostałych kikutów drzew są grubsze od człowieka i widać, że drzewa miały tendencje do wyrastania w pękach, ze zrośniętymi pniami, co oczywiście ma dramatyczne konsekwencje dla zderzenia z drzewami na bardzo małej wysokości, a tak niewątpliwie było w Smoleńsku: samolot, w chwili gdy wpadał w las, już zdążył zaryć kikutem skrzydła w grunt. (…)

Podczas konferencji smoleńskich słyszeliśmy wielokrotnie referaty profesora Piotra Witakowskiego, omawiającego różne katastrofy, poklasyfikowane przez niego jako 1a, 1b, 2a, 2b, ale o Huntington nigdy nie wspomniano – nie mieści się w schemacie? (…)

Za jedno z NAJMNIEJ prawdopodobnych założeń, przyjętych przez środowisko Zespołu Parlamentarnego, uważam to, iż ślady na roślinności NIE POWSTAŁY na skutek przelotu tupolewa. Cięcia na drzewach były zbyt regularne, żeby wywołały je szczątki spadające z góry. Katastrofa wydarzyła się w sobotę o godz. 10:41 czasu lokalnego, w terenie zaludnionym. Było wielu świadków. (…)

Brzoza Bodina jest tylko pierwszym z wielu grubych drzew, złamanych i poprzycinanych wzdłuż trajektorii tupolewa. Ślady na ich pniach byłyby bardzo istotnym materiałem dowodowym. Czemu więc Rosjanie wszystkie drzewa między ulicami Gubienki i Kutuzowa bardzo szybko powycinali? Czemu właśnie tam, w miejscu, gdzie wypada ostatni zapis TAWS 38, już wkrótce po Katastrofie wykopano ogromną dziurę w ziemi pod fundamenty jakiegoś budynku, po czym prace zamarły na kilka lat? (…)

No i wreszcie sama brzoza Bodina. Mówi się czasami, że Rosjanie powbijali części skrzydła w pień już po Katastrofie – wspomina o tym np. Małgorzata Wassermann w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim, wielokrotnie podkreślał to prof. Piotr Witakowski. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie, co jest co najmniej równie tajemnicze.

Gdy 13 kwietnia 2010 działka Bodina została udostępniona, części widoczne na poniższym zdjęciu, wykonanym bodajże 11.04.2010 przez polskich funkcjonariuszy, znikły. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Kolejna fotografia z 13.04.2010 rano, wykonana przez J. Gruszyńskiego.

Brzoza Bodina 11.04.2010 | Fot. Raport MAK
Brzoza Bodina 13.04.2010 | Fot. J. Gruszyński

Co ciekawe, okazało się również, iż oskrobano czubek stojącego kikuta brzozy. Można to stwierdzić, porównując zachowane fragmenty kory. (…)

Po co to zrobiono i dlaczego nie zachował się żaden protokół z tych działań, a wyjęte metalowe części znikły? Polscy prokuratorzy później wydobyli z drzewa dalsze fragmenty, ale jeden z nich wykonany był ze stopu, którego nie było w porównawczej części skrzydła. Na dodatek, większości wydobytych części strona polska nie przebadała, gdyż były zbyt małe, aby je podzielić na połowy, a Rosjanie nie zgodzili się na przekazanie całego materiału dowodowego, wydobytego z pnia, stronie polskiej.

Po co te zabiegi, jeżeli samolot po prostu urwał skrzydło na brzozie? O co chodzi?

Z drugiej strony, w wykładach prof. Biniendy, gdy pokazuje się skrzydło od dołu, przyjmuje się model całkowicie niesprężysty (czyli nie jest to drzewo), żeby pień się bardziej uchylał na skutek uderzenia i mniej niszczył skrzydło. Natomiast, gdy skrzydło widzimy od góry, wykorzystuje się model sprężysty, żeby zachowanie wyglądało bardziej naturalnie, lecz widzów się o tym nie informuje (szczegółowo pisałem o tym dwa lata temu). Czemu obie strony kręcą? (…)

W elektronicznych atakach na samochody hakerzy operowali z odległości wielu kilometrów, łącząc się z komputerem pojazdu przez satelitę. W momencie ataku samochód dodawał gazu lub zwalniał, skręcał; wszystko w sposób kompletnie niezależny od tego, co próbował robić kierowca. Prędkościomierz wskazywał wartości mające się nijak do rzeczywistej prędkości auta.

Przy ataku na samolot haker nie tylko przejął kontrolę nad systemem sterowania, ale również monitorował sytuację w kabinie pilotów. W ciągu pięciu lat przeprowadził dwadzieścia takich eksperymentów i nikt niczego nie zauważył. Zapisy czarnych skrzynek z pewnością nie odnotowały ataku hakerskiego, tylko niezrozumiałe działania pilotów.

Gdy z tej perspektywy spojrzeć na Smoleńsk, staje się jasne, że rzeczywiście profesjonalnie przeprowadzony, nowoczesny zamach na samolot nie zostałby wykryty ani przez komisje Millera i Milkiewicza, ani przez Zespół Parlamentarny i naukowców z konferencji smoleńskich, ani blogerów, komentatorów i trolli z Salonu 24, ani przez amatorów, jak ja.

Nie wiem, co się stało w Smoleńsku, i nie chcę, aby mój tekst potraktowano jako kolejną wersję w rodzaju słynnego „helu”. Niemniej widzę, że systematycznie wpycha się nas w fałszywą alternatywę: błąd pilotów albo bomba.

Autor jest fizykiem, profesorem Politechniki Gdańskiej.

Cały artykuł Marka Czachora pt. „Co dalej z badaniami Katastrofy Smoleńskiej?” znajduje się na s. 3,4 i 5 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Drastyczne obniżenie emerytur byłym pracownikom UB i SB odebrane zostało przez nich jako rażąca krzywda

To poczucie doznanej niesprawiedliwości jest tak silne, że udzieliło się wielu stojącym kiedyś po przeciwnej stronie, w tym kilku prominentnym działaczom Solidarności i antykomunistycznego podziemia.

Zbigniew Kopczyński

Sami zainteresowani twierdzą, że zostali ukarani za to, czego nie robili. Przekładali tylko jakieś papierki, symulowali przed przełożonymi działania, konfabulowali dla naszego dobra, a czasem produkowali fałszywe dokumenty, by móc to w przyszłości wykorzystać, co spotkało pewnego skromnego elektryka, którego błyskotliwą karierę dziwnie przewidzieli dwadzieścia lat wcześniej. Ale przede wszystkim nikomu nie szkodzili, choć właśnie za szkodzenie pobierali sowite wynagrodzenia.

I tu dotykamy sedna sprawy. Emerytura należy się za lata pracy, a nie jej symulowania. W sumie powinni oddać niezasłużenie pobrane pensje.

W Polsce nie ma jednak możliwości odebrania pracownikowi niesłusznie wypłaconego wynagrodzenia, więc niech im będzie. Ale wypłacanie średniej emerytury to jednak przesada. Właściwa byłaby stawka minimalna, czyli – jak planuje minister Rafalska – tysiąc złotych miesięcznie. To dla nieroba i tak za dużo.

Co jednak zrobić z tymi, którzy uczciwie zapracowali na swoje emerytury? Tymi, którzy w pocie czoła utrwalali i bronili władzy ludowej przed agentami imperializmu i innymi wrogimi elementami? Tutaj konieczna jest zmiana ustawy, by zapewnić im zasłużoną emeryturę. Szczegóły tej regulacji to temat do dyskusji.

Ja proponuję oprzeć się na średniej emeryturze i tym, którzy udowodnią, że znęcali się psychicznie nad figurantami, szantażowali ich itp., podwyższyć ją o 25%. Tym, którzy figurantów bili, wywozili do lasu, mówiąc, by kopali sobie grób, przypalali ich papierosami – podwyższyć o 50%.

Jeśli ktoś kogoś zamordował, czyli według dzisiejszej nomenklatury, dokonał na nim późnej aborcji lub eutanazji ze względu na niedopasowanie do systemu – oczywiście aby zaoszczędzić biedakowi cierpienia – w pełni zasłużone 100% podwyżki.

Natomiast, jeżeli wymienione działania dotyczyły kleru, to należy się dodatek specjalny w postaci podwojenia powyższych podwyżek. Jakieś inne, nieszablonowe działania – dodatek według uznania w granicach 25–100%. Tylko, przypominam, muszą najpierw udowodnić, że coś zrobili.

Zainteresowani powinni więc zebrać odpowiednie dowody: dokumenty, zeznania świadków (póki mogą zeznawać). Zeznania zainteresowanych też są dowodem w sprawie. Zebrane dowody wraz z wnioskiem powinni dostarczyć do ZUS lub IPN, a najlepiej do najbliższej Prokuratury. Po weryfikacji dowodów podwyżki zostaną im przyznane z mocy prawa, wraz z odpowiednim wyrównaniem.

A jako rekompensatę za przebyty stres i straty moralne – wypoczynek i rehabilitacja w spokojnych miejscach, z zakwaterowaniem, wyżywieniem i ochroną na koszt podatnika. Długość tego wypoczynku powinna być proporcjonalna do udowodnionych zasług.

Felieton Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Ubeckie emerytury” znajduje się na s. 2 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Ubeckie emerytury” na s. 2 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz: Nie przyjmiemy niekorzystnej dla Polski narracji i nie ulegniemy presji

Nord Stream1 umożliwił Rosji uzyskanie środków, które przeznaczyła na modernizację armii. Dwa lata później nastąpiła agresja Rosji na Gruzję, później aneksja Krymu, agresja na Ukrainę, Syria…

Krzysztof Skowroński
Jacek Czaputowicz

Zaczęliśmy dialog z Niemcami na temat reparacji?

Uważam, że to nasz i mój pewien sukces wizyty w Berlinie – przekonanie mojego partnera Sigmara Gabriela, ministra spraw zagranicznych Niemiec do tego, by Niemcy spojrzały na ten problem oczami Polaków, żeby zrozumiały nasze stanowisko, a sam minister spraw zagranicznych Niemiec zgodził się na to, żeby tej sprawie przyjrzeli się eksperci, oczywiście po stronie polskiej. Ci eksperci pracują w komisji parlamentarnej pana posła Mularczyka.

Innymi słowy, do tej pory Niemcy mówili, że dla nich sprawa reparacji i pewnego zadośćuczynienia ofiarom – bo tu nie chodzi tylko o reparacje międzypaństwowe – jest z perspektywy prawa zamknięta. Teraz jednak dopuszczają rozmowy i myślę, że to jest właściwa droga. (…)

Moja prośba do Niemców była taka, żeby porównali straty poniesione przez Polaków w czasie drugiej wojny światowej i to, co otrzymali w ramach zadośćuczynienia czy reparacji, ze stratami, jakie poniosły inne narody i z ich reparacjami. Innymi słowy, czy wobec ogromu strat i zniszczeń Polacy nie są przypadkiem traktowani jako obywatele drugiej kategorii w porównaniu do Duńczyków, Francuzów itd. To był mój argument, który, mam nadzieję, przekonał i spowodował pewne otwarcie ze strony ministra spraw zagranicznych Niemiec. (…)

Czy rozmowy w Berlinie koncentrowały się na reparacjach, czy było poruszanych więcej tematów?

Tematów było więcej. Mówiliśmy o naszych dwustronnych stosunkach z Niemcami. Niemcy chcieliby je zacieśniać. Omawialiśmy problem pełnomocnika ze strony polskiej do współpracy transgranicznej. Mówiliśmy o naszym miejscu w Unii Europejskiej, o wspólnej polityce w ramach UE. Moim zdaniem – i to też otwarcie prezentowałem podczas tego spotkania – jest pewna bliskość interesów między Niemcami a Polską, taka dalekosiężna, dotycząca kształtu Unii Europejskiej. Chodzi o to, by zachować konkurencyjność Unii, by cztery podstawowe swobody były w niej przestrzegane.

Postawiłem tezę, że w Unii mamy do czynienia z podziałem państw na dwie grupy. Jedna to demokracje liberalne, do których zaliczam Niemcy, Polskę, Szwecję i Węgry, a więc te państwa, które opowiadają się za swobodą przepływu usług, towarów, kapitału i osób, które chcą, by Europa była konkurencyjna, by znaczyła coraz więcej w świecie, by się szybko rozwijała – pod tym względem jesteśmy razem, mam nadzieję, z Niemcami.

I jest druga grupa państw – możemy je nazwać demokracjami protekcjonistycznymi – które ograniczają te swobody, a w konsekwencji ciągną Unię Europejską do dołu.

Ta teza zrobiła wrażenie. Widziałem to po reakcji moich rozmówców, także po reakcji prasowej. Do tej pory my byliśmy stawiani do kąta jako państwo, nie chcę powtarzać słowa, jakie, gdzie nie ma demokracji. Nie, my jesteśmy wśród tych państw, które ciągną w górę. Spójrzmy na rozwój gospodarczy, na reformy państwa – i znowuż na grupę sąsiadów Niemiec z tamtej strony.

Francuzi.

Nie wymieniłem tych państw, ale wiadomo, że to są te, które mają problem z funkcjonowaniem państwa. One powinny zreformować swoje państwo, a nie stosować polityki protekcjonistycznej i egoistycznej, co ma miejsce, jeśli chodzi o swobodę przepływu pracowników, delegowanych pracowników-kierowców – co się teraz toczy. Przecież to jest ograniczanie liberalnych wartości europejskich. Musimy więc bronić naszego stanowiska.

Niemcy są tak pośrodku… To jest sytuacja ciekawa dla Niemiec. My walczymy o to, żeby oni jednak wspierali bardziej nas niż, powiedzmy, tego innego partnera, który opowiada się za protekcjonizmem.

Czy w czasie spotkań dyplomatycznych wszystkie argumenty leżą na stole, czy też politycy owijają w bawełnę?

Tu jest pewien problem, który dostrzegłem w moich rozmowach z partnerami z Unii Europejskiej – ministrami spraw zagranicznych czy komisarzem Fransem Timmermansem. Dominuje pewna narracja, narzucona przez Komisję Europejską, i mamy problem, żeby przebić się z naszym stanowiskiem. Na przykład według tej narracji w Polsce jest problem z przestrzeganiem trójpodziału władzy, niezależności sądów i praworządności. Według mnie ta narracja jest nieprawdziwa, ale nie byliśmy w stanie przekonać do tego naszych partnerów rozmów.

Pod kierunkiem premiera Mateusza Morawieckiego powstaje właśnie taka „biała księga”, w której ustosunkowujemy się do zarzutów Komisji Europejskiej. Jej stanowisko jest niesłychanie krytyczne i niesprawiedliwie przedstawia stan rzeczy, jeśli chodzi o reformę sądownictwa, a nawet powiedziałbym, że niektóre fakty nie są przedstawione w sposób prawdziwy, co prowadzi do bardzo złych konkluzji: że nie ma niezależnego Trybunału Konstytucyjnego, że sądy nie są niezależne.

Państwa członkowskie za pośrednictwem dyplomatów unijnych przyjęły taką wizję. I uważają, że nie mają powodu uznać, że ta wizja jest nieprawdziwa. Ja mówię, że ona jest nieprawdziwa, musimy przedstawić nasze racje i na razie prosimy o to, żeby państwa, które są w Radzie, spojrzały obiektywnie na tę reformę, która jest w Polsce jeszcze w toku i podjęły decyzję później, zgodnie z pełną wiedzą.

Symboliczna dla relacji polsko-niemieckiej jest budowa Nord Stream; najpierw Nord Stream1, teraz Nord Stream2. Czy o tym też Pan rozmawiał i przedstawił polskie argumenty przeciwko tej budowie i czy po stronie niemieckiej jest jakakolwiek otwartość na dyskusję?

Na spotkaniu w Niemczech przedstawiłem w sposób zdecydowany te kwestie. Ukazałem pewną zależność, odnosząc się do budowy Nord Stream1 w czasie rządów Prawa i Sprawiedliwości 2005–2007 – wówczas byłem dyrektorem departamentu strategii i planowania w MSZ.

Polacy zdecydowanie przeciwstawiali się budowie Nord Stream1, jednak Niemcy to przeforsowali. Nord Stream1 umożliwił Rosji uzyskanie pewnych środków, które przeznaczyła na modernizację armii. Niemcy uczestniczyły w tej modernizacji, budując w Rosji ośrodki szkoleniowe dla żołnierzy rosyjskich. Dwa lata później nastąpiła agresja Rosji na Gruzję, później aneksja Krymu, agresja na Ukrainę, Donbas, Ługańsk; później zaangażowanie w Syrii.

Powiedziałem, że to jest konsekwencja, że trzeba to widzieć w kategoriach geopolitycznych: jeżeli dostarcza się Rosji pewne środki i współpracuje z Rosją, to wówczas musi się ponieść tego konsekwencje. Te relacje przyczynowe dla nas w Polsce są oczywiste, a tam, w Niemczech, wzbudziło to zdziwienie, ale też pozytywne. Być może pewną refleksję. To było przecież oczywiste wsparcie dla reżimu, odnowienie i przeszkolenie, unowocześnienie tej armii. Dzisiaj płacimy jako społeczność międzynarodowa, bo przecież Rosja w zdecydowany sposób przeciwstawia się polityce świata zachodniego, Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskiej, ale to my sami jako Europejczycy – nie Polacy, ale Niemcy – umożliwiliśmy.

Jeżeli zostałby zrealizowany Nord Stream2, to pozycja Rosji, przede wszystkim wobec Ukrainy, jeszcze się umocni. To jest bardzo poważne zagrożenie geopolityczne. Te argumenty podczas rozmów leżą na stole. Przekonujemy cały czas, że to jest niedobra inwestycja dla naszego bezpieczeństwa i może mieć daleko idące konsekwencje geopolityczne. (…)

Czy coś się zmienia w naszej polityce w stosunku do uchodźców?

Nasza polityka w tej sprawie jest niezmienna. Uważamy – i to są też moje słowa ze spotkania w Niemczech – że każde państwo ma prawo do zapraszania uchodźców na swoje tereny, ale nie ma prawa do zapraszania ich do innego państwa. To jest dla nas oczywiste. Jeśli chodzi o problem relokacji, nie ma w Polsce zgody na stosowanie tego mechanizmu. (…)

Propozycja objęcia stanowiska ministra padła 24 godziny przed faktem. Czy ciężko było podjąć taką decyzję?

(…) Argumenty za przeważyły i zdecydowałem się podjąć wyzwanie. W tym sensie była trudna, że oczywiście jest to niesłychanie ważne i odpowiedzialne stanowisko. Każdy sobie w tej sytuacji stawia pytanie, czy spełni oczekiwania, ale myślę, że chciałbym się przyczynić do rozładowania napięcia, do poprawy stanu naszej dyplomacji i działać na rzecz Polski, bo przecież naszym celem jest służyć Polsce.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z ministrem spraw zagranicznych Jackiem Czaputowiczem pt. „Walczymy o naszą pozycję w Europie” znajduje się na s. 10–11 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z ministrem spraw zagranicznych Jackiem Czaputowiczem pt. „Walczymy o naszą pozycję w Europie” na s. 10–11 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Co jest głównym celem strategicznym Polski? Odsunięcie Rosji i budowa Międzymorza. Miejsce Ukrainy w tym kontekście

Czy dla Polski Ukraina jest z punktu widzenia naszych celów strategicznych nieodzowna i czy dla Ukrainy Rzeczpospolita Polska jest nieodzowna z punktu widzenia ukraińskich celów strategicznych?

Jerzy Targalski

Co jest najważniejszym celem strategicznym Polski? Odsunięcie Rosji i budowa Międzymorza jako gwarancji naszego bezpieczeństwa i naszej niepodległości, nie mówiąc już o roli gospodarczej czy politycznej w tym regionie. Ale jeżeli nie odsuniemy Rosji, będziemy stale zagrożeni. Czyli można powiedzieć, że Ukraina jest dla nas konieczna, jako państwo niepodległe, które będzie nas od Rosji oddzielało.

Teraz spójrzmy na tę kwestię od strony ukraińskiej. Pan Wiatrowicz (…) stwierdził, że dla nich najważniejszym sojusznikiem są Niemcy i Francja, bo one pilnują, żeby Rosja Ukrainy sobie nie podporządkowała. (…)

Francja nikogo nie będzie broniła prócz siebie, a nawet, być może, siebie nie będzie broniła, tylko wezwie na pomoc Rosję. A więc tym bardziej nie będzie broniła Ukrainy. (…)

W interesie niemieckim leży porozumienie z Rosją. A takie porozumienie zakłada, że w wypadku najbardziej korzystnym dla Niemiec Ukraina powinna być kondominium. Dlatego Niemcy starają się narzucić Ukrainie federalizację: chcą zadowolić Rosję, żeby Rosja mogła Ukrainę kontrolować od wewnątrz i żeby doszło do zakończenia obecnego kryzysu. Wtedy Niemcy znów będą mogli swobodnie w Rosji inwestować, kupować gaz i razem z Rosją pilnować nas i innych.

Z tego punktu widzenia nie tylko Polska, ale również Międzymorze, czyli cała ta bariera, która by oddzielała Ukrainę od Niemców kombinujących z Rosjanami i wspomagała Ukrainę w jej własnym interesie, żeby była w stanie stawić opór Rosji – jest korzystna. A więc w interesie ukraińskim leży też Międzymorze i współpraca z Polską, a nie z Niemcami – jeśli weźmie się pod uwagę cel strategiczny.

(…) Tak więc, bez względu na to, jak bardzo się zżymają zwolennicy nienawiści do Ukrainy w Polsce i zwolennicy zastąpienia Polski Niemcami na Ukrainie – bo wtedy będzie można zrehabilitować UPA i zrywając z Polską, zasłużyć na tymczasową pochwałę Angeli Merkel – szykują oni katastrofę dla swoich państw.

Cały artykuł Jerzego Targalskiego pt. „Czy Polska i Ukraina są sobie nawzajem potrzebne?” znajduje się na s. 9 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl

Artykuł Jerzego Targalskiego pt. „Czy Polska i Ukraina są sobie nawzajem potrzebne?” na s. 9 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Zleżałe newsy na zamówienie. Teraz istnieje zapotrzebowanie na dorabianie Polakom gęby faszystów, nazistów, ksenofobów

To Zachód wyrabia nam czarną opinię. Tak ustalili ich specjaliści od PR. A „nasi” usłużni dziennikarze dostarczają „faktów”, które pojawiają się w odpowiednim momencie, jak z kapelusza sztukmistrza…

Koszałek Opałek

Czy nie za dużo uwagi poświęca się marginalnej grupce oszołomów lub wynajętych „aktorów”? (…)

Oburzenie słusznie zaniepokojonych sytuacją w Polsce (okazuje się, że szczególnie na Śląsku) – znaczne.

Jakoś nie zauważono tego, że w pobliżu Wodzisławia Śląskiego, bo w Rybniku, parę lat temu kandydat na radnego opublikował zdjęcia swych dzieci hajlujących pod niemiecką flagą ze swastyką. Jakoś nie było protestów, gdy Andrzej Roczniok pisał listy do Putina czy ambasadora Rosji, by nie kierowano rakiet na Śląsk, bo to nie Polska (!). Nie przeszkodziło też w karierze pisarzowi Szczepanowi Twardochowi wypisywanie wulgarnych haseł o kraju, w którym mieszka, w którym wydaje swoje książki i czerpie zyski z ich sprzedaży, a także odbiera nagrody.

Nie śledzili dziennikarze TVN (ani innych stacji telewizyjnych) losów przywódcy RAŚ, dra Jerzego Gorzelika, który rzekomo niczego Polsce nie przysięgał, więc nie musi być w stosunku do niej lojalny… A przecież jako działacz samorządowy składał odpowiednie przyrzeczenie.

Nie zauważano flag niemieckich obok śląskich na manifestacjach RAŚ, przy składaniu przez ich przedstawicieli oraz eurodeputowanego Marka Plurę wieńca i kwiatów na Zgodzie. Nie raziły mundury niemieckich żołnierzy z okresu I wojny światowej w pochodach autonomistów na Śląsku. (…)

Władza zaś, jak milczała za czasów rządu PO, tak samo bierna była przez dwa lata rządów PiS. Nie zauważano antypolskich ekscesów. (…)

Zdjęto nawet z Grobu Nieznanego Żołnierza tablicę upamiętniającą walki polskich żołnierzy z bandami UPA pod Birczą, by nie drażnić Ukraińców. Nie „zaaresztowano” książki o polskich powojennych obozach komunistycznych, wydanej przez ZNAK (!), w której dokonano takiej manipulacji z okładką, że widać było na niej tylko wyrazisty napis: „Polskie obozy koncentracyjne”. (…)

Artykuł Koszałka Opałka pt. „Jacy faszyści? Zleżałe newsy na zamówienie” znajduje się na s. 12 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Koszałka Opałka pt. „Jacy faszyści? Zleżałe newsy na zamówienie” na s. 12 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

Okiem sceptyka/ Poplecznicy Hitlera. Druga wojna światowa dla Polski trwa i jakby daleko do jej zakończenia

Autorom współczesnych napaści na Polskę idzie o konkretne, wymierne interesy. Ale napaści te, w opisanych niżej formach, stanowią poplecznictwo wobec Niemiec nie tyle dzisiejszych, co hitlerowskich.

Prawo anglosaskie zna pojęcie ‘accessory after the fact’; na polski tłumaczone dosłownie jako ‘wspólnik (przestępstwa) po fakcie’ – a w języku ścisłym, prawniczym, choć raczej mglistym dla ogółu, krótko: ‘poplecznik’. Przestępstwo poplecznictwa znane jest w polskim kodeksie karnym. U Anglosasów poplecznik to ktoś, kto wiedząc o dokonanym przestępstwie, pomaga sprawcy po jego dokonaniu i z zamiarem, w celu umożliwienia sprawcy uniknięcia aresztowania i kary. Poplecznik to ktoś, kto na przykład ukrywa zwłoki ofiary, zaciera ślady zbrodni, ścigającym policjantom wskazuje kierunek odwrotny od drogi ucieczki sprawcy. Także ktoś, kto zeznaje, że zbrodni dokonał ktoś zupełnie inny. I tak docieramy do oceny – prawnej i moralnej – mnożących się wypowiedzi o „polskich obozach koncentracyjnych” w czasie drugiej wojny światowej.

Ale nie tylko. Wielu wysoko postawionych urzędników RP – w tym bodaj dwu prezydentów, a niedawno pewien chybiony minister rządu PiS – w mojej ocenie dopuściło się przestępstwa poplecznictwa, przypisując „Polakom” odpowiedzialność za niemiecką zbrodnię wojenną w Jedwabnem. Panowie ci opowiadali mgliście o „Polakach” jako sprawcach, rozmyślnie ignorując oczywistą, intuicyjnie zrozumiałą zasadę prawa międzynarodowego, w myśl której za wydarzenia na danym terytorium odpowiada to państwo, które terytorium to kontroluje.

Większość terytorium Rzeczypospolitej Polskiej w roku 1941, w tym okolice Jedwabnego, kontrolowała niemiecka Trzecia Rzesza i stąd zbrodnia w Jedwabnem to zbrodnia wojenna niemiecka, nawet gdyby krytycznego dnia w miejscowości tej nie było żadnego niemieckiego oddziału (a był) i nawet gdyby Niemcom w dokonaniu tej zbrodni pomagali na rozkaz jacyś miejscowi Polacy. Zakres takiej pomocy jest dziś, o ile wiem, sporny, gdyż ekshumacji ofiar nie było, a na miejscu znaleziono łuski po amunicji niemieckiej. Nie znaczy to, że Polacy są święci (choć niektórzy i owszem), albo że, na przykład, nie są antysemitami (bo są, a dokładniej – bywają; o czym może innym razem).

Że zbrodnia w Jedwabnem to niemiecka zbrodnia wojenna, piszę od lat; czasem bardzo obszernie i dużo bardziej prawniczo-fachowo. Na przykład tu: https://sites.google.com/site/wolnyczyn/aktualnosci/akt-oskarzenia-autorow-przekroju-o-zniewazenie-narodu-polskiego.

Dygresja. Zbrodnia ludobójstwa, jakiej dokonano w 1943 r. na Polakach z terenu Wołynia, też nastąpiła na terytorium kontrolowanym przez pewne państwo. Nie było to ani państwo polskie, ani ukraińskie. Tymczasem – może nie zwróciłem uwagi, albo nie zapamiętałem – w licznych wypowiedziach polskich (jak i zresztą ukraińskich) rzadko można spotkać tezę, by Niemcy byli na Wołyniu kimś innym niż biernymi obserwatorami, kompletnie za nic nie odpowiedzialnymi…

Powtórzę: w sensie prawa międzynarodowego za wydarzenia na danym terytorium – niezależnie od narodowości bezpośrednich sprawców – odpowiada to państwo, które terytorium to kontroluje, dobrze czy niedobrze, skutecznie czy nieskutecznie, ale kontroluje. W roku 1943 Wołyń nie był jakimś nowym, odrębnym państwem. Znajdowały się tam oddziały wojskowe, policyjne i tyłowe niemieckie. A kontynuatorem prawnym Niemiec hitlerowskich są Niemcy współczesne. Koniec dygresji.

 

Niewiele wynika z tego, że jakiś fakt, wydarzenie, zjawisko nazwiemy w ten czy w inny sposób. Wręcz groteskowy jest ktoś, kto czuje się lepiej, względnie gorzej, po tym, jak sobie je nazwie. Warto w ogóle unikać niepotrzebnych emocji, utrudniających ocenę sytuacji. Autorom napaści na Polskę – ze wszystkich państw zainteresowanych napadami na Polskę – idzie o bardzo konkretne, wymierne interesy.

Ale napaści te, w opisanych wyżej formach, stanowią poplecznictwo wobec Niemiec nie tyle współczesnych, co Niemiec hitlerowskich.

Warto zwrócić uwagę na popleczników tak zewnętrznych, jak i nawet wewnętrznych. Bardziej licznych od tych z Jedwabnego.

To poplecznicy Hitlera.

I w tym sensie druga wojna światowa dla Polski trwa i jakby daleko do jej zakończenia.

Mariusz Cysewski

Ojciec Tadeusz Rydzyk oskarżony przez publicystę „Tygodnika Powszechnego” o sprawstwo dechrystianizacji Polski

Radio Maryja po prostu nie zajmowało się przez lata Kościołem otwartym. Dla Kościoła otwartego zaś Radio Maryja było – również od samego początku – głównym problemem polskiego katolicyzmu.

Henryk Krzyżanowski

Radio Maryja i inne dzieła toruńskiego redemptorysty od początku jego działalności były celem zaciekłych ataków publicystów i duchownych tzw. Kościoła otwartego w Polsce. Są do dziś, czego najnowszym przejawem jest kuriozalny tekst Oskarżam o. Ludwika Wiśniewskiego w „Tygodniku Powszechnym”. Ten wielce zasłużony dominikanin pisze ni mniej, ni więcej, że o. Tadeusz Rydzyk i popierający go katolicy (wśród nich liczni biskupi) są głównymi sprawcami dechrystianizacji Polski. A w jaki sposób? Ponieważ, twierdzi o. Ludwik, to oni wprowadzili do polskiego katolicyzmu wrogość oraz idącą za nią nienawiść. Wrogość i nienawiść w Kościele – słowa-klucze i oskarżenia ciężkie jak młyńskie kamienie.

Uff… Tak się składa, że jestem słuchaczem i czytelnikiem mediów toruńskich od samego ich powstawania. Mogę więc odpowiedzialnie stwierdzić, że w relacjach między, w skrócie, Kościołem toruńskim a Kościołem otwartym istniał od początku daleko posunięty brak symetrii.

W katechezie i publicystyce Radio Maryja po prostu nie zajmowało się przez lata Kościołem otwartym. Co było zgodne ze znanym zawołaniem Ojca Dyrektora „alleluja i do przodu!” oraz realizowaną przezeń nieco staroświecką zasadą ‘o Kościele albo dobrze, albo wcale’.

I tu pojawia się asymetria, bowiem dla Kościoła otwartego Radio Maryja było – również od samego początku – głównym problemem polskiego katolicyzmu. Publicyści i autorytety „otwartych” bez zahamowań uczestniczyli w kolejnych falach ataków na RM. Nie przeszkadzał im wcale sojusz z jawnie antyreligijnymi uczestnikami życia publicznego, traktującymi Kościół jako przeszkodę na drodze do nowoczesności.

Czy w tej kampanii była wrogość i nienawiść? Wrogość na pewno, także pogarda, a czy również nienawiść? Trzeba by zapytać autorów. Jedno jest pewne – owa wrogość i pogarda objawiały się wyłącznie po stronie przeciwników toruńskiego dzieła. Odpowiedzią redemptorystów było ignorowanie napastników.

To wszystko jest smutne, bowiem w Kościele katolickim, czyli powszechnym, jest miejsce i rola do spełnienia dla wszystkich. Zarówno dla katolików otwartych, jak i moherów modlących się z toruńskim radiem. Ale czy ta prawda dotrze kiedyś do o. Ludwika?

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Niesymetryczny Ojciec Dyrektor” znajduje się na s. 2 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Henryka Krzyżanowskiego pt. „Niesymetryczny Ojciec Dyrektor” na s. 2 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl

 

Pierwsza porażka obozu Dobrej Zmiany. Polską nie można rządzić jednoosobowo, jak chciałby tego Jarosław Kaczyński

Może się okazać, że w całym Prawie i Sprawiedliwości, podobnie jak w Sodomie, znajdziemy tylko jednego sprawiedliwego, w osobie Jarosława Kaczyńskiego. A cała reszta kręci na boku swoje prywatne lody.

Jan Kowalski

Po niespodziewanie szerokiej, ale jednak pozytywnie przyjętej przez „rynki” rekonstrukcji rządu, w maszynie dobrej zmiany dał się słyszeć wyraźny zgrzyt. Za sprawą pisowskiego senatora Koguta, którego głowa właśnie miała trafić pod topór sprawiedliwości ludowej. O dziwo, nie trafiła. A przynajmniej zyskała odroczenie, bo z 60 senatorów Prawa i Sprawiedliwości (nie licząc Koguta) tylko połowa posłuchała stanowczego głosu prezesa Kaczyńskiego i głosowała za aresztowaniem Senatora. (…)

Po pierwsze, okazało się, że Polską nie da się rządzić jednoosobowo, na rozkaz, jak chciałby tego Jarosław Kaczyński. Porażkę tego wojskowo-rewolucyjnego myślenia obserwowaliśmy już w starciu z prezydentem Dudą.

Po drugie, okazało się również, że Prawu i Sprawiedliwości nie udało się zebrać 10 000 fachowych i uczciwych ideowców – według planu Prezesa, jeszcze z początku lat dwutysięcznych, potrzebnych do uzdrowienia naszego państwa. (…)

Głosy dochodzące z różnych regionów kraju zdają się potwierdzać aktywność Senatora jako pewnego rodzaju normę środowiskową.

Za mało myślimy o Biblii, tej księdze wszelkiej mądrości. Bo przecież może się okazać, że w całym Prawie i Sprawiedliwości, podobnie jak w Sodomie, znajdziemy tylko jednego sprawiedliwego, w osobie Jarosława Kaczyńskiego. A cała reszta kręci na boku swoje prywatne lody.

Przecież, pomyślcie tylko, mając takie możliwości, nie chcielibyście ukręcić niczego dla siebie? (…) Tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, należy zastosować zupełnie inną formułę niż indywidualna uczciwość.

Mam nadzieję, że do podobnej konkluzji, po wielu latach trudnych doświadczeń, dojdzie również obóz Dobrej Zmiany z jej wodzem, Jarosławem Kaczyńskim, na czele.

Cały artykuł Jana Kowalskiego pt. „Pierwsza Porażka Obozu Dobrej Zmiany” znajduje się na s. 4 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Pierwsza Porażka Obozu Dobrej Zmiany” na s. 4 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl