Wspomnienie o śp. Profesorze Janie Szyszce: zaszczytem było z Nim pracować, ogromnym bólem jest Go żegnać

Szczęść Boże, Darz bór – tak się witał. Powiedzieć o Profesorze: naukowiec, polityk, patriota, społecznik, wykładowca, wychowawca, pasjonat, leśnik, etyczny myśliwy, ekolog – to wszystko mało.

Paweł Sałek

Jan Szyszko był w wielu wymiarach człowiekiem wielkim i wybitnym. Należał do grona światowej sławy uczonych, ale nie miał zwyczaju się chwalić, dlatego nie każdy wie, że jako jeden z dwóch Polaków – obok Ojca Świętego Jana Pawła II – otrzymał prestiżową nagrodę Ettorego Majorany – Erice – „Nauka dla Pokoju”, przyznawaną przez Światową Federację Naukowców. Nagrodę tę otrzymały tylko 62 osoby na świecie, w większości laureaci nagrody Nobla.

Był wizjonerem i wybitnym naukowcem. Chyba jako pierwszy i jedyny polski uczony założył i prowadził prywatną stację badawczą. Cenił sobie bowiem niezależność i rzetelność w pracy naukowej. Po latach funkcjonowania i – należy to podkreślić – ogromnego wysiłku swojego i swojej rodziny, Terenowa Stacja Badawcza w Tucznie posiada profesjonalne sale wykładowe, laboratorium, muzeum historii naturalnej Tuczna, pokoje gościnne, a ponadto dużą kolekcję owadów i roślin naczyniowych. Na obserwacje jest przeznaczone ponad 1200 ha powierzchni doświadczalnej. Od 1988 roku prowadzone są tam badania nad pochłanianiem dwutlenku węgla przez żywe zasoby przyrodnicze. Ponadto cele badawcze to regeneracja gleb i zwiększenie ich produkcyjności, kształtowanie bioróżnorodności, sterowanie dynamiką liczebności populacji; chodziło także o tworzenie miejsc pracy w terenach wiejskich.

Trzeba podkreślić, że w badaniach tych uczestniczyli najwyższej klasy naukowcy z całego świata. Na ten cel Profesor przeznaczał w dużej mierze prywatne środki i osobiste zbiory, i nie pobierał żadnych dopłat, wbrew temu, co insynuowały niektóre media.

Hektary Profesora weszły do historii literatury naukowej jako miejsce zwane Krzywdą. Dlaczego Krzywda?? Otóż miejscowy rolnik, gdy dowiedział się, że Profesor kupił te grunty – bagna i nieużytki – powiedział wówczas: „Panie, toż to krzywda to kupić”.

Stacja badawcza w Tucznie była miejscem setek spotkań, konferencji, seminariów, wykładów naukowych. Wiele z nich miało charakter międzynarodowy czy nawet światowy. Powstał zwyczaj, że każdy gość Profesora sadził drzewo, którego stawał się patronem. Obecnie na sławetnej Krzywdzie rośnie piękna aleja dębowo-lipowa.

Niech miarą tego wyjątkowego miejsca będzie anegdotka, jak to jeden z dziennikarzy pewnego tygodnika, chcąc dokuczyć Profesorowi, zasugerował, że dorobił się on na tej ziemi… a Pan Profesor dowcipnie, ale zgodnie z prawdą odpowiedział: „ten dorobek to 3 habilitacje, kilka doktoratów i setki prac magisterskich”.

Wielu z nas doświadczyło jego niebywałej gościnności. Zawsze z otwartymi ramionami przyjmował wszystkich. Nigdy nie pobierał żadnych opłat za użytkowanie stacji i laboratorium. Sam jako student byłem wiele razy jego gościem, zresztą jak setki innych studentów, którzy przez te 30 lat przewinęli się przez stację. Pozwalał nam korzystać z unikatowych zbiorów i infrastruktury stacji, a nierzadko udostępniał dach nad głową i strawę. (…)

Chyba jako pierwszy w Polsce promował zdrową, ekologiczną żywność. Zawsze powtarzał, że polskie rolnictwo to nasz największy skarb: tradycyjne, ekstensywne, oparte na naturalnych procesach, bez sztucznych wspomagaczy i nadmiernej chemizacji, a przede wszystkim bez GMO. Był z polskiego modelu rolnictwa bardzo dumny, powtarzał, że kraje rozwinięte, do których wówczas aspirowaliśmy, mogą tylko pomarzyć o takich zasobach i takiej bioróżnorodności, o znakomitych i niezdegradowanych glebach. Potrafił prowadzić wielogodzinne dysputy o znaczeniu polskich krajobrazów, „polskiej miedzy” czy mozaiki pól, o procesach glebotwórczych, bioróżnorodności gatunkowej roślin i zwierząt. (…)

Ale największą troską otaczał Lasy Państwowe. Był wielkim orędownikiem ich struktury, organizacji i tradycji. Uważał je za wzór zrównoważonego rozwoju.

Powszechnie z nich korzystamy, pozyskujemy drewno, a jednocześnie zachowujemy wysoką bioróżnorodność i wysokie standardy środowiskowe. Zasoby leśne są dobrem narodowym i muszą służyć każdemu Polakowi. To nasze bezpieczeństwo ekologiczne, to czyste powietrze, czysta woda oraz siedlisko bytowania gatunków dziko żyjących. Estymą otaczał każdego leśnika, od dyrektora generalnego do zwykłego gajowego, niezwykle cenił sobie ich służbę i praktyczną wiedzę. Zawsze powtarzał, że Lasy Państwowe to podstawa bytu i niepodległości Polski i Narodu, a zarządzanie nimi zgodnie z koncepcją zrównoważonego rozwoju stymuluje rozwój terenów wiejskich i kreuje tam nowe miejsca pracy. Wiele razy płacił za te poglądy utratą stanowisk i nieustaną kampanią oszczerstw i pomówień, bo w historii 30 lat III RP następowały próby rozbicia, demontażu, a nawet prywatyzacji Lasów Państwowych. Był tego zdecydowanym przeciwnikiem, uważał że Lasy Państwowe to najlepiej zorganizowana gałąź gospodarki. (…)

Niezwykle ważnym rozdziałem w działalności Pana Profesora była sprawa Konwencji Klimatycznej Organizacji Narodów Zjednoczonych. On pierwszy zrozumiał jej treść i pojął, jak ważny to instrument; że możemy go wykorzystać dla rozwoju kraju. (…)

Był przekonany, że pakiet klimatyczno-energetyczny niszczy polskie bezpieczeństwo energetyczne, uzależnia nasz kraj od obcych źródeł energii, zmniejsza konkurencyjność polskiego przemysłu i stymuluje bezrobocie. Żartował, że największym problemem polskiego węgla jest to, że właśnie my go mamy.

(…) Pamiętajmy, że jako twardy, ale rozsądny negocjator doprowadził do wpisania do Porozumienia Paryskiego neutralności klimatycznej czyli bilansowania CO2 przez lasy i gleby, a z zapisów porozumienia usunięto dekarbonizację.

Całe wspomnienie Pawła Sałka o śp. prof. Janie Szyszce, pt. „Zaszczytem było z Nim pracować, ogromnym bólem jest Go żegnać”, można przeczytać na s. 8 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Wspomnienie Pawła Sałka o śp. prof. Janie Szyszce, pt. „Zaszczytem było z Nim pracować, ogromnym bólem jest Go żegnać” na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Trupy z szafy” w Państwowym Instytucie Geologicznym. Czyżby w Polsce brakowało geologów mogących firmować zmiany?

Na kluczowych miejscach w nowym zespole zasiadają osoby stanowiące trzon zespołu przygotowującego niesławną politykę surowcową państwa, której symbolem miała być Państwowa Agencja Geologiczna.

Danuta Franczak

Niestety, co jak co, ale spokój instytutowi nie chyba jest pisany. Nowa pani dyrektor, jak nagle i niespodziewanie się pojawiła, tak równie szybko zniknęła. Jeszcze nie zdążyła się zadomowić w gabinecie dyrektorskim, a już tego samego dnia po południu złożyła dymisję z funkcji „z powodów osobistych”. Niby nic szczególnego, ale… Światło na całą sprawę rzuciła dopiero publikacja TVN, która ukazała się po kilkunastu dniach. Okazało się, że w tle są działania Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. A pikanterii całej sprawie nadaje fakt, że mąż nowej dyrektor niedawno został skazany za szpiegostwo na rzecz… Rosji. Chyba jednak instytut nie ma rzeczywiście ostatnio szczęścia. Najpierw działalność osławionego posła z Dolnego Śląska, a teraz taka wpadka…

(…) Komu zależy, aby instytucja odpowiedzialna za polskie surowce kopalne była notorycznie osłabiana? TVN ujawniła sprawę tydzień po wyborach parlamentarnych. Czy to przypadek? Trzeba pamiętać, że zdymisjonowany przez premiera Główny Geolog Kraju nie dostał się do parlamentu.

Okazało się także, że „powody osobiste” byłej Pani dyrektor były szeroko znane w środowisku geologicznym od dłuższego czasu. Tajemnicą poliszynela było, że Marek W. został aresztowany we wrześniu 2018 r. pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji, a skazany w pierwszej instancji w lipcu br. Jego żona pełniła przez lata ważną rolę w PIG, kierując m. in. państwową służbą hydrogeologiczną. Służba ta jest może mało znana szerszej opinii publicznej, ale wystarczy nadmienić, że odpowiada za strategiczne zasoby wód pitnych. Pojawia się zasadne pytanie, czy były Główny Geolog Kraju, pełniąc nadzór nad PIG, nie wiedział o „powodach osobistych” tej Pani? Dlaczego hodował przez prawie rok problem, który został „odpalony” w dziwnych okolicznościach? (…)

Na razie dziennikarze powiązani z byłym posłem sugerują, że w wśród nowo powołanej dyrekcji PIG są jeszcze inne „trupy w szafie”, tym razem związane z zarzutami o nieetyczne postępowanie. (…) Można odnieść wrażenie, że następuje powrót do przeszłości, co mocno zaskakuje, gdyż bądź co bądź geologia, jak i cały rząd, firmowane są przez Prawo i Sprawiedliwość.

Nowy GGK odwołał cały skład Rady Geologicznej i Górniczej, a w wypowiedzi dla prasy przekazał jasny komunikat, że krytycznie przyjrzy się projektowi polityki surowcowej państwa, który jego zdaniem wymaga zmiany. Jednocześnie powołał nowy zespół doradczy do spraw geologii i górnictwa, który ma doradzać w przeprowadzeniu zmian. Niby krok w dobrym kierunku i wszyscy powoli zaczynają zapominać o byłym wiceministrze, ale chyba nie do końca… Okazuje się bowiem, że na kluczowych miejscach w nowym zespole zasiadają osoby stanowiące trzon zespołu przygotowującego niesławną politykę surowcową państwa, której symbolem miała być Państwowa Agencja Geologiczna. Na widok Pana Przewodniczącego, aż się ciśnie na usta cytat z kultowego filmu „Psy”: „czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach”… Wystarczy wspomnieć, że wśród wiceprzewodniczących zespołu znalazł się m.in. niesławny bohater mojego pierwszego artykułu, były dyrektor PIG i współpracownik posła Burego, jeszcze za kadencji Jędryska ponownie zainstalowany w Instytucie. Jest też oczywiście były szef Stowarzyszenia Ordynacka.

Czyżby w Polsce nie było geologów mogących firmować zmiany i trzeba ciągle wyciągać „trupy z szafy”?

Cały artykuł Danuty Franczak pt. „Szpiedzy tacy jak my” można przeczytać na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Danuty Franczak pt. „Szpiedzy tacy jak my” na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Autorytety rodem z PRL bałamucą naród, ale rząd konserwatywny chętniej finansuje swoich przeciwników niż zwolenników

Siła oddziaływania autorytetów jest nie do przecenienia. Autorytetom ukształtowanym przez komunę ślamazarna polityka historyczna PiS-u nie potrafiła do tej pory przeciwstawić niczego.

Piotr Witt

PiS ma za sobą naród, ale przeciwko sobie ma autorytety. Większość z nich została ukształtowana w formach komunistycznych i post-komunistycznych. O tych, co tworzyli Polskę Ludową w oparciu o zbrojne ramię Armii Czerwonej, można powiedzieć wiele złego, ale nie to, że byli to ludzie głupi.

Jakub Berman był człowiekiem dużej i przebiegłej inteligencji. Kupował autorytety, dobrze płacąc, wzorem swoich sowieckich mocodawców. Zostali zaciągnięci pod czerwony sztandar Tuwim, Ważyk, Andrzejewski, Konwicki i wielu innych. Jeżeli nie było odpowiedniego materiału na rynku, tworzono je.

I tak, z kiepskiego studenta szkoły filmowej, lecz gorliwego działacza ZMP i PZPR, został wystrugany socjalistyczny Matejko dziejów Polski, czyli reżyser Wajda. Partia inwestowała weń szczodrze. Nagrody filmowe krajowe i międzynarodowe, festiwale, krytyka, kształtowanie opinii. No, nie wszyscy na świecie ulegali ślepo propagandzie. Po premierze szwajcarskiej Popiołu i diamentu dziennik „Neue Zürcher Zeitung” napisał: „Tacy artyści jak Andrzej Wajda (…) są emisariuszami zręcznie działającego systemu Chruszczowa wysyłanymi na Zachód jako pułapka dla głupców. Dzięki (…) pozornej artystycznej wolności są bardziej niebezpieczni niż ciężcy i nudni bardowie Żdanowa”. I przenikliwy recenzent dodał: „Partia prowadzi ich na smyczy (…) i w odpowiednim momencie gwizdem przywołuje do porządku.(…)”.

Kiedy przed wyjazdem z kraju współpracowałem z redakcją kultury w TV, widziałem ten system w akcji. W momentach trudnych szefowa redakcji rozkazywała „Wołajcie autorytety!”. I autorytety przybywały do studia, żeby wskazać narodowi, co ma myśleć. Od etyki i moralności był dr, później profesor Henryk Jankowski z UW, zmarły w podeszłym wieku z przepicia. Od religii – Jerzy Zawieyski – prywatnie organizator orgii homo z klerykami; później Tadeusz Mazowiecki – pogromca biskupów – dyżurny chrześcijanin. (…)

Kto inwestuje w noblistów? Superiores Incogniti – nieznani zwierzchnicy. W każdym razie obecnie wypowiedź o „Polakach, którzy muszą zapłacić za zbrodnie dokonane na Żydach”, nabiera nowego ciężaru gatunkowego jako opinia słynnej pisarki.

Niedługo z pewnością zostanie na podstawie nagrodzonego dzieła nakręcony film z hollywoodzkim rozmachem, posypią się omówienia, doktoraty, pewnie i serial telewizyjny z udziałem gwiazd. Ludzie nie czytają tysiącstronicowych ksiąg. Czerpią wiedzę z telewizji i z filmu. Prawda historyczna nie ma tu nic do rzeczy; liczy się post-prawda.

Tylko patrzeć, jak Wysoki Autorytet weźmie nas za mordę. Nie po to dano mu do ręki Wielką Tubę, żeby milczał. Paryska stacja Polskiej Akademii Nauk nie czekała na werdykt komitetu noblowskiego. Miesiąc wcześniej urządziła sesję „naukową” z udziałem przyszłej laureatki, poświęconą problemom polskich Żydów nawracanych na katolicyzm w XVIII wieku metodą szczucia i prześladowań.

Historia zawajdana ukazywała Polaka jako łachudrę i naiwniaka. Teraz portret zostanie uzupełniony o cechy rasisty, fanatyka i sadystycznego zbrodniarza.

Artykuł „Zanim autorytety wezmą nas za mordę” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w listopadowym „Kurierze WNET” nr 65/2019, s. 3 – „Wolna Europa”, gumroad.com.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Felieton Piotra Witta pt. „Zanim autorytety wezmą nas za mordę” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kto zmieni aktualną konstytucję? Inicjatywa winna wyjść od parlamentu, ale kto podcinałby gałąź, na której siedzi?

Nowelizacja polskiej Konstytucji jest nieodzowna – aktualna ustawa zasadnicza wręcz blokuje rzeczywistą partycypację obywateli w procesie decyzyjnym na szczeblu ogólnokrajowym i lokalnym.

Mirosław Matyja

W państwach najbardziej rozpowszechnioną formą legitymacji władzy są oczywiście wolne wybory, co łączy się z przekonaniem, że źródłem władzy jest naród, a więc rzeczywisty suweren. Wybory powinny być przeprowadzone na podstawie demokratycznej ordynacji wyborczej, z uwzględnieniem czynnego i biernego prawa wyborczego wszystkich obywateli (a nie partii politycznych). W demokratycznej Polsce z tą legitymizacją jest trochę inaczej.

Zgodzimy się z tym, że każda konstytucja jest aktem posiadającym najwyższą moc prawną. Jako tzw. ustawa zasadnicza stoi ponad innymi ustawami – stanowi prawo praw i obowiązków, w sensie nadrzędności w stosunku do wszelkich ustaw i zarządzeń, bez odwoływania się do nich. Przyjrzyjmy się jednak na przykład rozdziałowi VII Konstytucji RP pt. „Samorząd terytorialny”, aby stwierdzić, że ta nadrzędna rola ustawy zasadniczej w sprawach dotyczących jednostek samorządowych w Polsce stoi pod dużym znakiem zapytania.

W wymienionym rozdziale VII, składającym się z 10 artykułów, występuje 10 odwołań do ustawy, a więc aktu prawnego ustalanego przez parlament i mającego niższą rangę i niższą moc prawną aniżeli zapisy konstytucyjne.

Tak więc Konstytucja powołuje się na ustawy, które – jak powszechnie wiadomo – można uchwalać i zmieniać w aktualnym parlamencie praktycznie dowolnie. Notabene, posłowie minionej kadencji uchwalili ich już kilkaset. Już sam ten fakt świadczy o koniecznej potrzebie zmiany i uaktualnienia Konstytucji.

Paradoksem polskiego parlamentu jest jednak to, że dominują w nim ustabilizowane siły partyjne, które nie są zainteresowane w szczególny sposób nowelizacją Konstytucji, a już na pewno nie zmianą art. 7, który legitymizuje wszelkie ich poczynania. Sejm jako najwyższy organ władzy publicznej działa na podstawie i w granicach prawa, a więc w granicach ustaw, które sam uchwala. (…)

Tak więc ustawy górują nad Konstytucją, a nad ustawami góruje partyjny parlament, który działa w imię art. 7 Konstytucji. Posłowie nie muszą się zbyt troszczyć o swój byt w najwyższym organie władzy państwowej, bowiem sprzyja im ordynacja wyborcza, która jest dla nich bardzo praktyczna, a jednocześnie jest zasadniczą ustrojową wadą polskiego państwa.

Ordynacja ta, pielęgnowana na rzecz elit politycznych, odbiera bowiem obywatelom bierne prawo wyborcze, czynne prawo wyborcze zaś stało się fikcją, gdyż obywatele wybierają, ale tylko spośród kandydatów już wybranych wcześniej – przez partyjne kierownictwa. Konkretnie chodzi tu o głosowanie na tzw. partyjne listy wyborcze.

Tak właśnie funkcjonuje system, który nazywam polską semidemokracją, zdominowaną z jednej strony próbami wprowadzenia elementów w pełni demokratycznych, a z drugiej strony – sposobem rządzenia kontrolowanym przez elity polityczno-partyjne, które – cokolwiek by zrobiły – zawsze mogą się powołać na art. 7 polskiej ustawy zasadniczej, mającej ponoć stać ponad innymi ustawami.

Prof. Mirosław Matyja jest dyrektorem Zakładu Kultury Politycznej i Badań nad Demokracją w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO) w Londynie.Prof. Mirosław Matyja jest dyrektorem Zakładu Kultury Politycznej i Badań nad Demokracją w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO) w Londynie.

Cały artykuł Mirosława Matyi pt. „Do kogo należy władza w Polsce?” można przeczytać na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Mirosława Matyi pt. „Do kogo należy władza w Polsce?” na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Długotrwały konflikt polityczny w Polsce przypomina sytuację z XVIII wieku, kiedy Polacy zniszczyli kraj własnymi rękami

Żaden rząd nie jest w stanie zapewnić Polsce rozwoju i bezpieczeństwa, jeśli ponad 11 mln jej obywateli nie interesuje się jej losami, a ponad 10 mln popiera każdą inicjatywę godzącą w dobro Polski.

Celina Martini

Stan permanentnego konfliktu politycznego, w którym od lat tkwią obywatele Rzeczpospolitej Polskiej, a który wyraźnie wykazuje tendencję do pogłębiania się, często nazywany jest „wojną polsko-polską”. Zjawisko to niepokojąco przypomina stan Polski w XVIII wieku, kiedy dzięki perfidnej polityce Rosji Polacy niszczyli swój kraj własnymi rękami. Realizowana przez ambasadora Repnina taktyka polegała na wspieraniu dwóch zbliżonych pod względem siły wrogich obozów: Czartoryskich i Potockich, które walcząc ze sobą, zrywały Sejmy i uniemożliwiały funkcjonowanie państwa. Ostatnie wybory dały mi więc asumpt do refleksji nad naturą podziału w dzisiejszej Polsce. (…)

W Rzeczpospolitej nie było nigdy etnonacjonalizmu: ideę polskości mógł przyjąć za swoją każdy – niezależnie od narodowości i religii – kto akceptował wspólne kody kulturowe.

(…) Polakiem zostawał ten, kto znał i cenił polską tradycję i historię, szanował religię katolicką jako fundament polskiej kultury, był dumny z przynależności do narodu polskiego, przyczyniał się do jego rozwoju i był skłonny do najwyższych poświęceń dla niepodległej Ojczyzny.

Jeśli przyjrzeć się ideom prezentowanym przez wszystkie – z wyjątkiem Konfederacji – partie „antypisu”, to widać, że są diametralnie odmienne od prezentowanych powyżej. Ich demokratycznie wybrani przedstawiciele w radach miejskich nie akceptują polskich bohaterów walki z komunizmem, gdyż bliższe są im postacie z komunistycznych, a więc antypolskich w istocie kręgów. Nagradzani i promowani twórcy lubują się w „odbrązawianiu” polskiej historii, przedstawianiu Polaków jako antysemitów, kolonizatorów (epitet najnowszej noblistki), łajdaków, nieudaczników. Lansuje się wstyd z bycia Polakiem. Obrona ojczyzny jest wykpiwana. („Nie oddałabym ci, Polsko, ani jednej kropli krwi” – śpiewa gwiazda chełpiąca się tym, że w jej domu nie przestrzegano Bożych przykazań). Kościół katolicki, odsądzany od czci i wiary, przestaje być w ich propagandzie ostoją dobroczynności, ładu moralnego, patriotyzmu, lecz przedstawiany jest jako środowisko dewiantów. (…)

Nie ma już w tym środowisku pojęcia zdrady narodowej czy jurgieltników. Są za to obrońcy demokracji na forum europejskim i stypendyści Niemców czy Sorosa. („Polska jest własnością całej Europy i to Europa powinna decydować o sprawach polskich, a nie rząd” – Julia Pitera).

Osobny rozdział stanowi obrona zdegenerowanego stanu wymiaru sprawiedliwości, gdzie mentalność mafijna połączyła elity prawnicze wyznające „praworządność” zamiast sprawiedliwości, co między innymi umożliwiło – dzięki kalekiemu prawu – promowanie na wysokie stanowiska osób dalekich od uczciwości.

Z faktu, że powyższy zestaw poglądów znalazł akceptację około dziewięciu milionów wyborców „antypisu”, należy wyciągnąć wnioski. Czy można tę grupę obywateli nazwać Polakami w dotychczasowym, tradycyjnym znaczeniu? Czy porzucenie podstawowych idei, takich jak niepodległość, wiara, tradycja – pozwala jeszcze mówić o Polakach? Czy można zatem mówić o wojnie polsko-polskiej?

Cały artykuł Celiny Martini pt. „Ilu Polaków w Polakach” można przeczytać na s. 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Celiny Martini pt. „Ilu Polaków w Polakach” na s. 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pisowska szarańcza, wbrew nadziejom PO, rozpełzła się po całej Polsce / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 65/2019

Niestety tryumf liberałów i lewicy laickiej nad kryjącymi się po kruchtach katofaszystami w Poznaniu jest bezapelacyjny, mimo że katolicyzm jest ważną częścią naszej tożsamości narodowej.

Twierdza Jasnogród

Jan Martini

Wbrew nadziejom Grzegorza Schetyny połączone siły „Europejczyków” i „Euroazjatów” nie zdołały strząsnąć „pisowskiej szarańczy”. Przeciwnie, „szarańcza” się rozpełzła po całej Polsce, kolonizując także jej zachodnią i północną część. Pozostały jedynie jasne wyspy ze wszystkich stron otoczone „jesienią średniowiecza” (R. Biedroń) czy tłumem żądnych zemsty „potomków fornali” (J. Stuhr).

Wśród tych wysp jaśnieje największym blaskiem Poznań – niczym Festung Posen w padłej właśnie Wielkopolsce (52% głosujących na PiS). Na Koalicję Obywatelską PO oddano w Poznaniu 45,38% głosów i jest to wynik najwyższy w Polsce – przebijający nawet trójmiejską „małą Sycylię”.

Także powiat poznański w skali kraju jest liderem postępowości (czy postkomunizmu?), choć już 2 gminy są zdobyte przez PiS – akurat te, w których nie budują sobie podmiejskich rezydencji mieszkańcy Poznania. No i z tego miasta pochodzi najwspanialszy wykwit polskiej lewicowości – europosła doktora Spurek Sylwia (Spurka?).

Na dziesięciu posłów z Poznania tylko trzech reprezentuje partię rządzącą i jest to wynik dokładnie taki sam, jak w poprzednich wyborach. Świadczy to o stałości poglądów politycznych obecnych mieszkańców Poznania, którzy „nie dali się kupić” i okazali się odporni na wszelkie rozdawnictwo i kiełbasę wyborczą. Kandydaci strony postępowej mieli zagwarantowane zwycięstwo – praktycznie nie musząc prowadzić kampanii wyborczej.

Dlatego Jaśkowiak Joanna – która została osobą publiczną nie tylko ze względu na zbieżność nazwisk ze swoim byłym mężem, prezydentem miasta, ale również dzięki publicznemu używaniu słów powszechnie uznanych za wulgarne – otrzymała aż 67 822 głosów, miażdżąco pokonując kandydatkę Zjednoczonej Prawicy – Emilewicz Jadwigę (43 958 głosów).

Tryumf liberałów i lewicy laickiej nad kryjącymi się po kruchtach katofaszystami w Poznaniu jest bezapelacyjny, mimo że katolicyzm jest ważną częścią naszej tożsamości narodowej, a sporo Polaków jest przywiązanych do chrześcijaństwa i zachodniej cywilizacji. Ten fakt jest stałym powodem troski świata o Polskę, troski naprawdę poważnej, skoro zdecydowano się przeznaczyć na ten cel sumy, za które można by nakarmić miliony dzieci w Afryce. Dlatego w kraju – podobnie jak w całej Europie – toczy się wojna ideologiczna, a żołnierzami tej wojny są rzesze stypendystów Sorosa i beneficjentów rozmaitych grantów (na Węgrzech zwie się ich huzarami Sorosa). Na Polskę rzucono armię 30 tys. seksedukatorów. Istotę tej wojny można określić w dwóch zdaniach: Finansowo zmotywowani aktywiści propagują szerokie stosowanie narządów płciowych w celach rozrywkowych (często w sposób niezgodny z ich przeznaczeniem), rzekomo w trosce o zdrowie i dobrostan obywateli. Faktycznym zaś celem jest walka z chrześcijaństwem.

Skutki tej walki odczuwamy w Poznaniu wyjątkowo wyraźnie – jej efektem jest np. niemożność odbudowania Pomnika Wdzięczności. Pomnik – wotum za odzyskanie niepodległości – został zburzony przez Niemców natychmiast po zakończeniu działań wojennych we wrześniu 1939 roku. Nie został odbudowany w PRL, bo komunistom przeszkadzała centralna postać pomnika – monumentalna figura Chrystusa Króla. Niechęć obecnych elit do „obiektów kultu” jest równie głęboka. Ludzie powołujący 10 lat temu społeczny komitet mieli zamiar odbudować pomnik na stulecie odzyskania niepodległości (2018) i nikt wówczas nie spodziewał się, że będzie to „mission impossible”.

Często spotykamy się z pytaniem „gdzie się podział endecki, katolicki Poznań”? Wbrew pozorom procent Poznaniaków w Poznaniakach wcale nie jest duży – mieszkańcy zostali w czasie wojny wysiedleni, po wojnie nie wszyscy wrócili, a w mieście pojawiło się sporo ludności napływowej.

11 lat po wojnie – w 1956 roku – spadł na miasto kolejny cios, którego skutki widoczne są do dziś choćby w wynikach wyborów. Uczestnicy tzw. wypadków poznańskich wprawdzie nie zostali wymordowani (jak powstańcy Budapesztu), ale byli gnębieni aż do lat siedemdziesiątych, nie mając szans na studia czy normalną pracę. Aby zapewnić kontrolę nad niepokornym miastem, powiększono kadry Urzędu Bezpieczeństwa do 900 etatów. Funkcjonariusze ci, ciesząc się względnym dobrobytem, byli w stanie zapewnić lepszy start swoim – resortowym – dzieciom, z których wywodzą się w dużej mierze obecne elity miasta (także finansowe). To dlatego „europejczycy polskojęzyczni” opanowali świat kultury, administracji, mediów, uczelni czy sądownictwa w Poznaniu. Są wśród nich także odnoszący sukcesy przedsiębiorcy. Nie przypadkiem podpoznańskie gminy Tarnowo Podgórne czy Suchy Las należą do najbogatszych w Polsce, a ich wyjątkowo zmotywowani mieszkańcy zjawili się niemal w całości w lokalach wyborczych, zapewniając druzgocącą klęskę kandydatom PiS.

Kto wygrał, kto przegrał?

Wygrała niewątpliwie Państwowa Komisja Wyborcza, która nadzwyczaj sprawnie policzyła głosy, mimo braku szkolenia w Moskwie (a może właśnie dlatego). Pewnie dziś mało kto pamięta, że poprzednia komisja odbyła sympozjum naukowe (?) z moskiewskimi kolegami, gdzie, być może, zaliczyła kurs liczenia głosów.

Wygrał też „antypis”, choć nie było to zwycięstwo miażdżące. Nawet jeśli wiodąca formacja tego ugrupowania straciła sporo głosów, jest to fakt bez znaczenia. Jej lider właściwie wypełnił swoje zadania i zostanie w nagrodę przesunięty do Brukseli lub do biznesu. Na jego miejsce pojawi się kilku innych. Formacja, której przewodził, może zostać rozwiązana (jeśli się uzna, że „wyczerpała swoją formułę”), a elektorat płynnie przejdzie do innej „odmiany alotropowej antypisu”. Taką operację już przerabialiśmy przy przemianie Unii Wolności w PO (przy okazji pozbyto się garbu licznych solidarnościowców w Unii).

O powodzeniu może mówić PiS, bo zdołał utrzymać się przy władzy, mimo ogromnej przewagi medialnej przeciwników. Jednak możliwości kontynuowania reform będą ograniczone.

Obejmując władzę w 2015 roku, PiS spotkał się z zarzutem, że nie ma moralnego prawa do rządzenia, bo popiera go mniej niż 20% Polaków. Ponadto wszyscy wiedzieli, że „PiS nie zna się na gospodarce”. Na wieść o zwycięstwie „populistów” część celebrytów i biznesmenów zapowiedziała, że opuści tenkraj. Niestety wyjechał bodajże tylko jeden – w dodatku zbankrutowany.

Zjednoczonej prawicy przyszło rządzić we wrogim otoczeniu międzynarodowym i medialnym, mając skromny zakres suwerenności, bardzo silną (także materialnie) opozycję i ograniczone możliwości komunikowania się ze społeczeństwem. Partia Kaczyńskiego mogła liczyć tylko na niezbyt liczny i dość ubogi elektorat patriotyczny, a jedynym narzędziem, jakim dysponowała, by przekonać wyborców, było „rozdawnictwo”. O zakresie naszej zdolności do podejmowania samodzielnych decyzji najlepiej świadczył fakt, że niektóre ustawy musieliśmy konsultować z czynnikami zewnętrznymi, a np. prezydent Macron mógł nakazać dymisję ministra Szyszki…

W tej sytuacji osiągnięcia formacji rządzącej w minionym czteroleciu jawią się jako prawdziwy cud nad Wisłą, a umiarkowany, zaledwie 6-procentowy przyrost elektoratu można uznać za czarną niewdzięczność wyborców. Nawet niechętny rządzącej partii (czyli „obiektywny”) Klub Jagielloński wydał opinię: „Bardzo wysoki wzrost gospodarczy, który w dużej mierze wynikał z przyczyn niezależnych od rządu, sprawił, że PiS dostał bardzo silny wiatr w żagle. Rosły wynagrodzenia i spadało bezrobocie, co zaowocowało wzrostem poziomu satysfakcji i optymizmu Polaków do rekordowego poziomu. Najważniejszą konsekwencją był wzrost dochodów do budżetu, umożliwiający wdrożenie programów socjalnych na skalę niespotykaną w dziejach III RP”.

Kaczyński chyba w cichości liczył na większość konstytucyjną, która umożliwiłaby prawdziwą reformę państwa. Niestety – szansa na to została odsunięta poza dający się przewidzieć horyzont czasowy. Taka okazja zresztą może się już w ogóle nie powtórzyć.

Napisana przez komunistów konstytucja z 1997 roku, której niewspółmiernie duża część poświęcona jest sądownictwu, obdarzyła sędziów wielkim zakresem władzy (i brakiem odpowiedzialności), faktycznie czyniąc władzę sądowniczą najważniejszą z władz. „Nadzwyczajna kasta” miała gwarantować neokolonialny status państwa i być strażnikiem interesów postkomunistów. Możemy się tylko bezsilnie przyglądać anarchizacji państwa przez „sądokrację”. Pamiętamy, jak pewna emerytka wzywała premiera „na dywanik” i stawiała mu „warunki graniczne”. Faktycznej dwuwładzy się nie pozbędziemy – musimy pozostać przy państwie z dykty i paździerza.

A więc – przegrała Polska, choć nie była to przegrana miażdżąca. Agentury odetchnęły z ulgą. „Nie będzie Budapesztu w Warszawie”. Przegrali także konserwatywno-niepodległościowi publicyści. Ich wołanie na puszczy ze szpalt niszowych periodyków i portali internetowych nikogo nie przekonało – widocznie „nie mieli zasięgu”.

O frekwencji niezbyt optymistycznie

Wysoka frekwencja w ostatnich wyborach – niemal 62% – dała zwycięskiej partii silny mandat do rządzenia. Skłoniła też ekspertów do opinii, że „Polacy dorastają do demokracji”. Osobiście uważam, że frekwencję napędził smutny fakt głębokiej polaryzacji społeczeństwa. Obie strony były zmotywowane, ale „antypis” chyba bardziej, o czym świadczą rekordy frekwencyjne w niektórych dzielnicach najbardziej „czerwonych” miast. Wszyscy wyczerpali już wszelkie rezerwy – skończyła się możliwość dalszego pozyskiwania wyborców przez transfery socjalne dla partii rządzącej, a „antypis” – dzieląc się na fragmenty – wykorzystał wszystkie segmenty elektoratu niechętnego dobrej zmianie. Wydaje się, że nie ma już wyborców niezdecydowanych. Nawet niezwykle sprawna rządowa akcja ratowania Wisły przed katastrofą ekologiczną nie wpłynęła na preferencje wyborców.

Najwięcej niechętnych rządzącej partii zamieszkuje miasta, co publicyści głównego nurtu tłumaczą lepszym wykształceniem elektoratu miejskiego. Wprawdzie na tę partię głosują wszyscy celebryci, ale jak wytłumaczyć fakt, że niemal 100 procent więźniów głosuje na Platformę, a połowa żelaznego elektoratu PO ma tylko podstawowe wykształcenie?

Autorami sukcesu rynkowego „czerwonych chadeków” są media, które zdołały przekonać mniej rozgarniętych ludzi, że „wszyscy rozumni głosują na Platformę”. Któż z nas nie chce być rozumnym, dawać odpór mrocznym siłom ciemnogrodu, być heroldem postępu i tolerancji?

Warto sobie uświadomić, że miasta – zwłaszcza średnie i duże – zamieszkuje ogromna rzesza ludzi związana z SB, UB, WSW, WSI, ORMO, ZOMO, ROMO, LWP (Ludowe Wojsko Polskie) i tym podobnymi organizacjami. Ilość takich ludzi w Warszawie prof. Wieczorkiewicz szacował na 400 tysięcy, a oni nigdy, przenigdy nie zagłosują na partię niepodległościowo-konserwatywną. To o tych ludziach myślał Jarosław Kaczyński, wspominając o „Polakach gorszego sortu” z uwagi na ich nikłe przywiązanie do polskich kodów kulturowych.

Inną grupą mieszczan (częściowo pokrywającą się z poprzednią) są potomkowie kilkudziesięciu tysięcy Rosjan oddelegowanych po wojnie do „pełnienia obowiązków Polaka” (tzw. POP). Ich wnuki, mówiące już bez akcentu, z pewnością są dobrze umocowane w strukturach społecznych i politycznych kraju i nietrudno przewidzieć ich preferencje wyborcze. O nich wspomniał ambasador Kaszlew („w Polsce mamy wielu zaufanych przyjaciół”), gdy gen. Kiszczak i premier Mazowiecki złożyli mu wizytę kurtuazyjną. Sam Kiszczak został pochowany na cmentarzu prawosławnym („w grobowcu rodzinnym” – jak podano), co trochę tłumaczy jego drogę życiową. Wschodząca gwiazda „chadecji”, posłanka Jachira, podczas jednego ze swoich wygłupów („W imię Ojca i Syna, i brata bliźniaka”) żegnała się w sposób prawosławny. Wprawdzie z kręgu tej kultury pochodzi rzesza ludzi mających piękny wkład do naszej wspólnoty, ale czy pani Jachira znajdzie się wśród nich?

Na wynik wyborczy PiS w miastach mógł wpłynąć też fakt, że partią mieszczańską stał się „ludowy” fragment „antypisu” – 2/3 głosujących na peeselowską Koalicję Polską to mieszkańcy miast.

Taka dziwaczna migracja ludowców do miast występuje chyba w całej Europie, bo niebawem najwybitniejszym ludowcem europejskim ma szansę stać się Donald Tusk jako lider EPP. Inny świeży ludowiec – Kukiz – już nie walczy z partyjniactwem, gdyż został dokooptowany do jego jądra.

Trudno powiedzieć, czy obecność kukizowców pozytywnie wpłynie na oblicze (i działania) PSL, czy raczej niegdysiejsi antysystemowcy roztopią się w środowisku zielonych postkomunistów.

Wprawdzie ludowiec już nie pełni z urzędu funkcji przewodniczącego Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, ale w ostatnim ćwierćwieczu właśnie funkcjonariuszom tej partii powierzano główne godzące w interes Polaków zadania – bardzo niekorzystne umowy energetyczne z Rosją (Pohl, Pawlak), „urealnienie” wieku emerytalnego i przejęcie 150 mld funduszy z OFE (Kosiniak-Kamysz). Nawiasem mówiąc – przy okazji tej ostatniej operacji gdzieś się zawieruszyło 19 mln…

Konfederacja – szansa czy zagrożenie?

Z doświadczeń węgierskich wiadomo, że tylko koalicja umożliwia zmianę konstytucji i głębokie reformy państwa. Śp. Kornel Morawiecki o tym wiedział i próbował powołać partię Wolni i Solidarni jako potencjalnego koalicjanta. Również z powstaniem Konfederacji wiązano nadzieję na możliwą koalicję, ale dla PiS byłoby to wystawienie się na zarzuty faszyzmu i antysemityzmu, na co przy obecnej, słabej pozycji międzynarodowej Polski nie można sobie pozwolić. Konfederaci wiedzieli, że nie przejmą elektoratu postkomunistycznego, a głosy mogą pozyskać tylko od zniechęconych pisowców, więc ich ataki na rządzących przewyższały retorykę „totalnych”. Na szczęście dysponenci „antypisu” dość późno na to wpadli, udostępniając konfederatom swoje pisma i telewizje dopiero na końcówkę kampanii wyborczej. Wtedy całkiem realna stała się wizja „rządu ratunku narodowego”, powołanego przez koalicję wszystkich partii opozycyjnych z Konfederacją jako czwartym elementem „antypisu”! Naprawdę niewiele brakowało, by te pięć głosów przewagi PiS otrzymały partie opozycyjne – i mielibyśmy najbardziej egzotyczny rząd koalicyjny na świecie.

Głosujący na Konfederację podjęli wielkie ryzyko, z którego prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy. Trudno sobie nawet wyobrazić bałagan związany z cofaniem wszystkich dotychczasowych reform, a perspektywą mogło też być rozbicie dzielnicowe kraju pod hasłem „autonomia jako najwyższa forma samorządności”.

PiS wprawdzie pozyskał ponad 2 mln nowych wyborców, ale nie wiemy, ilu stracił. Odpłynęli przedsiębiorcy, przerażeni perspektywą płacy minimalnej; „samozatrudnieni” obawiający się Testu Przedsiębiorcy; ale przede wszystkim najbardziej ideowa część wyborców PiS, zniechęcona indolencją, brakiem asertywności i zdecydowania w działaniach rządzących. Jednak Kaczyński wie, że rosyjska wojna hybrydowa polega na generowaniu konfliktów i napięć społecznych, dlatego stara się „schodzić z linii strzału” i unika ostrych starć ideologicznych. Z tych powodów mamy najdelikatniejszą policję świata i ta taktyka chyba się sprawdza. Bo „jasnogród” zionie żądzą zemsty („Wyczyścimy wymiar sprawiedliwości ze wszystkich ludzi, którzy sprzedali się tej władzy” – B. Budka), a jego ludziom obce jest z pewnością chrześcijańskie poczucie miłosierdzia. Listy proskrypcyjne już są gotowe. Nie do pozazdroszczenia byłby los wszystkich, których uznano by za „sługusów pisowskiego reżimu” – urzędników państwowych i samorządowych, sędziów nie utożsamiających się z „kastą”, nauczycieli-„łamistrajków”, którzy pozostali z młodzieżą. Można sobie wyobrazić ścieżkę kariery konserwatywnych dziennikarzy jako pracowników Ubera rozwożących pizzę… Taką operację już przerabialiśmy w stanie wojennym – czystki w sądach i na uczelniach, „weryfikacja” dziennikarzy, brak możliwości awansu dla członków Solidarności. Mało kto sobie zdaje sprawę, że sądy i uczelnie są obecnie bardziej lewicowo-postępowe niż za czasów późnego PRL – właśnie z powodu usunięcia z tych instytucji rzeszy solidarnościowców.

Są ludzie wiążący pewne nadzieje z obecnością Konfederacji w Sejmie. Czy jej posłowie będą „strażnikami idei”, nie dopuszczą, by PiS pobłądził, i ochronią kraj przed zbytnim wpływem lobby żydowskiego?

Z kolei pisowcy obawiają się dość ciepłych uczuć konfederatów do pana prezydenta Putina jako obrońcy chrześcijaństwa. Wprawdzie G. Braun postarał się o oficjalne pismo stwierdzające, że nie jest agentem rosyjskim, ale występując przeciw obecności wojsk amerykańskich w Polsce, może stać się (już jest?) klasycznym „gównojadem” – jak czekiści nazywali zachodnich intelektualistów, którzy świadczyli usługi sowietom jako agenci wpływu, nie wymagając wynagrodzenia.

Dziś mamy poczucie wyjątkowości zmian odczuwalnych jako krok w kierunku odzyskiwania podmiotowości po 45 latach komunizmu i 25 postkomunizmu. Obecnie znacznie większy procent kapitału wypracowanego przez Polaków pozostaje w kraju, a nie wypływa jako „krysza” czy trybut dla patronów zewnętrznych. Międzynarodowe, kosmopolityczne mafie nie mogą już okradać nas tak bezczelnie. Przez 25 lat postkomunizmu podlegaliśmy postkolonialnej eksploatacji, czego jedynym dobrym skutkiem był fakt, że nie obrośliśmy tłuszczem i nie zgnuśnieliśmy. Pozbawieni terenów łowieckich postkolonialiści nie pogodzą się ze stratą żerowisk i będą wspierać „antypis” z wielką determinacją, aż do skutku. Nie liczmy na to, że im się znudzi.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Twierdza Jasnogród” można przeczytać na s. 1 i 2 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Twierdza Jasnogród” na s. 1 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Obóz Dobrej Zmiany uzyskał większość sejmową. Możemy oczekiwać więcej sprawiedliwości w ramach obowiązującego modelu

Ale czekają nas cztery lata mordęgi. Urozmaicane co jakiś czas lansowaniem się posłów Konfederacji, wrzaskami rzekomo obdzieranych ze skóry posłów KO i kabaretowymi występami mojej ulubienicy Jachiry.

Jan A. Kowalski

Takie wnioski można wyciągnąć po pierwszych i drugich reakcjach liderów poszczególnych partii na wyniki październikowych wyborów do parlamentu. Nie poczuwając się do dyscypliny partyjnej, zastanówmy się, co to oznacza dla Polski na kolejne cztery lata. Czy mamy się aby na pewno z czego cieszyć.

Zacznijmy od oczekiwań minimalistycznych. Udało się! Obóz Dobrej Zmiany uzyskał większość sejmową wystarczającą do kontynuowania samodzielnych rządów. I na tym skończmy swoje świętowanie. Oznacza to jedynie dalsze szamotanie się w rzeczywistości Rzeczypospolitej III i pół, bez możliwości przeprowadzenia gruntownej naprawy państwa.

Jego organizacji i sposobu funkcjonowania. Możemy zatem oczekiwać więcej sprawiedliwości w ramach formalnie obowiązującego po okrągłym stole modelu.

Dobre i to. Bo co to oznacza dla mnie, przedsiębiorcy? Ano to, że wezwanie lub kontrola urzędu skarbowego nie zakończy się mandatem lub grzywną. Przebrnąłem przez jedną taką długą kontrolę pod koniec 1. kadencji i nie zostałem ukarany, co stałoby się niechybnie za poprzedniej władzy. Nielichy to sukces. Jednak ta kontrola, łącznie z korektami niemającymi najmniejszego wpływu na wysokość podatku, w ogóle nie powinna się ciągnąć przez sześć miesięcy. Pomimo jej optymistycznego zakończenia decyzją o nieukaraniu mnie trzy miesiące później. Nienałożenie kary finansowej to oczywisty plus, ale czasu straconego nikt mi nie odda.

Niech powyższy akapit uzmysłowi nam wszystkim stan polskiego państwa. Odrobinę generalizując, tak właśnie wygląda całościowa reforma państwa polskiego, jaka się dokonała w trakcie minionej, czteroletniej kadencji obozu Dobrej Zmiany. Nie zamierzam tej zmiany nie zauważać lub ją lekceważyć, o nie! Jednak dla odbudowy silnego i sprawnego państwa, w którym naród polski miałby zapewnione optymalne warunki do rozwoju, to trochę mało. Bez zmian strukturalnych nie staniemy się samodzielną siłą w polityce światowej, a nasz naród dalej będzie narodem żebraków lub bogaczy na kredyt (zachodni lub wschodni).

Trochę na wyrost (i kierując się sondażami) spodziewałem się wyższego zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości. Takiego na poziomie 50%. I trochę wyższego wyniku PSL (z Kukizem) i Konfederacji. Dopiero to pozwoliłoby przymierzyć się do zmiany obecnej konstytucji, która utrwala bałagan w naszym państwie. Po to przecież, w zdominowanej chwilowo przez postkomunę polityce, została przyjęta. Posiadając najwyższą władzę w postaci sędziów – swoich zaufanych ludzi i agentów – można było samemu bezkarnie kręcić lody. I okradać nas wszystkich z najmniejszej szansy na rozwój. A jak się nie podoba, to wypad… to znaczy wyjazd. Dlatego dwa i pół miliona z nas wyjechało.

Prawo i Sprawiedliwość dostało mniejsze niż zakładane poparcie, bo przegrzało całą kampanię. Przedstawiło cudowny raj socjalny, w który nawet najmniej zarabiający nie potrafili uwierzyć. I skutecznie wystraszyło przedsiębiorców i wysokiej klasy specjalistów odebraniem im części zarobionych pieniędzy.

I nie ma znaczenia, jak to fachowo nazwiemy. Ani przez chwilę natomiast nie zaprezentowało całościowej wizji naprawy państwa. Zatem nawet tego, co przedstawiło w kampanii roku 2015.

Bardzo chciałem tej drugiej samodzielnej kadencji Prawa i Sprawiedliwości z prostego powodu, o którym pewnie już parę razy wspominałem. Dzieci Kiszczaka, odcięte przez kolejne cztery lata od kręcenia lodów pod przykrywką państwa, już nie przeżyją. Do utrzymania wpływów i struktur potrzeba naprawdę dużych pieniędzy. I nawet swoi sędziowie nie wystarczą. Naturalny zanik tej grupy wpływu bardzo potrzebny jest całej scenie politycznej, a Polsce najbardziej.

Miałem nadzieję na wyższe zwycięstwo obozu Dobrej Zmiany. Zwycięstwo konstytucyjne, po dodaniu niesocjalistycznych patriotów. Takie zwycięstwo, które pozwoliłoby wyzwolić Polskę z pęt narzuconych przez układ Okrągłego Stołu i komuszą konstytucję. Z systemowych ograniczeń rozwoju.

Tak się jednak nie stało, dlatego czekają nas cztery lata bezproduktywnej mordęgi. Urozmaicane co jakiś czas lansowaniem się posłów Konfederacji, wrzaskami rzekomo obdzieranych ze skóry posłów KO i kabaretowymi występami mojej ulubienicy Jachiry. Czy będą równie atrakcyjne jak występy minionej gwiazdy włoskiego parlamentu, Ciccioliny? Czas pokaże.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Wszyscy wygrali, ale PiS najmniej” można przeczytać na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Jana Kowalskiego pt. „Wszyscy wygrali, ale PiS najmniej” na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poeta napisał: „Piękny jest ludzki rozum i niezwyciężony”. Z pewnością poradzi sobie z tęczową inwazją

Czy atakujący seksaktywiści osiągną swój cel? Skuteczny opór wobec „tęczowego piątku” pokazuje, że wcale nie muszą. To cały czas zależy od nas, nie od antychrześcijańskich sił na Zachodzie.

Henryk Krzyżanowski

Piszę ten tekst w czasie tzw. tęczowego piątku, kiedy szkoły miały być poddane tęczowej indoktrynacji emisariuszy LGBT. W ubiegłym roku trafili oni do 200 szkół w całej Polsce, co stanowi mniej niż pół procenta. W Poznaniu do siedmiu szkół, czyli proporcjonalnie trzy razy tyle – ale nadal nic wielkiego.

Tegoroczna akcja została w porę zauważona m.in. przez prawników ze stowarzyszenia Ordo Iuris, którym udało się dotrzeć do opinii publicznej i kuratoriów z przekazem, że prawo oświatowe wymaga zgody rodziców na tego typu szkolne imprezy.

I to w zasadzie wystarczyło – organizatorzy, najwyraźniej bojąc się aktywizacji rodziców, ukryli swoją akcję, zaprzestając rejestracji szkół chętnych do udziału. W efekcie w nawet w tak progresywnych metropoliach jak Gdańsk czy Wrocław ani jedna szkoła nie zadeklarowała swojego uczestnictwa.

To można podsumować jako zwycięstwo rozumu nad tanimi sentymentami, którymi szantażują nas tęczowi ideolodzy. Ich telewizyjne spoty, mające wzbudzić współczucie dla rzekomo prześladowanych uczniów homo, oparte są bowiem na fundamentalnej sprzeczności. Da się ją podsumować jednym pytaniem: Czy, skoro osoby homoseksualne mają cięższe życie niż reszta (a z oczywistych względów mają), należy promować homoseksualizm wśród nastolatków czy – przeciwnie – starać się go ograniczać? Mówiąc inaczej:

Czy nastolatków przeżywających trudności okresu dojrzewania należy zachęcać do eksperymentów ze swą płciowością, czy przeciwnie, lepiej ich przestrzegać przed zwodniczymi powabami tęczowego świata? Pytanie retoryczne z całkiem oczywistą odpowiedzią.

Zauważmy przy tym, iż rzeczywistym celem tęczowych ideologów jest reedukacja całego społeczeństwa w taki sposób, by homoseksualizm stał się czymś podziwianym i uprzywilejowanym. Na drodze tej reedukacji stoi u nas katolicyzm, ten realny i racjonalny, w postaci obecnie praktykowanej przez wiernych. Stąd ataki na księży i Kościół; myślę, że będą przybierać na sile. Stąd nienawiść, z jaką spotykają się psychoterapeuci oferujący pomoc w dobrowolnym wychodzeniu ze skłonności homoseksualnych. Czy atakujący osiągną swój cel? Skuteczny opór wobec „tęczowego piątku” pokazuje, że wcale nie muszą. To cały czas zależy od nas, nie od antychrześcijańskich sił na Zachodzie.

Na koniec szczypta soli – organizowanie przez szkoły kontrakcji w postaci porządkowania akurat w tym dniu cmentarzy czy odwiedzin na grobach lokalnych bohaterów uważam za reakcję nadmierną, która niepotrzebnie dowartościowuje tęczowych. Podobnie jak namawianie rodziców do zabierania dzieci na familijne wycieczki.

To prawda, że niektórzy animatorzy ruchu LGBT wyglądają mało estetycznie, jednak rzucanie się do ucieczki na sam ich widok jest antywychowawcze.

Poeta napisał: „Piękny jest ludzki rozum i niezwyciężony”. Z pewnością poradzi sobie z tęczową inwazją.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Dobre wieści z tęczowego frontu” można przeczytać na s. 2 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Dobre wieści z tęczowego frontu” na s. 2 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przed nami długie zimowe miesiące politycznej bitwy o wszystko / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 65/2019

W kraju, w którym nie ma wojny, bezrobocia, terroryzmu i kwitnie demokracja – opozycja, mimo że na ulicach posługuje się tęczowymi flagami, rzeczywistość polityczną będzie malować czarnymi barwami.

Krzysztof Skowroński

Rezygnacja Donalda Tuska z kandydowania w wyborach prezydenckich kosztować mnie będzie dwie butelki wina. Przegrałem zakład libański z Kazimierzem Gajowym, który mimo lat spędzonych na Bliskim Wschodzie, nie stracił wyczucia polskiej sceny politycznej.

Mogłem przegrać więcej, bo i Michał Karnowski, i Ryszard Czarnecki od dawna mówili, że były prezydent Europy nie zaryzykuje komfortu życia i nie zamieni cygar palonych w salonach europejskich na PKS, którym trzeba by przejechać Polskę wzdłuż i wszerz bez pewności, że na końcu drogi będzie na niego czekał pałac przy Krakowskim Przedmieściu.

Myślałem, że zapowiedź powołania Donalda Tuska na szefa partii ludowej ma związek z polskimi wyborami i koncepcją przyspieszenia procesu federalizacji Europy; że wybory prezydenckie będą plebiscytem: kto za Unią – głosuje na byłego premiera, kto za zaściankiem i marginesem – wybiera Andrzeja Dudę. Oczywiście ten podział byłby efektem zabiegu propagandowego, bo prezydent Andrzej Duda, podobnie jak inni politycy Dobrej Zmiany i większość Polaków, jest zwolennikiem zjednoczonej Europy, tylko jego koncepcja rozchodzi się z koncepcją establishmentu europejskiego, który widzi wspólnotę założoną na fundamencie ideologii gender z poprawnością polityczną, czyli cenzurą, w której sterowanie emocjami ludzi prowadzi do izolacji od problemów istotnych. Tak dzieje się w Starej Unii, gdzie lekarstwo na różne choroby jest bardziej szkodliwe niż te choroby. Przykładów na słuszność tej tezy jest dużo i nie warto ich tutaj wymieniać.

Wybory prezydenckie, które odbędą się w okolicach setnej rocznicy urodzin św. Jana Pawła II, będą bardzo istotne nie tylko ze względu na nasze polskie sprawy. Wybierzemy bowiem drogę, po której Polska będzie kroczyć przez czas trudny, w którym będzie postępowała zmiana globalnego porządku świata. Będziemy przeżywać dalsze konsekwencje zmiany klimatu i jak zapowiadają liczni eksperci, dojdzie do dużego kryzysu gospodarczego. W maju wybierzemy przewodnika, który ma nas przeprowadzić przez ten trudny czas i ważne, żebyśmy wiedzieli, kim jest.

Dlatego żałuję, że Donald Tusk podjął taką decyzję; nie z powodu zakładu i dwóch butelek wina, ale dlatego, że znów w czasie kampanii wylądujemy w teatrze cieni, które będą udawać, że są tym, kim nie są, i chcą tego, czego nie chcą. Gorzej, bo Donald Tusk udawałby, ale by wiedział, że udaje, a inni być może nawet tego wiedzieć nie będą. Z cieniami w teatrze trudno walczyć, ale mam nadzieję, że prezydent Andrzej Duda sobie poradzi.

Przed nami długie zimowe miesiące politycznej bitwy o wszystko. W kraju szczęśliwym – w którym, nie ma głodu, wojny, bezrobocia, terroryzmu i kwitnie demokracja – opozycja, mimo że na ulicach posługuje się tęczowymi flagami, rzeczywistość polityczną będzie malować czarnymi barwami. Żyjąc w Warszawie, dziwię się, jak wiele osób dało się zamknąć w informacyjnej bańce, i pewno, gdyby powiedziano w ich mediach, że PiS będzie strzelał, chodziliby w kamizelkach kuloodpornych i każdego dnia, wracając z pracy, kawiarni lub kina, dziękowaliby (komu?) za przeżycie.

My też dziękujemy; zarówno za 101 rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, jak i pierwszą rocznicę nadawania Radia WNET na falach dwóch stolic, w Warszawie i Krakowie. O czym – ale oczywiście nie tylko o tym – w 65. numerze „Kuriera WNET” mogą Państwo przeczytać.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Abyśmy mogli żyć, wszyscy musimy się dogadać, ale dialog musi mieć podstawy / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 64/2019

Ideologie, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę.

Cywilizacja – lewica – dialog

Piotr Sutowicz

O grożącym rewolucją sporze światopoglądowym w naszym kraju pisałem w „Kurierze WNET” kilka miesięcy temu. Wydarzenia ostatniego okresu każą mi jednak do tematu wrócić, ponieważ intensyfikacja postępów rewolucji jest rzeczywiście oszałamiająca.

Cywilizacja

Jeżeli myślę o cywilizacji, to nie chodzi mi o poziom materialny i techniczny społeczeństwa, lecz, zgodnie z klasycznym rozumieniem tego pojęcia, idąc za definicją Konecznego, widzę ją jako „metodę ustroju życia zbiorowego”, czyli wszystko to, co nas jako ludzi jakoś lokuje w zbiorowości. Cywilizacja to rząd pojęć podstawowych, którymi żyjemy. To rzeczy wielkie, zasadnicze, ale zarazem takie, które sprowadzają się do doraźnej codzienności. Najogólniej mówiąc, to ona decyduje o tym, że nie paradujemy po ulicach w stringach z piórkami w tyłkach. Przykład niby śmieszny, ale jak pokazują ostatnie wydarzenia w Polsce, do której przeniosły się z Zachodu nowe formy walki z cywilizacją, wcale nie dziwaczny. Tzw. marsze równości, tak masowo przeprowadzone w naszych miastach, będące w istocie narzędziem do walki ze wszystkim, co tradycyjne, w ostatnich miesiącach stały się linią frontu cywilizacyjnego, za którą dzieją się różne dziwne rzeczy.

Być może w tej dziwności kryje się źródło przyszłej klęski rewolucji lewicowej, która ewidentnie zaczyna nam zagrażać. W społeczeństwie owa aktywność może, choć nie musi, wywołać odruch obronny.

Cywilizacja buduje społeczeństwa, nadaje kształt i każe im żyć według pewnych reguł. Bywają cywilizacje gromadnościowe, jak turańska, i personalistyczne, jak łacińska. Jestem przekonany o słuszności takiego podziału. Bywają też określone stany, które można nazwać acywilizacyjnymi. Mogą bowiem istnieć grupy prymitywne, niezdolne do jakiegokolwiek myślenia abstrakcyjnego, skupione wyłącznie wokół konsumpcji i realizacji żądz, nieodczuwające nawet potrzeby prokreacji. Cywilizacje prymitywne obniżają godność człowieka i blokują rozwój społeczeństwa. Stan acywilizacyjny, jeśli traktować go poważnie, jest drogą do końca życia społecznego i człowieka w ogóle. Ktoś, kto czytał Manifest komunistyczny Marksa albo przynajmniej wie, co w nim jest zawarte, wie też, że taki cel przyświecał twórcy doktryny, której nazwa pochodzi od jego nazwiska. Oto cała rzeczywistość różnorodności społecznej miała po prostu zniknąć, roztopić się w ramach wspólnoty pierwotnej, w której nie miało być niczego oprócz rzeczonej konsumpcji właśnie. Rewolucja w kształcie zaproponowanym przez Marksa nigdy nie postąpiła poza formę szczątkową – ani komunizm w Rosji, ani tym bardziej socjalizmy wschodnioeuropejskie nie zdecydowały się na radykalną formę anarchii komunistycznej, skupiając się na mniejszym lub większym terroryzowaniu ludności i odbieraniu jej tradycji, własności i religii.

Najszczerzej komunizm próbował budować Mao Zedong w Chinach w czasach rewolucji kulturalnej i Pol Pot w Kambodży za czasów Czerwonych Khmerów. Wszyscy pozostali szli na mniej lub bardziej szczere kompromisy.

Nie przeszkadzało im to wydawać w masowych nakładach Manifestu, mówiąc tylko, że na tę formę ustroju przyjdzie czas potem. Pewnie sami technokratyczni komuniści wzdrygali się na myśl o tym, co by było, gdyby… poszli na całość.

Dzisiejsze czasy

Wydawało się, że dążenie do acywilizacji skończyło się wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, ale to nieprawda. To, że tu, w Polsce i na wschód od Łaby myślano błędnie, wiedzieli pewnie niektórzy przedstawiciele myśli zachodniej, baczni obserwatorzy kształtowania się i burzenia cywilizacji. Przed nowymi zagrożeniami przestrzegał np. Jan Paweł II, ale zwolennicy antyspołecznych utopii od początku zadbali o to, by głosy ostrzegawcze nie były dobrze słyszalne, a jeżeli nawet, to by ich przekaz maksymalnie zniekształcić. W wypadku papieża Polaka to zniekształcanie czy spłycanie jego ostrzeżeń oddaje hasło „kremówki tak – encykliki nie”. Do nowego starcia zwolennicy tradycyjnej, budowanej od wielu stuleci cywilizacji stanęli więc słabo przygotowani – o tym m.in. pisałem w majowym „Kurierze WNET”.

W wyniku braku mediów i bystrych intelektualistów, którzy mogliby społeczeństwo ostrzec, oraz bezradnego w istocie systemu edukacji, nowa lewica zbudowała swą narrację stopniowo, krok po kroku, i dopiero teraz można zobaczyć w całej krasie jej strategię.

Skoro nie powiodło się stworzenie z proletariatu forpoczty rewolucji, zresztą w ostatnich czasach szybkiego rozwoju technologicznego klasa ta znakomicie się dekonstruuje, to tej forpoczty trzeba poszukać gdzie indziej. Już w XIX wieku niektórzy rewolucjoniści kwestionowali fakt dowartościowywania przez marksizm klasy pracującej. W końcu rewolucja nie miała klas umacniać, lecz je znieść. Teraz więc, po klęsce rewolucyjnego eksperymentu w wieku XX, trzeba było spróbować inaczej. Na pozór jeszcze dziwniej i bardziej irracjonalnie. Fakt jest jednak taki, że coś, co wydaje się na początku dziwaczne, z czasem nie budzi gwałtownej reakcji. Użyto więc do rewolucji mniejszości seksualnych i ludzi zbuntowanych wobec własnej płci, w tym feministek. Pytanie: dlaczego? Bo wśród nich najlepiej znaleźć niepogodzonych z obowiązującym porządkiem, takich, którym się wydaje, że świat jest niesprawiedliwy i nie akceptuje tego lub owego. Początkowo chodziło o zwykły homoseksualizm, który w różnych krajach Zachodu traktowany był różnie.

W komunistycznej Polsce nie był penalizowany, lecz w sferze społecznej i mainstreamie raczej wyśmiewany. Jeszcze w filmie Rozmowy kontrolowane, nakręconym kilka lat po upadku systemu, znajdziemy uważaną za kultową scenę, gdzie oficer, chyba MO, wieczorną porą idzie wyrzucić śmieci i w okolicach śmietnika zastaje szamoczących się Stanisława Tyma i Krzysztofa Kowalewskiego. Każe im się rozejść, po czym słyszy z okna bloku zapytanie szanownej małżonki: „Heniu, co tam, chuligany?”, na co odpowiada dość obojętnie: „Nie, pedały jakieś”. Dziś chyba taka scena nie przeszłaby w kinematografii mainstreamowej, a gdyby nawet, to wrzawa wokół niej zablokowałaby emisję filmu. To jeden z owoców rewolucji. Jest ich jednak więcej. „Miesiąc dumy LGBT” – inicjatywa, o której niektórzy, a może nawet większość z nas dowiedziała się w tym roku, jest czymś dodatkowo szokującym, a jednocześnie symbolicznym. Nie chodzi tu bowiem o owe filmowe „pedały”, lecz o znacznie większy obszar zjawisk.

To już nie homoseksualiści przedstawiają swoje społeczne postulaty, jakiekolwiek by one były, lecz różnorakie, nazwijmy je, orientacje chcą być dumne z tego, czym są, i stan ten prezentować, pouczając nas wszystkich nie tylko o konieczności ich tolerowania, ale wręcz afirmacji ich skłonności i patrzenia na świat.

Omawianie tych grup zajęłoby trochę miejsca i nie wiem, czy warto to robić, ale na pewno trzeba zadać sobie pytanie, jak będzie wyglądało społeczeństwo afirmujące transseksualistów, ludzi lubiących przebierać się w ubrania płci przeciwnej czy za zwierzęta, w którym swe preferencje bez żenady będą realizować zoofile, pedofile, miłośnicy orgii czy ludzie o skłonnościach, których nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Do tego należy dołączyć klasyczne, wspomniane feministki, walczące z opresyjnym społeczeństwem, a szczególnie z Kościołem, który głosi, że Bóg powołał kobietę jako zdolną do rodzenia dzieci. Gdyby nie to, że rzeczy te dzieją się naprawdę, można by powiedzieć, że mamy do czynienia z jakimś teatrem absurdu, który ma być śmieszny. Powie ktoś, że na tradycyjne społeczeństwo to nie działa, ale medialne kampanie, a szczególnie szkoła, która może wkrótce stać się miejscem promocji antycywilizacji, mogą ten stan zmienić.

Jak daleko proces ów zaszedł, pokazuje fala nienawiści, jaką medialnie wylano na polski Kościół po wypowiedzi arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, a potem biskupów, którzy stanęli po jego stronie. Pamiętajmy, że mieliśmy i pewnie nadal mamy do czynienia z próbą penalizacji takich głosów, które nie są niczym innym, jak filozoficzną odpowiedzią na postępy LGBT w Polsce. Pytanie, czy władza polityczna w bliższej czy też dalszej przyszłości uzna jakąkolwiek polemikę z postulatami ideologii LGBT za przestępstwo, pozostaje otwarte. Przypadek pracownika jednej z sieci sklepów, zwolnionego za niechętne stanowisko wobec promocji tej ideologii, który uzasadniając swoje zdanie, posłużył się cytatem z Biblii, jest tu znamienny. Jeżeli do tego dodać głosy niektórych mediów i tzw. autorytetów, w tym niestety częściowo takich, które uważają się za katolickie, to rzecz jest niepokojąca. Jestem przekonany, że pracownik ów nie zostanie do pracy przywrócony, a proces sądowy w tej kwestii stopniowo będzie znikał z debaty publicznej i nikt nie wspomni, że „opinia publiczna chciałaby wiedzieć”. Przypadków takich jest więcej i wyglądają one na początek prześladowań ludzi za przekonania, w tym szczególnie religijne.

Lewica

Dawna lewica, szczególnie ta państwowa, nie przepadała za homoseksualizmem, o czym wspomniałem powyżej. Tym bardziej ciekawy jest dzisiejszy sojusz ludzi pokroju Leszka Millera i Roberta Biedronia. Nastąpiło w tym względzie znakomite przewartościowanie stanowisk. Z jednej strony na pewno koniunkturalne, z drugiej jednak polityczne i światopoglądowe. Skoro celem każdej rewolucyjnej lewicy było i jest zniszczenie tradycyjnego społeczeństwa, to mamy tu do czynienia ze zwykłą zmianą narzędzi i niczym więcej. Pytanie: czy istniała jakaś inna lewica, do której można by się odwołać, próbując pokazać, że nie o LGBT w niej chodzi?

Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście pozytywna. W Polsce byli ludzie lewicy, którzy kierowali się przede wszystkim wrażliwością socjalną, chcieli sprawiedliwego ładu prawnego i bardziej przyjaznej warstwom uboższym dystrybucji dóbr, po prostu za najważniejszy cel mieli to, by biedni byli mniej biedni, a bogaci nieco mniej bogaci. W łonie myśli lewicowej mieliśmy do czynienia z aktywnością spółdzielczą i gospodarczą, były tam rzeczy ciekawe i godne czytania, a może i wcielania w życie społeczne. Nie zawsze bowiem musimy być skazani na dychotomię prawica – lewica. Wszak najważniejsze jest dobro wspólne. Tyle tylko, że dziś w debacie publicznej takiej lewicy chyba już nie ma albo pojawia się tu i ówdzie punktowo.

Myśl lewicowa została „pożarta” przez rewolucję społeczną, stąd stoimy nie przed perspektywą dialogu, a starcia cywilizacyjnego. Dokonującego się zarówno na ulicy, jak i w salonach.

To drugie miejsce dla współczesnych lewicowców wydaje się mimo wszystko przyjaźniejsze. Ryszard Kalisz jadący na platformie podczas „parady równości” jest mniej wiarygodny niż w studio telewizyjnym, gdzie przy pomocy mniej lub bardziej życzliwego dziennikarza może snuć wizję postulatów środowisk mniejszości obyczajowych. Tak jak zupełnie „niesceniczna” stała się posłanka Joanna Scheuring-Wielgus wykrzykująca kilka lat temu swe słynne „Dość dyktatury kobiet!” na antyaborcyjnej manifestacji. Mimo wszystko media mogą więcej. Można udawać, że manifestacje LGBT czy manify feministyczne przyciągają dzikie tłumy, ale wyborców liczy się naprawdę w miliony. Część z nich nie wie w ogóle, o co w tym skrócie chodzi, a gdyby się dowiedzieli, to zareagowaliby jak staruszka w filmie Vabank 2, kiedy zapytano ją, czy w mieszkaniu przebywał Murzyn z psem – przeżegnała się i odpowiedziała przerażona: „Pod jednym dachem z antychrystem?!”.

Propagandę trzeba więc sączyć powoli, racjonalizując ją, posługując się różnymi argumentami, w tym odwołując się do chrześcijaństwa, które nagle okazuje się być w ustach lewicowych polityków i publicystów religią szacunku, oczywiście tylko w określonych okolicznościach.

W studiu telewizyjnym można spokojnie wiele rzeczy pokazać fajniej, kandydat na takie czy inne stanowisko może sobie przygotować ładną mowę i ogólnie przecież może być ładny, bo polityka musi być elegancko opakowana. Każdy, kto zauważy w niej rysy i będzie chciał drążyć problem albo przestawić dyskurs na inne tory, może nagle okazać się wrogiem publicznym. Zresztą zestaw tematów podejmowanych w części mediów został tak skrojony, by rzeczy ważne, w tym także różne ciekawe gospodarcze pomysły lewicy, nie znalazły się w tej przestrzeni.

Lewica wraz ze zmianą siły przewodniej rewolucji zmieniła bowiem optykę – niegdysiejszego robociarza zastąpił ładny, jak wspomniałem, pan w garniturze, a za nim kroczy dumnie, również wspomniany wyżej, osobnik z piórkiem w tyłku. Ekonomicznie ludzie ci są chyba dobrze sytuowani albo też sprawami finansów nie interesują się w ogóle. Tematy ważne zostały zastąpione przez kwestie tu opisywane, ale też i przez ideologicznie postrzegany problem globalnego ocieplenia, wyrębu lasów w Brazylii, konieczności zmniejszenia spożycia mięsa przez populację naszego kraju, obowiązku zmniejszenia wydobycia węgla i zastąpienia tego surowca źródłami ekologicznymi. Każdy z tych, zestawionych tu przypadkowo problemów jakiś sens ma o tyle, że w zderzeniu z polityczną rzeczywistością tworzy miszmasz, z którego w żaden sposób nie wyłania się interes narodowy. Grupa tematów wsparta przez wrzutki socjalne powoduje, że obywatel całkowicie traci orientację w rzeczywistości.

Dialog

Tak naprawdę debaty społecznej na tematy ważne nie ma i nie będzie. Nie ma bowiem punktu stycznego pomiędzy postulatami prezentowanymi przez zwolenników LGBT a wartościami chrześcijańskimi w klasycznym rozumieniu.

Nie ma pośredniego rozwiązania między tymi, którzy głoszą, że kobieta w ciąży jest jedną osobą, choć posiada cztery ręce, dwie głowy i dwa serca, w związku z tym część owych organów może po prosu usunąć, a tymi, którzy – zresztą zgodnie z medycznym stanem wiedzy – uznają tu istnienie dwóch osób mających prawo do życia. Wbrew nazwie, kompromis aborcyjny jest w istocie tylko konsensusem, czyli zgodą na zabicie określonej grupy, której nie dano szansy. Nie można też chyba znaleźć żadnego wspólnego punktu między zwolennikami twierdzenia, iż małżeństwem jest związek kobiety i mężczyzny, a tymi, którzy temu przeczą, a najchętniej chyba ową instytucję znieśliby ze szczętem. Nie znam się na tyle na myśli współczesnej lewicy, by z całą pewnością to wiedzieć, ale jestem przekonany, że w niektórych kręgach takie pomysły istnieją. Trudno jest dialogować z nurtem prowadzącym do atomizacji i anarchizacji życia, a w dalszej perspektywie do unicestwienia gatunku ludzkiego. Jeżeli bowiem część lewicowych aktywistów wprost postuluje zaniechanie przez kobiety rodzenia dzieci w imię „ratowania planety”, to gdyby ten postulat przeprowadzić prawnie, jak to częściowo dzieje się w Chinach od wielu lat, to prędzej czy później musi nastąpić koniec.

Zmiecenie z ziemi człowieka jest mało skrywanych hasłem części środowisk anarchistyczno-rewolucyjnych. Cały propagowany w różnym stopniu nihilizm świadczy o tym dobitnie. Nihilista europejski, czy ogólnie ten żyjący w liberalnym świecie Zachodu, ma jednak pewien problem – nie wszyscy podporządkowują się owym katastrofalnym paradygmatom równie łatwo. Owszem, ci żyjący w dobrobycie, którzy odrzucili wiarę w Boga i ład społeczny – tak, ale na świecie stanowią oni mniejszość. Większość populacji ludzkiej żyje na południe i wschód od Morza Śródziemnego i – mimo katastrof humanitarnych, wojen, głodu i innych dotkliwych problemów tamtych części świata – jest całkiem liczna. Problem religii muzułmańskiej, która na krótką metę posłużyła rewolucji do budowania świata multikulturalnego, okazał się głębszy, niż się wydawało. Europę rozbrojono mentalnie, a reszty świata jeszcze nie. Sytuacja przypomina tę z końca czasów Cesarstwa Rzymskiego, kiedy Rzymianie stali się bierni wobec nadchodzącej klęski. Analogia ta jest nadzwyczaj często używana ze względu na trafność właśnie.

Problem więc jest globalny. Cywilizacje bowiem dążą do globalności, każda chce być zwycięska; być może tak samo dzieje się ze stanem acywilizacyjnym. Jest jakiś fenomen ludzkiej myśli, który coś takiego konstruuje i realizuje w praktyce. Pytanie, dlaczego człowiek nienawidzi sam siebie, jest bardzo złożone. Jako człowiek wierzący mam na to zadowalającą odpowiedź:

Bóg stworzył świat i uznał go za dobry, a Przeciwnik chce w tym miejscu widzieć coś dokładnie odwrotnego. Na pewno musi zacząć od człowieka. Nie wiem, co na to niewierzący.

Pewnie trudno by nam się dyskutowało, ale i wielu z nich chciałoby żyć w rodzinach i wychowywać dzieci, które z kolei chodziłyby do szkół, gdzie poznawałyby reguły dobrego postępowania. Rzeczy oczywiste nie są aż tak zależne od tego, czy się wierzy w Boga, czy nie.

Byśmy mogli żyć, musimy się dogadać co do kształtu świata, a nie da się tego zrobić z dżentelmenem przebranym za psa czy też brodatym wielkoludem uważanym w swoim środowisku za sześcioletnią dziewczynkę. Dialog musi mieć jakieś podstawy. Ideologie natomiast, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę. W każdym razie – idą trudne czasy.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” można przeczytać na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” na s. 13 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego