Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie? – pyta Angela Merkel. Politycy rosyjscy czy chińscy?

Merkel i Putin być może za sobą nie przepadają i pewnie nagle nie wzrosło między nimi porozumienie, ale oboje wiedzą, że wzajemnie siebie potrzebują i muszą rozmawiać o wszelkich sprawach.

Jan Bogatko

Pałac Meseberg (nazywany przez dyletantów zamkiem), odbijający się w lustrzanej tafli jeziora Huwenowsee (około 70 km na północ od Berlina) to perełka z epoki późnego baroku. (…) Kanclerz Merkel przyjmuje w nim wybitne osobistości, chcąc uniknąć wielkomiejskiego zgiełku. W sobotę 18 sierpnia 2018 r. gościła tam prezydenta Rosji, Władimira Putina, który wpadł do niej na chwilkę nazajutrz po weselu Karin Kneissl (szefowej dyplomacji w Wiedniu), na jakie został był zaproszony na austriacką prowincję (przywożąc ze sobą w prezencie chór kozacki; brak informacji o tym, czy Putin podarował go minister, czy zabrał ze sobą z powrotem, w każdym razie w Mesebergu się on nie pojawił). (…)

Zanim jednak płk Putin przyjechał na rozmowy z kanclerz Merkel (a tak niedawno przecież, bo w maju, gawarili niemnożko ze sobą w Soczi), doszło do zaskakującej wizyty moskiewskich prominentów w berlińskim Urzędzie Kanclerskim: ministra spraw zagranicznym Kremla, Siergieja Ławrowa i szefa sztabu generalnego sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej w Moskwie – Walerija Gierasimowa. Generał Gierasimow, persona non grata w Unii Europejskiej, jest twórcą nazwanej jego imieniem doktryny prowadzenia wojny, sprawdzanej dziś w praktyce w Europie, a która łączy operacje wojskowe, technologiczne i informacyjne z działaniami dyplomatycznymi, ekonomicznymi, kulturowymi, internetowymi itd. To, że Gierasimowa wpuszczono, zamiast wydalić, odpowiada po części na pytanie zadane lustereczku.

W każdym razie coś zmieniło się relacjach Berlin-Moskwa. O ile do niedawna niemiecko-rosyjskie kontakty na najwyższym szczeblu należały do rzadkości, to teraz na trasie Rosja-Niemcy panuje ożywiony ruch.

(…) Nowe sankcje, wprowadzone przez Waszyngton przeciwko Rosji, mogą boleśnie uderzyć także w firmy niemieckie. Do tej pory mówiono, że niemiecki przemysł ugina się wręcz pod ciężarem zleceń. Wydaje się, że te czasy minęły – uważają tutaj eksperci gospodarczy. Jakby nagle ucichły też medialne przepowiednie superwzrostu gospodarczego. Przeciwnie – nawet dyżurni ekonomiści mainstreamu przebąkują, że niemiecka gospodarka złote czasy ma już za sobą. Dopiero co agencja Reuters, powołując się na dane federalnego ministerstwa gospodarki w Berlinie, podała informację, że w związku z konfliktem handlowym z USA zamówienia dla niemieckiego przemysłu załamały się, osiągając najniższy poziom od półtora roku. Niemcy żyją z eksportu i ta wiadomość boli. Z tej informacji wynika, że nowy biznes w czerwcu spadł w porównaniu z majem aż o 4% – znacznie więcej, niż przypuszczano. Reuters utrzymuje, że ekonomiści zgodnym chórem przepowiadali spadek o zaledwie 0,4%. Pomylili się z kretesem. Czyżby kryształowa kula zawiodła? Doniesienia agencji resort gospodarki w Berlinie skomentował słowami, że na sytuację tę wywarła pewien wpływ niepewność co do polityki gospodarczej Niemiec. Pamiętam bon mot pewnego niemieckiego liberała, który lata temu powiedział, że gospodarka to płocha łania. (…)

Z gospodarką – zwłaszcza w Niemczech – nie ma żartów i to oczywiste, że obowiązuje zasada „ratuj się, kto może”. I z kim może. Przypominam sobie w tym kontekście stosunek Berlina do narodowokomunistycznych Chin: początkowo niemieccy politycy, jadąc do Pekinu, besztali tamtejszy rząd, domagając się przestrzegania praw człowieka. Dziś nikt się na to nie odważy. Chiny są zbyt ważne. Dlaczego stosunek do Rosji, starego przyjaciela Niemiec, miałby się nie zmienić?

W pewnym towarzystwie zapytano mnie, dlaczego Polska nie lubi Rosji. Wytłumaczyłem w dwu słowach – Ribbentrop-Mołotow. Usłyszałem w odpowiedzi, że czasy się zmieniły. Stąd apele z kół gospodarczych do Merkel: skończyć z sankcjami dla Moskwy z powodu Krymu.

Ale nie tylko schłodzona gospodarka w Niemczech była tematem rozmów na jeziorem Huwenowsee. Wprawdzie media wspominały tę kwestię niejako mimochodem, niemal między wierszami, ale to oczywiste, że sprawa ta miała wielkie znaczenie. Chodzi o katastrofalny błąd Merkel w kwestii imigracji, który nadal może doprowadzić kanclerz do upadku. Niemcy nie mogą doliczyć się rzekomych uchodźców. Problemy z młodymi Arabami przerastają siły niemieckiej policji. Tutaj Putin ma dla Merkel ofertę nie do odrzucenia: chętnie pomożemy Berlinowi. Wspomniany wyżej Stefan Meister zwraca uwagę, że Merkel ma interes w tym, by Asad przyjął uchodźców. A Asad pozostaje pod wpływem Putina! Ten sam Asad, przed którym jakoby uciekali do Niemiec ci młodzi, wysportowani ludzie! Może Merkel zdała sobie sprawę, że wpadła w zastawione na nią sieci? Doktryna Gierasimowa w przypadku Berlina sprawdziła się. Teraz Merkel będzie domagała się od unionistów (propagandyści powiedzą: Europejczyków) pieniędzy na odbudowę Syrii. Do tej pory Berlin był zdania, że pomoc dla Syrii będzie możliwa pod warunkiem, że Baszszar al-Asad zejdzie ze sceny. Teraz przykrywa porażkę słowami, że na okres przejściowy można odbudowywać Syrię z Asadem. On kontroluje tymczasem dwie trzecie terytorium Syrii. To się nazywa Realpolitik, mówi Meister.

Dziś wrogiem publicznym numer jeden obojga jest Donald Trump. Zwłaszcza w kwestii polityki energetycznej. Trump, zresztą jak wielu członków UE, sprzeciwia się temu prestiżowemu według Berlina projektowi, o którego realizację zabiega z drugiego rzędu Gerhard Schröder, były kanclerz Niemiec z ramienia SPD, pracownik Gazpromu, prawdziwy ambasador spraw niemieckich w Rosji. (…)

Diametralne różnie Nordstream 2 postrzega badacz gospodarki Marcel Fratzscher, dyrektor Niemieckiego Instytutu Badań Gospodarczych DIW. Jego opinia o gazociągu jest miażdżąca: „Ani Niemcom, ani Europie nie jest potrzebny rurociąg z Rosji. Jedynie zwiększy on zależność od Rosji”.

Felieton Jana Bogatki, pt. „Lustereczko, powiedz przecie… – jak co miesiąc, na stronie „Wolna Europa” „Kuriera WNET”, nr wrześniowy 51/2018, s. 3, wnet.webbook.pl.

 


Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na WNET.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana Bogatki pt. „Lustereczko, powiedz przecie…” na stronie 3 „Wolna Europa” wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Akcja #metoo zniszczy jedną z najpiękniejszych cech Ameryki – prawo każdego oskarżonego do obrony

Irena Lasota mówi w Poranku WNET o udanej wizycie prezydenta RP w Waszyngtonie, o zeznaniach, które mogą pogrążyć Trumpa i o tym dlaczego feministki zniszczą amerykańską praworządność


Mieszkająca w USA publicysta komentuje wizytę prezydenta RP w Ameryce: pół roku temu zapowiadano w polskich mediach, że nikt nie przyjmie polskiego prezydenta. Tymczasem prezydent Trump nie tylko go  przyjął, ale przyjął bardzo dobrze. Ku mojemu zdziwieniu następnego dnia rano dowiedziałem się, że w Polsce ktoś „puścił” histeryczną informację, że wszystko na nic, bo to, że prezydent Trump siedział przy biurku, kiedy stał przy nim prezydent Duda to największe upokorzenie jakie Polskę kiedykolwiek spotkało. Najbardziej mnie zdziwiło, ze ta histeryczna wiadomość obiegła wszystkie media. Prawda jest zupełnie prosta. Prezydent Trump nie ma dobrych manier, ale nie ma ich w stosunku do kogokolwiek innego. Są zdjęcie kiedy on siedzi a nad nim stoi Angela Merkel, czy premier Japonii. A to jest specjalne biurko, które ma tylko jedno krzesło. Nie było nic poniżającego w tym, że prezydent Trump siedział, a prezydent Duda podpisywał. Mnie się bardzo spodobało, że prezydent Duda w ogóle nie zareagował, że jest taka sytuacja, ponieważ on jest dobrze wychowany, człowiek z Krakowa… pewnie zawsze mu zwracano uwagę, że nie należy zwracać uwagi komuś kto sam jest źle wychowany.  Uważam, że wizyta była bardzo udana i nie było żadnej gafy z niczyjej strony. Ja się bardzo bałam, że prezydent Trump przywita prezydenta Holandii, ale nie – wiedział dokładnie gdzie jest Polska i nawet orientował się co to jest Trójmorze.

Z moich rozmów, że te dwa miliardy które prezydent zadeklarował jako polski wkład, to jest przede wszystkim infrastruktura, która zostanie w Polsce na stałe. W prasie amerykańskiej pisano, że to była ważna przyjacielska wizyta, zwrócono też uwagę na elegancję Pani Prezydentowej.

Irena Lasota mówiła też, czym żyje polityczna Ameryka, m.in. o spodziewanych zeznaniach Paula Manaforta, byłego współpracownika prezydenta, który miał być pośrednikiem między Trumpem a Putinem.  Jego zeznania mogą zachwiać prezydenturą Trumpa.

W USA trwa dyskusja nad republikańską kandydaturą do sądu najwyższego. Brett M. Kavanaugh został oskarżony, że trzydzieści pięć lat temu dopuścił się t.zw „molestowania seksualnego”.

Ruch feministyczny osiągnął wielkie zwycięstwo, które będzie bardzo kosztowne dla wszystkich. Od kiedy istnieje ten ruch #metoo to otwarcie się mówi, że jeżeli kobieta oskarża kogoś o molestowanie, to nie wolno tego kwestionować. To wszystko jest przeciw jednej z najpiękniejszych rzeczy w Ameryce,  przeciw temu, że oskarżony ma prawo się bronić i że nie można nikogo skazywać bez dowodu. 

 

 

Czy Konstytucja biznesu to fikcja? Biurokracja niszczy małych przedsiębiorców / Piotr Bednarski, „Kurier WNET” 51/2018

Przypomina to mentalność pszczelarza, którego interesuje tylko ilość miodu, a zdrowie pszczół i perspektywy ich przeżycia są mu obojętne. I poszepcze im nad ulem, że o nich pamięta i dobrze im życzy.

Piotr Bednarski

Mały przedsiębiorca czeka na dobrą zmianę

Miał być oczkiem w głowie nowej ekipy, ważną i docenianą częścią struktury gospodarczej. Miał mieć prostsze życie, pozbawione nadmiernej biurokracji i lęków przed samowolą urzędniczą, miał mieć proste i stabilne przepisy podatkowe i uproszczone procedury rozliczania swoich zobowiązań. Miał się rozwijać, wprowadzać nowe technologie i konkurować z najlepszymi na świecie. Miał mieć wsparcie państwa i życzliwe traktowanie przez całą administrację. Mały i średni przedsiębiorca. Dostarczający ogromną część dochodów budżetowych, tworzący wiele miejsc pracy, najbardziej odporny na kryzysy gospodarcze i zakręty rynków finansowych. Miał…

Gusła dla GUS-u

Zacznijmy od sprawy drobnej, ale uprzykrzającej życie małego przedsiębiorcy: obowiązków statystycznych. Rozporządzenie Rady Ministrów o zbieraniu danych statystycznych w roku 2018 obejmuje 813 stron! Prawdopodobnie padł tu rekord godny Księgi Guinnessa. Na realizację znajdujących się w nim poleceń instytucje państwowe, głównie GUS i NBP, wydadzą ponad 440 milionów. Całkowity koszt będzie większy, ponieważ ta kwota nie uwzględnia kosztów, jakie poniosą badane przedsiębiorstwa, by wypełnić wysyłane im liczne ankiety. Do niedawna tych ankiet mały i średni przedsiębiorca otrzymywał rocznie około dziesięciu. W tym roku – blisko czterdzieści. Wśród nich dwie zasługują na szczególną uwagę. Przysyłane są w pierwszych dniach każdego miesiąca. Pierwsza, oznaczana DG1, dotyczy wyników finansowych za poprzedni miesiąc i jest tak szczegółowa, że ogromna większość przedsiębiorców musi zlecać jej wypełnienie biurom księgowym. Naturalnie za odpowiednią opłatą. Termin jej wypełnienia to siódmy dzień miesiąca, czyli dwa tygodnie przed złożeniem deklaracji o podatku dochodowym. Fiskus dał 20 dni na sporządzenie bilansu poprzedniego miesiąca, GUS – tylko siedem.

Oczywiście Jednolite Pliki Kontrolne, które comiesięcznie przedsiębiorca wysyła do urzędu skarbowego, zawierają wszystkie informacje, o które pyta niecierpliwy GUS, ale najwidoczniej zabrakło wiedzy lub wyobraźni, by z tych plików skorzystać i zaoszczędzić przedsiębiorcy cennego czasu.

Druga comiesięczna ankieta powtarza kilka pytań z pierwszej, ale głównie dotyczy przewidywań i nastrojów przedsiębiorców. Specjalistów z GUS interesuje, czy przedsiębiorca ma dobry czy zły nastrój, czy przewiduje wzrost czy spadek cen jego produktów i jakie widzi przeszkody w swojej działalności. I można tylko cieszyć się, że gusowscy specjaliści nie zauważyli, że nastroje i oczekiwania zmieniają się codziennie, w miarę napływania istotnych informacji z rynku, czego przykładem jest każda giełda, i nie nakazali przedsiębiorcom codziennego wypełniania ankiet o nastrojach i przewidywaniach. Na koniec można spytać, czy GUS zatrudnia odpowiednią liczbę „psycho-ekonomistów” lub innych specjalistów od nastrojów, potrafiących profesjonalnie przeanalizować kilkaset tysięcy (lub więcej) takich ankiet i wyciągnąć istotne wnioski. Co do tego mamy wątpliwości, bowiem oprócz GUS nastroje w przemyśle regularnie bada Szkoła Główna Handlowa (SGH). Według GUS w czerwcu 2018 były one pozytywne (https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/koniunktura/), natomiast według badań SGH (cyt.): „Przewidywania ankietowanych firm są raczej pesymistyczne i nie należy spodziewać się poprawy sytuacji w przemyśle w najbliższej przyszłości”.

Jednolity plik kontrolny (JPK) czyli Jak Pokonać Kombinatora

Pod tą nazwą kryje się kilka plików i ich wprowadzenie wymagało od przedsiębiorcy zakupu nowych programów księgujących lub dodatkowego oprogramowania do posiadanych. Należało też sporo czasu poświęcić na naukę ich obsługi, gdyż fiskus narzucił nowy format przekazywanych informacji. JPK miał znacznie ograniczyć przestępstwa podatkowe. Można przypuszczać, że w części spełnia to zadanie. Przekazuje do urzędów dane o wynikach działalności gospodarczej przedsiębiorstwa za ostatni miesiąc. Pomimo tego fiskus nie zrezygnował choćby z deklaracji VAT, która powtarza część informacji z JPK, a którą przedsiębiorca musi składać każdego miesiąca. System wychwytuje najmniejsze niezgodności i przedsiębiorca jest wzywany do natychmiastowego ich wyjaśnienia. Fiskus przyjął zasadę nieinformowania o rodzaju lub miejscu wystąpienia niezgodności. Przedsiębiorca – lub jego biuro księgowe – musi sam to ustalić. Musi przeanalizować wszystkie dokumenty i proces przeniesienia danych do programu, i samodzielnie odkryć, gdzie pojawił się, najczęściej drobny, błąd. To znakomity przykład „przyjaznej” współpracy fiskusa z podatnikiem!

Trzeba pamiętać, że niemal całkowity koszt wdrożenia JPK pokrył przedsiębiorca. I nadal pokrywa, gdyż biura księgowe mają przy nim więcej pracy i już podniosły stawki za swoje usługi.

Split payment, czyli płatność podzielona

To superarmata na przestępców podatkowych, której nikt jeszcze nie zastosował, więc jesteśmy pionierami. Sam pomysł jest znany od lat, ale innym zabrakło odwagi, by go zrealizować. Czy tylko odwagi? Już pobieżne spojrzenie na to, jak ten system płatności działa, prowadzi do wniosku, że powoduje on znaczny wzrost kosztów związanych z obsługą księgową i, co istotniejsze, zamrożenie do 20% środków płatniczych przedsiębiorstwa. W sytuacji, gdy większość drobnych przedsiębiorstw ma kłopoty z terminowym realizowaniem swoich płatności, w sytuacji narastania zatorów płatniczych, wyłączenie z obiegu do 20% środków dla wielu oznacza upadłość. Naturalnie banki są gotowe udzielać kredytów na utrzymanie płynności finansowej. W ten sposób zamrożone na rachunku vat-owskim pieniądze przedsiębiorcy mogą być dla niego znów dostępne pod warunkiem, że poniesie koszty kredytu. Fiskus spodziewa się corocznie uzyskać tą drogą o kilka miliardów większe wpływy z podatku VAT. Pojawia się jednak pytanie, czy koszt tego uzysku, koszt po stronie uczciwych przedsiębiorców, nie będzie znacznie większy?

Split payment wymaga wykonania oddzielnego przelewu do każdej faktury, a bank dwukrotnie księguje każdy przelew na dwóch rachunkach. Dla przedsiębiorcy oznacza to konieczność poświęcenia kilkakrotnie więcej czasu na wykonanie przelewów, większe koszty przelewów, zwielokrotnienie liczby operacji księgowania. Większa liczba operacji księgowania oznacza większy koszt usług księgowych. W argumentacji za wprowadzeniem płatności podzielonej podkreślano skuteczność w ściąganiu podatku VAT oraz niskie koszty dla przedsiębiorcy, gdyż strona rządowa skłoniła banki do otwierania dodatkowych rachunków bezpłatnie.

Autorów takich argumentów należy zachęcić, by chociaż na pół roku otworzyli i poprowadzili, na przykład, kiosk warzywny, a zobaczą wszystkie koszty (o ile uda im się przetrwać na rynku przez miesiąc).

Skuteczność i prawdziwe koszty ściągania podatku VAT przy systemie płatności podzielonej poznamy po kilku latach. Teoretycznie powinna być wysoka, ale historia pokazuje, że żaden system nie jest skuteczny w stu procentach i w najbardziej wyrafinowanym przestępcy potrafią znaleźć luki. Dlatego istnieją uzupełnienia systemów ściągania podatków w postaci różnych służb, których utrzymywanie obciąża budżet, a więc wszystkich obywateli. Split payment praktycznie całością kosztów funkcjonowania obciąża przedsiębiorców i można być pewnym, że nie zmniejszy zatrudnienia w organach podatkowych, a wprost przeciwnie – powiększy. Większa ilość operacji księgowania to więcej operacji podlegających ewentualnej kontroli. W ten sposób przedsiębiorca raz jeszcze zapłaci za domykanie systemu podatkowego, a w rzeczywistości za wykazywanie, że jest uczciwy.

Nie po raz pierwszy ponosi on podwójne koszty. Od lat funkcjonuje rozporządzenie, zgodnie z którym przedsiębiorca-importer płaci za sprawdzenie przez służby celne, czy w kontenerze z importowanym towarem jest to, co deklaruje. Celnik może wskazać dowolny kontener i nakazać sprawdzenie jego zawartości przez skanowanie lub otwarcie i rozładowanie. Według ustawy to jego obowiązek i za to dostaje wynagrodzenie. Służby celne są służbami państwowymi utrzymywanymi z budżetu, podobnie jak policja lub wojsko. Jednak od wielu lat urzędy celne za taką „usługę” każą importerowi płacić od kilkuset złotych do prawie dwóch tysięcy. Jeśli przedsiębiorca ma pecha, to taka „usługa” może mu się przytrafić kilka razy w miesiącu, za co może zapłacić kilka tysięcy złotych. Jak widzimy, pomysłowość w drenowaniu kieszeni osób prowadzących działalność gospodarczą jest nieograniczona. Nasuwa się jednak pytanie: czy pobieranie przez urząd opłat za czynności, które są jego ustawowym obowiązkiem, jest dopuszczalne? Czy urzędy celne są jakimiś gospodarstwami pomocniczymi? Wyobraźmy sobie sytuację, w której policjant po wylegitymowaniu przechodnia lub sprawdzeniu dokumentów kierowcy każe za tę czynność zapłacić, na przykład, 5 zł za sprawdzenie dowodu osobistego, 10 zł za sprawdzenie dowodu rejestracyjnego, 20 zł za sprawdzenie zawartości bagażnika. Przykład wydaje się abstrakcyjny, ale czy rzeczywiście?

Oto media doniosły, że rząd pracuje nad ustawą, dzięki której urząd skarbowy będzie mógł pobierać opłaty, całkiem spore, od wydania interpretacji przepisu. Im bardziej przepis skomplikowany, tym większa opłata, nawet powyżej 2000 zł. Oczywiście o tym, czy sprawa jest prosta, czy skomplikowana, będzie decydował urząd.

Pewnie najczęściej będą to sprawy wyjątkowo skomplikowane, jak całe nasze prawo. Czyżby rząd uznał, że przepisów podatkowych nie da się uprościć lub nie warto upraszczać, więc by zniechęcić podatników do zadawania urzędnikom pytań, postanowił wprowadzić wysokie opłaty? A przy okazji znów wzrosną wpływy do budżetu. Zatem idźmy dalej: kolejne kilkaset nowelizacji ustawy o podatku VAT zapewni znaczne wpływy z takich opłat, bo wówczas wszystkie pytania o interpretacje będą skrajnie skomplikowane.

Bardziej drastycznym przykładem wielokrotnego ponoszenia przez przedsiębiorcę kosztów i odpowiedzialności za niewłaściwą pracę urzędników państwowych lub jej brak jest odpowiedzialność nabywcy za zobowiązania podatkowe sprzedawcy towaru. Od kilku lat funkcjonuje zasada, że nabywca ma obowiązek ustalić, czy sprzedawca jest wiarygodny, czy legalnie prowadzi działalność gospodarczą, w szczególności, czy odprowadza podatek VAT. Gdy okazywało się, że po wielu miesiącach (a nawet latach) działania zarejestrowany w KRS i mający numer identyfikacji podatkowej (NIP) sprzedający towary nie odprowadził podatku VAT i nagle zniknął, urzędy skarbowe ścigały nabywców jego towarów i ściągały niezapłacony podatek. Nabywcom tłumaczono, że nie dopełnili obowiązku sprawdzenia wiarygodności sprzedawcy. Ciekawe uzasadnienie, gdyż takimi sprzedawcami często były firmy założone na fałszywych dokumentach. Krajowy Rejestr Sądowy je rejestrował, urząd skarbowy nadał NIP, urząd statystyczny nadał REGON, ZUS zarejestrował. I żaden z tych urzędów nie był w stanie sprawdzić prawdziwości przedstawianych dokumentów! Natomiast rolnik, kupujący od takiej firmy np. paliwo, według urzędników miał obowiązek i możliwości odkrycia fałszerstw! Przed trzema laty Ministerstwo Finansów obiecywało wprowadzenie reguł postępowania dla nabywcy, których przestrzeganie ma zapewnić bezpieczeństwo. Po trzech latach góra urodziła mysz: używanie split paymentu przez nabywcę ma go zabezpieczyć przed oskarżeniem o nierzetelne sprawdzenie wiarygodności sprzedawcy. Tylko że split payment nie obejmuje transakcji gotówkowych ani płatności kartą.

To prawda, że powyższe sytuacje najczęściej były kreowane przez różne mafie gospodarcze. Tylko dlaczego za ich istnienie i działanie w pierwszej kolejności ma ponosić odpowiedzialność zwykły rolnik, piekarz, czy producent butów?

Przedsiębiorcom, którzy zdecydują się na split payment, fiskus obiecuje, że będzie ich traktował, jakby dopełnili obowiązku sprawdzenia rzetelności kontrahentów. Dziękujemy za tę łaskawość, ale czy łaskawca nie pomylił adresata obowiązków?

A czy kiedykolwiek zostanie wprowadzona jakaś symetria odpowiedzialności i urzędnicy, którzy niesolidnie sprawdzili dokumenty rejestrowe i dopuścili do zarejestrowania fikcyjnej firmy, której nieuczciwa działalność doprowadziła do upadłości innych, rzetelnych przedsiębiorców, czy tacy urzędnicy zostaną ukarani i poniosą koszty odszkodowań dla poszkodowanych przedsiębiorców? Nie chodzi tu o symboliczne konsekwencje w postaci obniżenia premii, lecz o podobną skalę odpowiedzialności, jaka stosowana jest w przypadku karania przedsiębiorców za najdrobniejsze błędy czy zaniedbania. Do niedawna urzędy skarbowe przegrywały ponad 70% spraw wytaczanych przedsiębiorcom za rzekome wykroczenia i przestępstwa gospodarcze. Przedsiębiorcy tracili czas, pieniądze i zdrowie, by dowieść swojej niewinności. Urząd najczęściej przegrywał i musiał zwrócić niesłusznie zajęte kwoty wraz z ustawowymi odsetkami. Koszty całego spektaklu oczywiście pokrywał każdy podatnik, gdyż fiskus dysponuje tylko pieniędzmi podatników. O żadnym odszkodowaniu dla niesłusznie oskarżonego przedsiębiorcy zazwyczaj nie było mowy. Z zasady winny był zawsze przedsiębiorca, któremu dużym wysiłkiem czasem udało się winy pozbyć, a fałszywy oskarżyciel często był nagradzany.

Tak było przez wiele lat i, niestety, nic nie wskazuje na to, by coś się zmieniło. Nie wydaje się, by ogólnikowe zachęty, zawarte w zaprezentowanej niedawno Konstytucji biznesu i kierowane do urzędów, by przyjaźnie traktowały przedsiębiorców, zapewniły istotne zmiany.

Elektroniczne sprawozdania finansowe

Od tego roku sprawozdania finansowe muszą być składane wyłącznie w formie elektronicznej. Zmiana formy jak najbardziej uzasadniona, plik elektroniczny łatwiej i taniej wysłać e-mailem. Lecz taka zmiana powinna być odpowiednio przygotowana, podczas gdy Ministerstwo Sprawiedliwości przygotowało przedsiębiorcom prawdziwą drogę przez mękę. Ukoronowaniem wieloetapowej procedury było wysłanie pliku na specjalne konto elektroniczne w KRS. Na skutek niedopracowania oprogramowania jednego dnia konto działało, innego – nie. I znów zabrakło wyobraźni i umiejętności dokonania prostych obliczeń, uwzględniających liczbę przedsiębiorstw zobowiązanych do składania rocznych sprawozdań finansowych, przepustowość linii telefonicznych i wydajność urzędników odbierających telefony. Na dwadzieścia dni przed upływem terminu wysłania, połączenie można było uzyskać po 30-40 próbach. Ze słuchawki odzywał się wówczas miły głos: jesteś 37. na liście oczekujących. Po dwóch godzinach tenże głos uprzejmie informował: jesteś 14. na liście oczekujących. Na kilka minut przed zakończeniem pracy w słuchawce rozległo się: jesteś 9. na liście oczekujących. Po kilku minutach zapanowała cisza: dzień pracy w MS się zakończył. Następnego dnia to samo: po ponad trzydziestu próbach udało się połączyć. Tym razem wytrwałość wydała owoc: po prawie trzech godzinach od połączenia odezwał się urzędnik, a nie automat i plik ze sprawozdaniem finansowym udało się przesłać. Za rok ma to być prostsze.

Niższe podatki nie dla wszystkich

A dokładniej: dla nielicznych. Obniżenie podatku CIT dla małych spółek prawa handlowego jest oczywiście krokiem w dobrym kierunku. Szkoda tylko, że próg obrotów, 1,2 mln EUR, jakiego przedsiębiorstwo nie może przekroczyć, by pozostać w uprzywilejowanej grupie, został wyznaczony na tak niskim poziomie. Według klasyfikacji Ministerstwa Finansów roczny obrót poniżej 2 mln EUR plus zatrudnienie do 10 osób klasyfikuje firmę jako mikroprzedsiębiorstwo. Tak więc obniżka podatku CIT dotyczy tylko mini-mikro przedsiębiorstw. Premier zapowiedział dalsze obniżki CIT-u dla tych małych, nawet do 10% (zamiast 19%, jaki obowiązuje pozostałych). Skłania to wielu do rozpatrywania możliwości podzielenia firmy na mniejsze, by każda z nich nie przekraczała wyznaczonych limitów rocznych obrotów, lub ukrywania części obrotów. Dzielenie większej spółki na mniejsze nie jest prawem zakazane, często taki podział jest potrzebny, by np. rozwiązać spory własnościowe. Fiskus zapewne zauważył taką możliwość znalezienia się w uprzywilejowanej grupie podatkowej i w mediach pojawiły się ostrzeżenia wobec tych, którzy pójdą tą drogą. Pojawia się pytanie: w jaki sposób fiskus obiektywnie sprawdzi i dowiedzie, że wyłącznym celem podziału było obniżenie podatku, a nie np. chęć rozstania się wspólników, którzy chcieli iść własnymi drogami i od dawna nie mogli się porozumieć? Czy będą przesłuchiwani, badani wykrywaczem kłamstw?

Pewnie, jak dotąd, urzędnik sam ustali, że podział miał na celu obniżenie podatków. Bo wprawdzie prawo nie zabrania podzielić przedsiębiorstwa, ale wolno to czynić tylko w celach, które fiskus oceni jako właściwe.

Mały ZUS dla najmniejszych

Również w tym przypadku obniżka obejmie najwyżej kilka procent działających przedsiębiorców. Tych, których miesięczne przychody nie przekroczą 5250 zł. Obniżka dotyczy wyłącznie składki na ubezpieczenie społeczne i tylko na okres dwóch lat. Ubezpieczenie zdrowotne pozostaje bez zmian. Pamiętajmy, że przychody to nie dochody, że przy dużych przychodach dochody mogą być małe lub nawet zerowe. Przy bardzo wysokiej marży 50% oznacza to, że taki przedsiębiorca osiągnie dochód poniżej 2600 zł, z czego ZUS-owi odda nie mniej niż 740 zł, i na koniec zapłaci podatek dochodowy. W kieszeni zostanie mu około 1600 zł. Przypomnijmy, że dozwolona kwota miesięcznych zarobków niewymagających zarejestrowania działalności gospodarczej wynosi 1020 zł, a uzyskanie marży 50% jest możliwe tylko w nielicznych dziedzinach działalności.

Wyznaczenie tak niskiego progu przychodów może być kolejną zachętą do ukrywania prawdziwych i przejścia do szarej strefy.

Coś na przyszłość

Tempo wprowadzania nowych rozwiązań, mających zapewnić szczelność systemu podatkowego, jest naprawdę imponujące. Nie ma tygodnia, by media nie donosiły o kolejnych planach, kolejnych pomysłach, włącznie z pomysłami nowych danin, quasi-podatków czy wprost podatków. Cel ich jest zawsze dobry, wręcz szlachetny, ale bez wyjątku główne koszty ich realizacji zawsze leżą po stronie przedsiębiorców. I zawsze wymagają od nich poświęcenia dodatkowo wielu godzin pracy. Można odnieść wrażenie, że w wyobraźni pomysłodawców najważniejszym, a może i jedynym zajęciem przedsiębiorcy, właściciela małej firmy, jest wypełnianie kolejnych formularzy, przesyłanie kolejnych plików, sprawozdań i ankiet. Wszystko po to, by przekonać wszelkie urzędy kontrolne, że prowadzi uczciwy biznes, że płaci podatki i inne zobowiązania, że nie jest przestępcą. Uczciwy obywatel, przedsiębiorca, dopóki nie przeprowadzi pełnego i wielokrotnego dowodu swojej uczciwości, nie jest postrzegany przez administrację jako uczciwy. Lecz pojęcie pełnego dowodu zmienia się, rozrasta.

Do JPK, płatności podzielonej i innych dochodzą kasy fiskalne. W najbliższej przyszłości będą musiały zawierać opcję drukowania numeru identyfikacji podatkowej NIP. Nawet te niedawno kupowane najczęściej tej opcji nie mają. Dla twórczych umysłów z Ministerstwa Finansów to żaden problem: przedsiębiorca kupi nową kasę, z nowym oprogramowaniem.

Czy ktoś z MF obliczył koszt wymiany kas w skali kraju? W mediach cytowane są wypowiedzi urzędników MF, w których mówią oni o dodatkowych z tego tytułu wpływach do budżetu.

Przypomina to mentalność pszczelarza, którego interesuje wyłącznie ilość miodu w ulu, a stan zdrowia pszczół i perspektywy ich przeżycia są mu całkowicie obojętne. I aby o pszczelarzu pamiętały, poszepcze im nad ulem nieco czułych słów, w szczególności, że zawsze o nich pamięta i życzy im wydajnego życia.

Konstytucja biznesu, czyli nowy sezon „czułych słówek”

Po trzech latach zapowiedzi ujrzała światło dzienne. Zapowiadając Konstytucję biznesu, najczęściej cytowano rzekomo nową zasadę: co nie jest zabronione, jest dozwolone. W rzeczywistości ta zasada nie jest nowa i od dawna obowiązywała. Żeby sąd lub inny organ uprawniony mógł orzec o czyjejś winie i karze, musiał dowieść, że dana osoba wykonała czynność zabronioną lub czynność spoza wykazu czynności dozwolonych w danej sytuacji, jeśli taki wykaz był częścią przepisów lub zasad sztuki w zawodzie (np. lekarza).

Innym zagadnieniem jest, czy wszystkie urzędy jej przestrzegały i przypomnienie w Konstytucji biznesu może było wskazane. Znajdziemy tam zalecenia dla urzędów skarbowych, by ich kontrole były najmniej uciążliwe dla przedsiębiorcy. Zabrakło jednak dokładnych wyjaśnień, co to jest kontrola nadmiernie uciążliwa i jakie mogą być jej konsekwencje dla obu stron. Można podać wiele przykładów, kiedy nękany przez urzędników przedsiębiorca, po zakończeniu pozytywnej, ale uciążliwie przeprowadzanej kontroli, zamykał swoją firmę, by w przyszłości nie mieć takich doświadczeń. Zatrudnieni tracili pracę, właściciel żegnał się z dziełem swojego życia i źródłem utrzymania, a urzędnicy dostawali premie za „wzorowe wypełnianie swoich obowiązków”.

Niedawno, w jednym z wywiadów dla Radia WNET, prezes dużej polskiej spółki nazwał Konstytucję dla biznesu pustosłowiem. Konstytucja zawiera wiele słusznych postulatów i deklaracji, ale tak mało konkretnych, że wynikające z nich przepisy prawne, nad którymi dziś pracują ministerstwa, mogą różnić się od oczekiwanych. Jedną z jej owoców ma być nowa ordynacja podatkowa. Mamy nadzieję, że autorom nie zabraknie determinacji i odwagi, by obecną gmatwaninę w tym zakresie uprościć, uczynić ją zrozumiałą i, przede wszystkim, bezpieczną dla uczciwego podatnika. Jak wielka jest ta gmatwanina, dowodzi fakt, że dotychczasowa ustawa o podatku VAT była kilkaset razy nowelizowana.

Gdyby jednak rząd miał zamiar uprościć przepisy podatkowe i wierzył w sukces na tym polu, to po cóż przygotowywałby przepisy o opłatach za wydawanie ich interpretacji? Proste przepisy nie wymagają dodatkowych wyjaśnień.

Małego przedsiębiorcy dzień powszedni

Na zakończenie obrazek z małego warsztatu naprawy samochodów. Pracuje właściciel i dwóch mechaników. Dziennie potrafią naprawić średnio 10 samochodów. Średni koszt naprawy to kilkaset, powiedzmy 600 zł. Roczny przychód w pobliżu 1,5 mln złotych klasyfikuje tę firmę jako bardzo małe przedsiębiorstwo, lecz aby skorzystać z obniżonego CIT-u, właściciel musiałby przekształcić je w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, co wiązałoby się ze znacznie większymi kosztami obsługi księgowej. Mały ZUS go nie obejmie, gdyż zatrudnia pracowników. Musi więc działać na podobnych zasadach, jak duże przedsiębiorstwo. Do każdego naprawianego samochodu zamawia w hurtowniach potrzebne części, które razem z fakturami zakupu kurierzy przywożą do warsztatu. Właściciel warsztatu najczęściej kończy pracę późnym wieczorem, gdyż każdy klient chciałby szybko odebrać samochód. Po długim dniu pracy czeka go wykonanie co najmniej dziesięciu przelewów płatności, za każdą fakturę oddzielnie. Do niedawna mógł to zrobić jednym. Dodatkowo co miesiąc przelewy do ZUS, urzędu skarbowego, dostawcy prądu, dostawcy wody, podatek od nieruchomości, płatność za wywóz śmieci i kilka innych. Na koniec musi przygotować dokumenty dla biura księgowego, dostosować oprogramowanie swojego komputera, a wkrótce i kasy fiskalnej, do najnowszych przepisów, które powstają niemal codziennie w licznych urzędach. Po wypełnieniu kilkunastu obowiązków musi jeszcze znaleźć czas na śledzenie ostatnich zaleceń producentów samochodów, którzy ciągle wprowadzają nowe technologie w swoich produktach. Polski mały przedsiębiorca musi je znać, a nawet powinien je współtworzyć. A na początku każdego miesiąca, by nie zapomniał, że wszyscy o nim pamiętają, GUS przysyła jeszcze co najmniej dwie ankiety z kilkudniowym terminem wypełnienia.

Powyższy obrazek jest typowy dla małych przedsiębiorstw.

W wyniku ciągłych zmian przepisów i mnożenia obowiązków koszty prowadzenia działalności rosną szybciej niż dochody. Profitentami zmian są banki, biura księgowe, producenci oprogramowania i administracja.

Większość zmian jest obojętna dla dużych przedsiębiorstw i sieci handlowych. Osłabienie średnich i małych jest szczególnie korzystne dla sieci handlowych. Ich dostawcami często są właśnie mali i średni producenci. Sieci sprzedają towary za gotówkę lub płacimy w nich kartą. Tych płatności nie obejmuje split payment, więc wszystkie negatywne skutki ich nie dotkną. Natomiast producent-dostawca otrzyma od sieci płatność podzieloną, która mu część środków pieniężnych zablokuje. Brak płynności finansowej może być okazją dla sieci do naciskania na obniżenie cen dostarczanych towarów w zamian za przyśpieszenie płatności. Dla banku – okazją do zaproponowania dostawcy kredytu lub faktoringu. Każde z tych rozwiązań obniża dochody producenta-dostawcy.

Rząd zapowiadał specjalny podatek od sklepów wielkopowierzchniowych. Podatku nie ma, natomiast efektem ubocznym płatności podzielonej jest osłabienie producenta i umocnienie wielkich sieci handlowych i banków w strukturze producent-sprzedawca-nabywca. Miało być odwrotnie.

Stare polskie przysłowie się sprawdza: dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. A gdy wiele małych i średnich firm upadnie, przed czym już ostrzega wielu ekonomistów, może sprawdzi się następne: mądry Polak po szkodzie. Może, bo zamiast mądrości może powstać tylko kolejny sezon „czułych słówek”.

Artykuł Piotra Bednarskiego pt. „Mały przedsiębiorca czeka na dobrą zmianę” znajduje się na s. 10–11 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Bednarskiego pt. „Mały przedsiębiorca czeka na dobrą zmianę” na stronie 10–11 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Referendum konstytucyjnego nie będzie. Straciliśmy szansę na rzetelną dyskusję o tym, jaka powinna być Rzeczpospolita

I nie tylko Senat jest winny. Pytania przygotowane przez prezydenta jedynie w części dotyczyły kwestii zasadniczych, reszta była niepotrzebna, a nawet niebezpieczna, co podważało celowość referendum.

Zbigniew Kopczyński

Stracona szansa

To jednak była stracona szansa na rzetelną dyskusję o tym, jak powinna wyglądać Rzeczpospolita. Była szansa na wypowiedzenie się obywateli i rozstrzygnięcie najistotniejszych spraw. Byłoby naprawdę korzystne dla nas wszystkich, gdybyśmy mogli wypowiedzieć się w kluczowych dla państwa i dla naszego życia sprawach. Niestety ta szansa nie została nam dana. I nie tylko Senat jest winny. Pytania przygotowane przez prezydenta jedynie w części dotyczyły kwestii zasadniczych, reszta to pytania niepotrzebne, a nawet niebezpieczne. A to podważało celowość referendum.

Pytania dotyczące spraw socjalnych nie mają specjalnego sensu, ponieważ łatwo przewidzieć wynik głosowania, a regulacje w tej dziedzinie wynikają i powinny wynikać z bieżącej sytuacji i polityki konkretnego rządu.

Zapisy konstytucyjne dotyczące spraw socjalnych zwykle bywają tylko deklaracjami. Najlepszym przykładem jest zapis w obecnej konstytucji mówiący o zapewnieniu obywatelom przez państwo opieki zdrowotnej. Wiemy, że nie jest tak do końca, ponieważ żeby korzystać z tej opieki, trzeba być ubezpieczonym, czyli płacić składki ubezpieczeniowe albo mieć przez kogoś te składki płacone. Minister Radziwiłł usiłował to zmienić i zastosować dosłownie zapisy konstytucyjne. No, ale nie ma już ministra Radziwiłła, a zapis został. Praktyka też.

Podobnym przykładem jest ładnie brzmiący, a mało precyzyjny zapis w traktacie lizbońskim, czyli obecnej konstytucji Unii Europejskiej, w którym stoi, że Unia Europejska zapewnia wysoki poziom opieki zdrowotnej. Pytanie, które natychmiast ciśnie się na usta, to co to znaczy wysoki poziom? Wysoki w stosunku do poziomu obowiązującego w Stanach Zjednoczonych lub Niemczech, czy na przykład w Zimbabwe?

Sprawy polityki społecznej i gospodarczej i tak rozstrzygają się w wyborach, ponieważ partie w nich startujące mają różne pomysły na rozwiązanie tych kwestii i wyborcy mogą wtedy wybierać. Należy pozostawić rządzącym, aby dostosowali rozwiązania do bieżących nastrojów społecznych i bieżącej sytuacji gospodarczej. Niektóre rozwiązania mogą z czasem okazać się niepotrzebne lub mogą pojawić się nowe potrzeby, a zapisując je w konstytucji, ograniczamy po prostu możliwości dostosowania rozwiązań do potrzeb. Te potrzebne zmiany mogą być w przyszłości skutecznie blokowane skargami do Trybunału Konstytucyjnego poprzez powoływanie się na takie właśnie, deklaratywne zapisy w konstytucji.

Pytaniami niebezpiecznymi są pytania o przynależność do NATO i Unii Europejskiej. To powinno wynikać również z bieżącej polityki i sytuacji międzynarodowej. Sytuacja międzynarodowa może się zmienić i wtedy zostaniemy bez możliwości manewrowania, przywiązani do sojuszu czy organizacji, w których członkostwo może stać się kiedyś dla Polski niekorzystne.

Sojusznicy też mogą zmienić front, co zdarzało się w historii wielokrotnie. Dziś nastroje w Polsce są zdecydowanie pronatowskie i prounijne. Wynik „za” i wpisanie go do konstytucji zwiąże nam ręce w przyszłości, być może nawet niedalekiej.

Nie sposób tutaj nie wspomnieć, że mieliśmy w konstytucji, w okresie słusznie minionym, zapis dozgonnej przyjaźni z wielkim Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Związek Sowiecki zniknął, a zapis w konstytucji dalej obowiązywał. Co więcej, istniał wtedy zapis o kierowniczej roli partii wyrzucanej właśnie na śmietnik historii. A mimo tego zapisu, partia ta przegrała wybory, została zmuszona oddać władzę i zakończyć „kierowniczą rolę”. Może dzisiejszym fanatycznym obrońcom konstytucji warto przypomnieć, że ich idole – twórcy okrągłostołowych porozumień – w sposób ostentacyjny łamali ówczesną konstytucję.

Zupełnie inaczej jest z kwestią nadrzędności prawa polskiego nad unijnym. W projekcie prezydenckim jest to tylko część pytania dotyczącego UE i NATO. To jednak sprawa tak ważna, że powinna stanowić osobny punkt referendum.

Powinniśmy rozstrzygnąć, czy chcemy, by obowiązywały nas tylko te regulacje unijne, które nie są sprzeczne z polskim prawem – tak jak zastrzegli to sobie Niemcy – czy chcemy, by w Brukseli decydowano o wszystkim.

Tu dochodzimy do pytań, które w referendum przedkonstytucyjnym należy zadać i które chciał zadać nam prezydent: uchwalenie nowej konstytucji, zwiększenie znaczenia referendum, wybór między systemem prezydenckim a gabinetowym, ordynacja wyborcza do Sejmu (dodałbym też do samorządów). Są one niezbędne, jeśli chcemy poznać zdanie obywateli na temat przyszłego kształtu i funkcjonowania władz państwowych. Dodałbym do nich pytanie o dalsze istnienie, a jeśli tak, to o sposób tworzenia Senatu. Czy ma być Senatem w dotychczasowej formie, czy innej? Na przykład składać się z przedstawicieli samorządów terytorialnych lub wojewódzkich, czy wybranych (powołanych?) reprezentantów pewnych środowisk, na przykład naukowców, twórców, prawników – tu pole do dyskusji.

Pytanie na temat struktury samorządu terytorialnego jest pytaniem zbyt ogólnym. Oprócz struktury ważnym, a może ważniejszym problemem do rozstrzygnięcia są jego kompetencje, celowość istnienia urzędów wojewódzkich i marszałkowskich, wybór marszałków i starostów. Jest to temat na osobne referendum.

Do pytań ustrojowych dołączyłbym natomiast pytania o ustrój sądownictwa. Tu mamy parę możliwości i można również zapytać obywateli, co o nich sądzą. Byłby to duży argument za lub przeciw reformom przeprowadzanym obecnie i przeprowadzanym w przyszłości.

A na koniec, ale nie najmniej ważne, to kwestie dotyczące fundamentalnych spraw społecznych, takich jak ochrona życia, definicja małżeństwa czy prawo rodziców do wychowania dzieci według wyznawanych przez nich wartości. Jednoznaczne rozstrzygnięcia tych kwestii pozwolą zaoszczędzić energię społeczną traconą na jałowe dyskusje i granie na emocjach.

Warto byłoby wiedzieć, jakie oczekiwania wobec nowej konstytucji mają obywatele, bo co do tego, że nowa konstytucja jest Polsce pilnie potrzebna, trudno mieć wątpliwości. Mam więc nadzieję, że prezydent zastanowi się raz jeszcze i ułoży inną listę pytań, a Senat tym razem przychyli się do jego wniosku. Data setnej rocznicy odzyskania niepodległości nie powinna być żadnym ograniczeniem.

 

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Stracona szansa” znajduje się na s. 1 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Stracona szansa” na s. 1 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Oborniki – wielkopolska Arkadia. Czy możliwe jest dobrze zarządzać gminą i miastem bez podziałów politycznych?

U nas, w Wielkopolsce, szanujemy ludzi i jest przede wszystkim szacunek do pracy. Kiedy ocenia się człowieka, patrzy się przede wszystkim na to, co zrobił, jakie ma plany, na pracę organiczną.

Tomasz Wybranowski
Tomasz Szrama

Jak można funkcjonować w Rzeczpospolitej Polskiej bez partii politycznych?

Udaje nam się to już drugą kadencję. W pierwszej jeszcze były partyjne podziały, a w tej są po prostu radni. Radni ze stowarzyszeń, komitetów, klubów społecznych. Rządzi się w ten sposób wspaniale, dlatego że kłócimy się, dyskutujemy, na przykład, gdzie ma być chodnik, gdzie ma być droga, którą szkołę wyremontować, co w tym roku zrobić, co w przyszłym – o to toczą się wszystkie spory. Wtedy bardzo często dojrzewamy do nowych pomysłów…

I w Obornikach, i w Wielkopolsce widać szacunek do samych siebie.

Uważam, że żeby ktoś nas szanował, musimy przede wszystkim szanować i kochać samego siebie. Nie egoistycznie, tylko w taki porządny, pracowity, organiczny sposób. Bo jak siebie samego człowiek nie szanuje, to trudno oczekiwać szacunku od innych. U nas, w Wielkopolsce, szanujemy innych ludzi i jest przede wszystkim szacunek do pracy. Kiedy ocenia się w Wielkopolsce człowieka, patrzy się przede wszystkim na to, co zrobił, jakie ma plany, na pracę organiczną.

Niektórzy mówią, że Wielkopolanie mają gen etosu dobrej pracy. Czy Pan to potwierdza?

Nie jestem filozofem ani historykiem, ale chyba tak, ten etos tutaj czuć i gospodarność, i dbałość. Oborniczanin na przykład idzie ulicą i podniesie papier, i go do kosza wrzuci, mimo że ten papier nie jest jego. To jest sympatyczne. (…)

Jak się współpracuje z tą ponad pięćdziesiątką stowarzyszeń, fundacji w gminie i w mieście?

Bardzo dobrze, ale oczywiście każdy medal ma dwie strony. Na początek strona lepsza: stowarzyszenia, kluby sportowe mnożą się na potęgę ku naszej radości. Współpraca jest idealna, ponieważ oni mogą na nas liczyć w miarę możliwości finansowych i my możemy zawsze na nich liczyć, kiedy zwracamy się o jakąś pomoc. Mamy przeróżne koncerty charytatywne, masę różnych imprez dla dzieciaków, dla seniorów. Jeszcze żadne stowarzyszenie nam nie odmówiło. Tam są ludzie, którzy wręcz czekają, żeby coś robić.

A druga strona medalu jest taka, że w związku z tym, że jest tych klubów i stowarzyszeń bardzo dużo, mamy też problemy, żeby wszyscy byli zadowoleni pod względem finansowym. I musimy co roku zwiększać pulę finansową na pomoc organizacjom i stowarzyszeniom, żeby mogły działać. Na sport w Obornikach poświęcamy około 2 mln złotych, ale jaka to jest radość, kiedy wracam z pracy i widzę, że boiska są pełne! Mamy dużo boisk, dużo stadionów i – co ciekawe – wprowadziliśmy taką, nietypową może, uchwałę rady miejskiej, że kluby sportowe wchodzą na wszystkie obiekty sportowe za darmo.

Jak to?

Nie zarabiamy na boiskach – tak to. (…)

Podsumujmy: można dobrze zarządzać gminą i miastem bez podziałów politycznych. Można słuchać obywateli, wyborców i można też sprawić, że mieszkanie w tym mieście, w tej gminie przynosi zadowolenie.

Muszę zaznaczyć, że to nie jest tak, że nie ma partii. Są partie, ja też jestem członkiem partii, nieważne jakiej. Szereg działaczy jest członkami partii. My się z tych partii nie wypisaliśmy, ale udało nam się doprowadzić do tego, że nikt nie czuje, z jakiej kto jest partii – to jest najpiękniejsze. (…)

To dorzućmy do tej wielkiej beczki miodu i dobrobytu trochę dziegciu.

Mamy na przykład problem z firmami. Ogłaszamy przetarg i albo się żadna firma nie zgłasza do inwestycji, albo zgłasza się taka, która chce dwa razy więcej, niż wynosił kosztorys. To są problemy tegoroczne.

Otrzymaliśmy ogromne ilości środków unijnych. Wiedząc od kilku lat, że te środki będą, robiliśmy projekty do tak zwanej szuflady. I kiedy ruszyły konkursy, pootwieraliśmy te szuflady i się okazało, że byliśmy jedną z pierwszych gmin, które w tych konkursach startowały. Myślałem, że połowa naszych wniosków odpadnie. A co się okazało? Wygraliśmy 100% konkursów i nastąpiła klęska urodzaju. Trzeba to wszystko zbudować, a ceny materiałów budowlanych w Polsce poszły bardzo mocno w górę, nie ma pracowników. Jakoś udało się na każdą inwestycję – mamy ich ponad dwadzieścia – zdobyć firmy i pracowników. Ale trzeba teraz zapłacić i czekać parę miesięcy na to, aż Unia zwróci pieniądze.

W przyszłym roku miód i mleko będą płynąć z nieba, a w tym roku, o dziwo, mając ogromne ilości inwestycji, ogromne środki unijne, bardzo mocno musimy zaciskać pasa. Przychodzą mieszkańcy: Panie burmistrzu, mamy prośbę o chodnik… Proszę państwa, w przyszłym roku. W tym roku nie mam grosza już na żadne nieunijne inwestycje. I to jest ten dziegieć… (…)

Gdy ktoś przyjedzie do Obornik w Wielkopolsce i pójdzie na dworzec, nie będzie mógł skorzystać z toalety, bo tego przybytku tam nie ma. Ludzie narzekają też na korki, ale przecież nie przebudujemy obornickiego rynku i centrum.

Zbudowaliśmy od nowa drogi, ścieżki rowerowe, lampy, dworzec autobusowy, parkingi – zresztą ze środków unijnych – a kolej zbudowała nowe tory i nowy peron. Został w tym miejscu stary, brzydki, paskudny dworczyk kolejowy bez toalet. I przyznam, że jest to wina burmistrza. Bo zaufał kolei. Dogadaliśmy się z koleją, że wybuduje nowy dworzec, a przy nim toalety. Nie budowaliśmy na naszym dworcu autobusowym toalet i poczekalni, bo miały być kilka metrów dalej… Ale w dziwny sposób zniknęło to z planów kolejowych i zostaliśmy z pięknym terenem, a w środku…

Czy ktoś poinformował włodarzy miasta i gminy, że tak się stanie? Poprawcie projekt, wstawcie do planu ten przybytek?

Żałuję jednego. Mogłem ten dworzec przejąć i budować go za własne pieniądze, korzystając ze środków unijnych. Mam żal do PKP. Mogli powiedzieć: panie burmistrzu, nie mamy kasy, weź pan sobie ten dworzec i pan go sobie buduj. I tak byśmy zrobili.

Ale były wielkie plany, że w Obornikach powstanie modelowy dworzec. Były wizualizacje, dogadaliśmy się nawet, że to będzie dworzec autobusowo-kolejowy, takie szczegóły nawet ustaliliśmy, że będą kasy biletowe autobusowo-kolejowe, czyli gminno-kolejowe, że będą stojaki na rowery. Wszystko było ustalone. Mamy te wszystkie dokumenty. I nagle to zniknęło.

Bardzo żałuję, bo gdybyśmy wiedzieli, zgłosilibyśmy do środków unijnych, oprócz dworca autobusowego, budowę dworca kolejowego. I byśmy go sami zrobili. Teraz zwróciliśmy się do PKP z ofertą, że damy połowę pieniędzy i prosimy, żeby PKP jednak to w planach ujęło, bo dowiedziałem się, do 2023 r. nie ma Obornik w tych planach. A nawet, gdyby w jakiś cudowny sposób się w nich znalazły, nie ma żadnej gwarancji, że do 2023 r. roku to będzie zbudowane. Pewnie my to w przyszłym roku przejmiemy i sami sobie zbudujemy, z ubikacjami, z poczekalnią, w tym miejscu, gdzie chcemy. Tak to chyba się skończy.

Cały wywiad Tomasza Wybranowskiego z Tomaszem Szramą, burmistrzem Obornik w Wielkopolsce, pt. „Oborniki – wielkopolska Arkadia”, znajduje się na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Tomaszem Szramą, burmistrzem Obornik w Wielkopolsce, pt. „Oborniki – wielkopolska Arkadia”, na stronie 13 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolne media są społeczną Najwyższą Izbą Kontroli chroniącą przed korupcją i przestępczym działaniem każdego obozu władzy

Ryszard Gordziej i mikołajek nadmorski zwyciężyli po długiej walce z pomorską biurokracją. Ale to zwycięstwo nie byłoby możliwe bez zaangażowania się red. Chmielowskiej ze „Śląskiego Kuriera WNET”.

Jan A. Kowalski

Wolne media WNET dla dobra nas wszystkich

Najpierw wypada się pochwalić. Zwyciężyliśmy! Na wydmie w Białogórze wybarwia się właśnie mikołajek nadmorski. Teraz już zupełnie legalnie i prawem chroniony. A nazwisko społecznika i pasjonata, który za tym stoi, Ryszarda Gordzieja, widnieje na wielkiej tablicy ufundowanej przez lokalne władze.

Ryszard Gordziej zwyciężył po długiej walce z pomorską biurokracją. Ale nie byłoby to zwycięstwo możliwe bez zaangażowania się mediów WNET. To Jadwiga Chmielowska, redaktor naczelna „Śląskiego Kuriera WNET”, która teraz wraca do zdrowia po kolejnej operacji, zainteresowała się tym przypadkiem. Bulwersującym przypadkiem niszczenia społecznika i jego dzieła. Rozmawiała z biurwami gotowymi pana Ryszarda wtrącić do lochu za jego bezinteresowną działalność dla społeczeństwa, ale przeciwko ich drobnym interesikom. Odwiedziła też sołtysa i wójta gminy Krokowa, którzy na moment dali się tym biurwom zastraszyć. I zwyciężyła w interesie nas wszystkich. Tak właśnie działają wolne media.

Tak powinny działać wszystkie media. Ale czy działają? Chyba nie, skoro takim pięknym wakacyjnym tematem nie zainteresowało się żadne medium lokalne, pomorskie. Z litości nie wymienię nazwy tytułu. Jego redaktorka, już po artykule w „Kurierze WNET” i na portalu WNET.fm, pojawiła się w Białogórze i rozmawiała z naszym bohaterem. Pomimo zgromadzenia przez nią wszystkich danych, materiał nie ujrzał światła dziennego. Dlaczego? Bo lokalne interesy, bo ręka rękę myje, bo ktoś zamieszcza reklamy, a nie musi. Tak działa prasa zniewolona, tak działają media zniewolone. Zawsze w interesie mniejszości, przeciwko interesowi publicznemu, przeciwko wspólnemu dobru. Przeciwko prawdzie.

Bo to właśnie służenie prawdzie, poprzez przekazywanie prawdziwych informacji, powinno być jedynym uzasadnieniem istnienia mediów. Wszystkich mediów, bo wszystkie powinny być wolne. Nie ideologia, nie doktryna, nie zaangażowanie w zwycięstwo tej czy innej partii politycznej. Oczywiście dziennikarze mają swoje poglądy i wcale nie muszą ich ukrywać. Ja również nie ukrywam, że jestem chrześcijaninem (dodatkowo nawróconym) i że właśnie z wiary w Boga wynika moje widzenie rzeczywistości. Rzecz jasna ułomne z racji bycia człowiekiem.

Przyjrzyjmy się wreszcie problemowi, jaki mają z wolnymi mediami rządzący. Niezależnie od przynależności partyjnej i przekonań, zawsze chcieliby zrobić z mediów swoją tubę propagandową. Uzasadniając to każdorazowo rzekomo wyższym interesem społecznym. Tymczasem to wolne media są najskuteczniejszym zabezpieczeniem dla rządzących przed deprawacją ich samych. Taką społeczną Najwyższą Izbą Kontroli. Przed korupcją i przestępczym działaniem członków każdego obozu władzy.

Naświetlanie nieprawidłowości mniej lub bardziej lokalnych leży zatem w interesie każdej partii, zwłaszcza partii rządzącej. Bo partia rządząca dysponuje środkami nie tylko własnymi, ale w dużej mierze środkami nas wszystkich. I jej funkcjonariusze, już nie partyjni, ale państwowi, powinni być dokładnie w swoich działaniach przez wolne media prześwietlani. Wprost służy to dobru wspólnemu, ale nie wprost – również dobru danej partii. Dzięki takiemu medialnemu prześwietlaniu dana partia może się pozbyć ludzi nieuczciwych, którzy realizując swoje ciemne sprawki, doprowadzają ją do spadku poparcia społecznego. A w ostateczności do utraty władzy.

Zrozumienie tego ze strony rządzących jest podstawą dla rozwoju wolnych mediów. Również wolnych mediów WNET, prawdziwie publicznych, jak je nazywa nasz szef Krzysztof Skowroński. Bo cząstkowa, partyjna prawda, przekazywana przez kolejne szczeble podległości, zniekształca rzeczywistość tak samo, jak zabawa w głuchy telefon początkowe słowo. Mamy na to przykład w postaci wyjątkowo zniekształconej przez polityków różnych opcji, również rządowych, sprawy kopalni „Krupiński”. Dlatego z uporem, w interesie społecznym i w interesie państwa polskiego odkłamujemy tę sprawę. Po to, żeby w interesie nas wszystkich politycy podjęli właściwą decyzję.

I dlatego na koniec zapytam: czy na podstawie zniekształconej wiedzy można podjąć właściwą decyzję? Na to pytanie muszą odpowiedzieć już sami politycy. Uczciwi politycy.

PS Jadwigo, wracaj do zdrowia jak najszybciej! Ojczyzna Cię potrzebuje!

Felieton Jana A. Kowalskiego pt. „Wolne Media WNET dla dobra nas wszystkich” znajduje się na s. 19 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana A. Kowalskiego pt. „Wolne Media WNET dla dobra nas wszystkich” na stronie 19 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Konfekcja w służbie postępu. Kiedy ideologicznie słuszna jest nagość, a kiedy koszulka z odpowiednim napisem?

Na scenie miotają się goli, jak reżyser przykazała, aktorzy. A tu wpadają demokratyczne damy w wieku poprodukcyjnym i dalej golasom zakładać konstytucyjne koszulki – co mają zrobić aktorzy i widownia?

Henryk Krzyżanowski

W obozie postępu i europejskości nic nie jest dane raz na zawsze i mogą pojawiać się sprzeczności i napięcia. Ta sama rzecz może być dobra lub zła, zależnie od okoliczności. Powiedzmy, dziecięce buciki zawieszone na płocie kurii biskupiej są super. Natomiast ktoś, kto z tymi samymi bucikami chciałby pojawić się na czarnym marszu aborcyjnym, spotkałyby się z oskarżeniem o faszyzm, a być może oberwałby po zakutym łbie czarną parasolką.

To samo dotyczy innych części konfekcji. W odniesieniu do rzeźb modne stało się zakładanie im koszulek z napisem „konstytucja”. Z racji wieku nie bywam w parkach z dinozaurami, ale mam nadzieję, że konfekcyjne komanda o nich nie zapomną. Nawet jeśli uciskany przez kaczyzm profesor socjologii będzie musiał wspiąć się na plastikowego tyranozaura.

I tutaj pojawia się problem z teatrem. Jak wiadomo, postępowy teatr konfekcji nie lubi. Przeczytałem niedawno recenzję ze spektaklu na festiwalu w Gdańsku, w czasie którego goli aktorzy schodzili ze sceny, by poprzytulać się do widzów. Pełen entuzjazmu recenzent poucza nieco spłoszonego czytelnika, że ma widzieć nagość taką, jaka naprawdę jest w życiu: naturalna i zwyczajna. To, że takie jej traktowanie jest swego rodzaju odkryciem, bardzo źle świadczy o współczesnej obyczajowości.

No dobrze, rozumiem, że kiedy już postępowy teatr obyczajowość ulepszy, do dezabilu będą zmuszani również widzowie – trzeba tylko będzie dostać grant z Brukseli na powiększenie szatni.

Wracając natomiast do koszulek, otwiera się tu pole możliwego konfliktu – powiedzmy, że na scenie miotają się goli, jak pani reżyser przykazała, aktorzy. A tu wpadają demokratyczne damy w wieku poprodukcyjnym i dalejże golasom zakładać owe konstytucyjne koszulki – co mają wtedy zrobić aktorzy i widownia? A co na to minister Gliński, który owe harce nolens volens finansuje? Powinien być za, bo nie wygląda na entuzjastę obyczajowości progresywnej. No ale ten napis!

Cóż, myślę, że możliwy tu jest jakiś kompromis – powiedzmy pół spektaklu na gółkę, pół w koszulkach. Jednak konieczna jest czujność – jak to przy każdej rewolucji.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Konfekcja w służbie postępu” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Konfekcja w służbie postępu” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Żenujące uczczenie Ryszarda Kuklińskiego w Krakowie. Bulwersujący przebieg uroczystości odsłonięcia pomnika bohatera

Nie było orkiestry wojskowej, nie było salwy honorowej, nie było apelu, nie było wysokich funkcjonariuszy państwowych i wojskowych. Nie było też składania kwiatów pod pomnikiem/tablicą informacyjną.

Józef Wieczorek

4 czerwca na placu Jana Nowaka-Jeziorańskiego w Krakowie dokonano odsłonięcia, a właściwie iluminacji pomnika generała Ryszarda Kuklińskiego – Honorowego Obywatela Miasta Krakowa, które moim i nie tylko moim zdaniem miało oprawę skandaliczną. Nie było ani polskiej, ani amerykańskiej flagi, nie było oficjalnego hymnu polskiego ani amerykańskiego, nie było Kompanii Honorowej WP ani nawet warty wojskowej.

Wartę przy pomniku pełniła Straż Miejska, ale jak wiadomo, Ryszard Kukliński był pułkownikiem – a po śmierci generałem – Wojska Polskiego, a nie Straży Miejskiej.

Nie było orkiestry wojskowej, nie było salwy honorowej, nie było apelu, nie było wysokich funkcjonariuszy państwowych i wojskowych. Nie było też składania kwiatów pod pomnikiem/tablicą informacyjną. Standardy tej uroczystości w rażący sposób odbiegały od standardów przyjętych na takie okoliczności, a przecież okoliczność była wyjątkowa, tak jak wyjątkowe były dokonania gen. Ryszarda Kuklińskiego.

W żenującej odpowiedzi na mój list do Prezydenta Miasta Krakowa Jacka Majchrowskiego, w którym pytałem, kto podjął decyzję o takim bulwersującym przebiegu uroczystości, wytłumaczono mi, że zgodnie z intencjami Stowarzyszenia im. płk. Ryszarda Kuklińskiego ta uroczystość miała mieć charakter lokalny, miejski, a nie państwowy, bo pułkownik był osobną skromną [!].

Taki charakter uroczystości został przyjęty przez władze miasta, nie zważające jednak na to, że rezultaty misji Ryszarda Kuklińskiego nie były takie skromne, nie miały charakteru lokalnego, lecz globalny, stąd oczywiste były oczekiwania środowisk patriotycznych, że uroczystość odsłonięcia/iluminacji tego pomnika będzie miała oprawę godną osiągnięć pułkownika.

Najwyższy już czas, aby tacy włodarze Krakowa zakończyli swoją „służbę”.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Żenujące uczczenie Ryszarda Kuklińskiego w Krakowie” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Żenujące uczczenie Ryszarda Kuklińskiego w Krakowie” na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Uczmy się strzelać! Państwo złożone w 100% z pacyfistów pod byle pretekstem bez problemu zostałoby zajęte przez wrogów

Dlatego po prostu dla bezpieczeństwa kraju, społeczeństwa (w tym i tych, którzy nie chcą – z różnych przyczyn – brać broni do ręki) należy tworzyć aparat odstraszania. Na wszystkich płaszczyznach.

Piotr Szelągowski

Jestem zdania, że w Polsce każdy, kto spełnia podstawowe warunki, to znaczy jest zdrowy psychicznie i niekarany – powinien mieć możliwość szkolenia w posługiwaniu się bronią palną. (…)

Czy sam fakt, tak mocno dziś uwypuklany, pragnienia (ponoć ogólnoeuropejskiego) nieposiadania broni, czy też braku umiejętności jej użytkowania, pozwoliłby tak stworzonym pacyfistycznym krajom ustrzec się od przemocy, głównie skierowanej przeciw nim samym? Gdyby Polska składała się w 1939 roku w 100% z pacyfistów – czy dzięki temu nie zostałaby zaatakowana przez Niemców – ich III Rzeszę? Oczywiście, że nie. (…)

Doktryna o posiadaniu siły sama w sobie nie jest czymś złym ani wywołującym konflikty, szczególnie że obowiązuje we wszystkich krajach świata. Każdy z nich ma swoją armię. Czy umie ten fakt wykorzystywać dla obrony swoich interesów, niezależności gospodarczej, politycznej i ekonomicznej, jak i niepodległości – to inna kwestia.

Chyba najskuteczniejsza gwarancja tego, że nie zostanie się zaatakowanym przez żadnego zewnętrznego przeciwnika, to sprawianie wrażenia, że jest się w stanie odeprzeć każdą agresję. Można chodzić na siłownię, a być pacyfistą. Dobrze zbudowana sylwetka, postawa może zniechęcać do ataku na miłośnika kultury fizycznej, niezależnie od jego przekonań, pacyfistycznych lub nie. Jednakże jeżeli nie sprawia się wrażenia siły, na pewno nie odstraszy się potencjalnych przeciwników. )…)

Wyjaśnijmy, że będziemy szkolić nie po to, by społeczeństwo potrafiło wylać frustracje samo na siebie (w ramach porachunków międzysąsiedzkich), jak próbuje się czasami imputować na przykładzie chociażby USA. Tam ataki szaleńców i frustratów dosięgają jedynych niechronionych budynków podległych państwu – szkół, bo tylko na ich terenie obowiązuje całkowity zakaz posiadania broni. Dodatkowo nie ma statystyk mówiących o tym, ile bandyckich ataków zostało udaremnionych dzięki posiadaniu broni. Szkolenie ma służyć zapewnieniu bezpieczeństwa zewnętrznego – pokazaniu, że każdy umie obsługiwać broń palną, a tym samym może zostać włączony w strukturę obronną państwa dosłownie z godziny na godzinę. Do tego celu nie jest niezbędne posiadanie broni we wszystkich domach. Jednakże posiadanie umiejętności strzeleckich – już tak.

Potrzebny jest zewnętrzny sygnał, świadczący o tym, że wyszkolone umiejętności mogą zostać przez społeczeństwo wykorzystane. Powinny powstać magazyny broni strzeleckiej dla szerszych grup społecznych. Nie mnie decydować, jak by to miało wyglądać logistycznie i organizacyjnie, niemniej wyobrażam sobie takie punkty przynajmniej dzielnicowe, najlepiej przy jakiś instalacjach wojskowych lub parawojskowych – może też przy strzelnicach miejskich. Niestety mamy ich w Polsce zdecydowanie za mało. Już dziś należałoby rozpocząć przygotowania programów, które zmieniłyby ten stan.

Cały artykuł Piotra Szelągowskiego pt. „Strzelać każdy może?” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Szelągowskiego pt. „Strzelać każdy może?” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prezydent Poznania wsparł demoralizatorów: „Obraliśmy w Poznaniu kierunek miasta europejskiego i będziemy konsekwentni”

Na wszystkich tramwajach w Poznaniu wywieszono tęczowe flagi. Szybko je jednak zdjęto, gdyż zaprotestowali mieszkańcy oraz tramwajarze, którzy nie chcieli prowadzić pojazdów z symboliką deprawatorów.

Kinga Małecka-Prybyło

Stop! deprawatorom seksualnym

W sobotę 11 sierpnia odbył się w Poznaniu tzw. „marsz równości”, w trakcie którego promowano homoseksualizm oraz domagano się legalizacji w Polsce homoseksualnych „małżeństw”. Organizacja tego typu marszu to również pierwszy krok w strategii oswajania Polaków z pedofilią. Jako działacze Fundacji, która od lat przeciwstawia się deprawacjom seksualnym, wiemy o tym aż nadto dobrze.

Pochód demoralizatorów wsparł aktualny prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, który powiedział: „Obraliśmy w Poznaniu kierunek miasta europejskiego i będziemy konsekwentni, nawet gdy pojawiają się trudności”.

Co to w praktyce oznacza? Że władze miasta i podlegające im służby nie będą miały żadnej litości i tolerancji dla tych, którzy ośmielą się mieć inne niż one zdanie na temat deprawacji dzieci, homoseksualizmu i jego związków z pedofilią. Doświadczyli tego nasi wolontariusze, którzy dzięki pomocy naszych darczyńców stanowczo zareagowali na skandaliczne plany deprawatorów. Co się wydarzyło?

Jak to było w Poznaniu?

Na trasie przemarszu homoseksualnych aktywistów nasi wolontariusze ustawili specjalnie przygotowane na tę okazję samochody, oklejone antypedofilskimi plakatami. Jednym z nich kierował mój kolega Dawid, który został siłą zatrzymany przez policję. Funkcjonariusze przez godzinę przetrzymywali go w radiowozie, po czym przewieźli go na komisariat i próbowali skłonić do złożenia obciążających go zeznań. W tym samym czasie służby miejskie odholowały nasze samochody, ale nasi pozostali wolontariusze ukazywali związki homoseksualizmu z pedofilią za pomocą dużych transparentów. Prawdę o pedofilii pokazywał również nasz billboard, który tuż przed „paradą” został zdjęty z kamienicy blisko centrum Poznania. Naciskał na to osobiście prezydent Jaśkowiak, który straszył inspekcją nadzoru budowlanego!

Tuż przed tzw. Poznań Pride Week 2018, w imię „równości” poglądów, na wszystkich tramwajach w Poznaniu wywieszono tęczowe flagi. Szybko je jednak zdjęto, gdyż zaprotestowali oburzeni mieszkańcy oraz tramwajarze, którzy nie chcieli prowadzić pojazdów z symboliką deprawatorów.

Jak donoszą media, jeden z nich odmówił nawet przyjścia do pracy, mówiąc: „Treści, które reprezentują organizacje skupione wokół symbolu tęczowej flagi, dążą do zalegalizowania pedofilii jako orientacji seksualnej. Jako ojciec siedmiolatka nie mogę się zgodzić, aby reklamować swoją pracą w/w treści”.

I właśnie o to nam chodzi! Aby informacja o powiązaniach homoseksualizmu, lobbystów LGBT i „edukatorów” seksualnych z pedofilią i molestowaniem dzieci dotarła do jak największej liczby Polaków. Cieszę się, gdy widzę to na konkretnych przykładach.

Po Poznaniu przyszedł jednak czas na kolejne miasta.

Co nas czeka?

Już niedługo odbędzie się szumnie zapowiadana „parada równości” w Szczecinie. Homoseksualni aktywiści organizują swój pochód po raz pierwszy w tym miejscu. Jeden z nich zapowiedział: „Nie możemy czekać aż »społeczeństwo będzie gotowe«. Wy, zaczynając wasze związki, nie zastanawialiście się, czy ktoś jest na nie gotowy – my też nie chcemy. Każdy z nas ma tylko jedno życie. My chcemy nasze przeżyć godnie. Już teraz, od dziś”.

Aby zmanipulować i omamić cały naród, potrzeba kilku lat propagandy i bierności normalnych ludzi. Deprawatorzy dzieci i pedofile nie chcą tyle czekać. Chcą, aby ich postulaty zostały zrealizowane już teraz. Czy wiemy, na co tak naprawdę społeczeństwo ma być gotowe? Dobrze pokazuje to przypadek Szkocji.

James Rennie był jednym z najbardziej znanych lobbystów homoseksualnych w tym kraju. Kierował organizacją LGBT Youth Scotland, której celem była promocja homoseksualizmu wśród młodzieży i utrwalanie zaburzeń seksualnych u nastolatków. Forsował również wprowadzenie do szkockich szkół „edukacji seksualnej” oraz legalizację adopcji dzieci przez homoseksualistów. Jego stowarzyszenie było finansowane przez państwo, a on otrzymywał od rządu wynagrodzenie w wysokości 40 tys. funtów rocznie. Do czasu… W 2009 roku szkocka policja rozbiła jedną z największych grup pedofilskich, jaka działała na terytorium Wielkiej Brytanii. W trakcie akcji skonfiskowano m.in. 125 tysięcy zdjęć przedstawiających gwałty na małych dzieciach. Okazało się, że na czele tej ohydnej bandy stał James Rennie. Skazano go na dożywocie za wielokrotne molestowanie synka znajomych, którzy zostawiali maluszka pod jego opieką.

W trakcie wykorzystywania dziecka robił zdjęcia i nagrywał filmy, którymi dzielił się później z innymi pedofilami. Podczas procesu matka chłopczyka musiała obejrzeć materiały nakręcone przez pedofila. Przedstawiały one najbrutalniejsze praktyki seksualne.

Rennie dopuścił również do dziecka Neila Strachana – innego pedofila, który w dodatku był zarażony HIV. „To, co zobaczyliśmy, jest odrażające. Zszokowałoby każdego normalnego człowieka” – powiedział szkocki sędzia, który prowadził sprawę.

Proces Jamesa Renniego wywołał w Szkocji i całej Wielkiej Brytanii debatę na temat związków homoseksualizmu z pedofilią, ale temat szybko został zamieciony pod dywan, a wszyscy podejmujący go zostali oskarżeni o „homofobię” i nienawiść wobec homoseksualistów. „Kilka lat temu, gdy jeszcze nie był to temat tabu, policja udostępniła statystki dotyczące molestowania dzieci. W zależności od regionu od 23 do 43 procent tych przestępstw było sprawką gejów” – powiedziała zajmująca się sprawą brytyjska dziennikarka Lynette Burrows.

Te liczby pokrywają się z wieloletnimi badaniami prowadzonymi w USA przez dr Paula Camerona, z których wynika, że: „2% dorosłych regularnie stosuje praktyki homoseksualne. Jednak stanowi to między 20% a 40% wszystkich przypadków molestowania nieletnich”.

Te informacje są szokujące. Na próżno ich jednak szukać chociażby w mediach głównego nurtu, które czynnie wspierają pedofilskich aktywistów. „Homoseksualne lobby nie dopuszcza, by takie dane wychodziły na jaw. Gdy wypowiadam się w BBC, zabraniają mi mówić o tym niewygodnym fakcie” – mówiła Lynette Burrows. Dokładnie to samo już teraz spotyka nas w Polsce. Jakakolwiek krytyka lub odmienne zdanie na temat homoseksualizmu oznacza „homofobię” i „mowę nienawiści”. Widzieliśmy to też wyraźnie podczas ostatnich wydarzeń w Poznaniu. Zatrzymania naszych wolontariuszy, zastraszanie firm billboardowych, procesy sądowe – wszystko jest po to, aby prawda o związku homoseksualizmu i pedofilii nie wyszła na jaw.

Nie dajmy się zastraszyć

W Polsce jednocześnie forsuje się następne „marsze równości”, do oglądania których zostaną zmuszeni mieszkańcy kolejnych miast. W najbliższym czasie takie wydarzenia odbędą się w Katowicach, Szczecinie, w październiku – we Wrocławiu. Dzięki wsparciu naszych Darczyńców zrobiliśmy plakaty na billboardy i na samochody, a prawda o pedofilii dotarła choć do części mieszkańców Poznania, którzy zareagowali na działania deprawatorów. Teraz musimy zrobić to samo w pozostałych miastach. Na przeprowadzenie antypedofilskich akcji w Katowicach i Szczecinie potrzebujemy ok. 11 000 zł, a czasu na przygotowania mamy niewiele – „parady równości” odbędą się już na początku września.

W mówieniu prawdy nie możemy liczyć na duże media, które albo sprzyjają lobbystom LGBT, albo boją się oskarżeń o „homofobię”. Dlatego musimy prawdę pokazywać w niezależny sposób – na ulicach, samochodach i billboardach. Aby tak się stało, niezbędne jest wsparcie Darczyńców. Dlatego proszę o pomoc w organizacji antypedofilskich akcji w Katowicach i Szczecinie. Polacy koniecznie muszą dowiedzieć się, że za symbolem tęczowej flagi kryje się także koszmar dzieci – ofiar pedofilów.

WESPRZYJ DZIAŁANIA

Fundacja PRO – Prawo do życia
pl. Dąbrowskiego 2/4 lok. 32
00-055 Warszawa
Numer konta: 79 1050 1025 1000 0022 9191 4667

Artykuł Kingi Małeckiej-Prybyło pt. „Stop! deprawatorom seksualnym” znajduje się na s. 1 i 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Kingi Małeckiej-Prybyło pt. „Stop! deprawatorom seksualnym” na s. 1 i 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego