Profesor Andrzej Nowak napisał na portalu wpolityce.pl, iż sądy (a właściwie ich najgłośniejsza część) wydają się okazywać dziś coraz bardziej zuchwale swoją „niezależność” od… polskiego prawa.
Jolanta Hajdasz
Lekceważenie elementarnego poczucia sprawiedliwości. To najkrótsze podsumowanie wyroków sądów, w których stroną są dziennikarze. Liczba przypadków, w których zapada wyrok skazujący, kompletnie niezrozumiały z punktu widzenia zwykłego obywatela szanującego prawo, jest naprawdę spora. Z jednej strony mamy naprawdę skandaliczne uniewinnienie Piotra Najsztuba, „pierwszego człowieka w Europie, któremu sędziowie prawomocnym wyrokiem przyznali prawo przejechania każdego z nas na przejściu dla pieszych, prowadzenia samochodu bez prawa jazdy i ważnego przeglądu technicznego” – co samo w sobie wydaje się wręcz abstrakcyjną tragifarsą.
Nazwisko dziennikarza związanego z „Wyborczą” i mainstreamem medialnym wystarczy, by włos mu nie spadł z głowy, nawet gdy jest ewidentnie winny. Ale w przypadku tzw. prawej strony sądy skazują dziennikarzy na grzywny, nawiązki i zwrot kosztów procesu regularnie. Wbrew logice i nawet wbrew faktom. Tu uniewinnienia nie ma.
Przykłady? Z braku miejsca podam tylko te z listopada i te lokalne, bo o nich wiemy najmniej.
Pierwszy dotyczy gminy Poraj na Śląsku. Redaktor Paweł Gąsiorski, właściciel portalu zycieporaja.pl otrzymał od czytelnika fakturę za zakupy w drogerii, za które zapłaciła gmina. Opublikował ją z lekko złośliwym komentarzem, bo gmina kupiła sobie nie tylko tabletki do zmywarki i krem do rąk, ale nawet 2 pary damskich rajstop. Krótki tekst na ten temat kosztuje go… ponad 5 tysięcy zł. Wójt gminy Poraj poczuła się nim bardzo zniesławiona, a Wysoki Sąd pierwszej i drugiej instancji skazał dziennikarza na przeprosiny, nawiązkę na cel społeczny i zwrot kosztów procesu. Co charakterystyczne, na żadnym etapie postępowania sądowego (blisko 2 lata) nikt nie zakwestionował autentyczności faktury. Wyrok jest prawomocny.
Kolejny skazany to np. red. Sławomir Matusz, dziennikarz i poeta z Sosnowca, współzałożyciel Fundacji im. Jana Kochanowskiego i współorganizator Konkursu Poetyckiego im Danuty „Inki” Siedzikówny, wyróżniony za swoją znakomitą, tłumaczoną na wiele języków twórczość poetycką medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis (w roku 2012, a więc przez Ministra Kultury rządu Donalda Tuska). Poeta ośmielił się opisać w kilku rozesłanych do „ważnych osób” mailach występujące – jego zdaniem – nieprawidłowości w działaniach instytucji samorządu sosnowieckiego, zdominowanego przez „słuszną” (z punktu widzenia sędziowskiej kasty) Koalicję Obywatelską. Reakcja trzymających władzę w Sosnowcu była błyskawiczna: zarzut zniesławienia, art. 212 kk. Decyzja Sądu w Sosnowcu była równie szybka: wyrok skazujący, kara grzywny. Wyrok został podtrzymany w drugiej instancji, co oznacza że p. Matusz za to, iż wysłał w dobrej wierze kilka krytycznych wobec urzędujących władz samorządowych maili, pójdzie do więzienia, bo komornik nie ma mu czego zająć na koncie…
W ostatniej chwili udało się obronić skazaną za zniesławienie red. Hannę Szumińską z podpoznańskiej gminy Duszniki, która ośmieliła się publicznie zadać pytanie, czy strażak „załatwił” policjantowi darmowy wyjazd zagraniczny (wymiana ze strażakami z innego kraju) w zamian za nieodebranie prawa jazdy, bo jest taka zadziwiająca koincydencja faktów…
Dziennikarka była skazana karnie w pierwszej instancji, i to podwójnie, bo sąd uznał że pomówiła i policjanta, i strażaka, i w związku z tym im obu należy się od niej finansowe zadośćuczynienie…. Itd., itp.
Gdy pozna się wszystkie okoliczności spraw, konkluzja bywa jedna – jak można skazać na tyle za coś tak nieznaczącego, banalnego? Przecież to jest niesprawiedliwe. Komentując skazanie redaktora-poety prof. Andrzej Nowak napisał na portalu wpolityce.pl, iż sądy (a właściwie ich najgłośniejsza część) wydają się okazywać dziś coraz bardziej zuchwale swoją „niezależność” od… polskiego prawa. Trudno się z nim nie zgodzić.
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 grudniowego „Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com
Dialog i pojednanie między narodami wymagają pogłębionej refleksji teologicznej, by zrozumieć, dlaczego są ważne i potrzebne. Pomysłodawcom zależało, by zejść z poziomu politycznego do duchowego.
Wojciech Pokora, ks. Stefan Batruch
Człowiek Pojednania Polsko-Ukraińskiego to nagroda, która została przyznana w tym roku po raz pierwszy. Uroczystość odbyła się w Rzymie. Gdy myślimy o pojednaniu Polski i Ukrainy, to nasze myśli rzadko kierują się do Włoch. Skąd zatem wziął się Rzym w relacjach polsko-ukraińskich?
Od pewnego czasu środowiska, które badają zagadnienie dotyczące dialogu, genezy dialogu polsko-ukraińskiego, czy też pojednania polsko-ukraińskiego, zaczęły zauważać, że Rzym odgrywał pod tym względem, szczególnie w okresie Związku Radzieckiego i PRL-u, bardzo ważną rolę. Wtedy jakiekolwiek działania na rzecz pojednania i porozumienia między Ukrainą a Polską właściwie nie mogły mieć miejsca ze względu na sytuację polityczną. Ukraina nie była państwem niezależnym, zresztą Polska również pozostawała pod ogromnym wpływem Związku Radzieckiego – właściwie była satelitą. W jakimś sensie kartą ukraińską rozgrywano wszelkie dążenia do samostanowienia, do odzyskania niepodległości państwowej – jeżeli chodzi o Ukrainę, ale i u nas również dążenia do niepodległości politycznej były tłumione i właściwie sprowadzane do tego, żeby oba narody bardziej skonfliktować, trzymać w napięciu, wręcz w konfrontacji i wrogości. Stąd na przykład w okresie PRL-u w Polsce stworzył się negatywny obraz Ukraińca – człowieka złego, z negatywnymi cechami.
Właściwie słowo ‘Ukrainiec’ pod koniec lat 80. stało się niemalże synonimem zbrodniarza, złoczyńcy, człowieka z bardzo złymi intencjami, szczególnie wobec Polaków. W tym czasie nawet wypowiadanie słowa ‘Ukrainiec’ było dla wielu Polaków, również tych życzliwie nastawionych do tego narodu, pewną niezręcznością.
Gdzieś w świadomości tkwiło poczucie, że mówiąc o kimś „Ukrainiec”, można tego kogoś urazić. Do tego doprowadziła propaganda. W takich warunkach, na początku troszeczkę w środowiskach opozycyjnych, ale to też dopiero w latach 80., zaczął się pojawiać temat ukraiński i stosunków polsko-ukraińskich. Oczywiście aktywnie zajmowało się tym środowisko paryskiej „Kultury”, jednak jeśli chodzi o środowisko kościelne i cerkiewne, to Rzym był właśnie takim ważnym ośrodkiem. (…)
Rzym, 10 października 2019 r. Ks. mitrat Stefan Batruch, laureat Nagrody Człowiek Dialogu Polsko-Ukraińskiego | Fot. Associazione Religiosa „Santa Sofia”
Z czasem coraz bardziej docierało do naszej świadomości, że spotkanie przedstawicieli Episkopatu Polski i Synodu Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, które miało miejsce w Rzymie w 1987 roku w dwóch kolegiach – polskim i ukraińskim – było wydarzeniem przełomowym. (…)
I zaczęliśmy zadawać sobie pytanie – jak do tego doszło? Czy to wydarzenie w 1987 roku było czymś zupełnie spontanicznym?
Obfitowało w wiele symboli jak na wydarzenie spontaniczne.
Niewiele było wiadomo o kulisach tego spotkania. Wiedzieliśmy, że odbyło się z inspiracji Jana Pawła II, ale dlaczego? Skąd u niego wzięło się takie przekonanie, że trzeba to zainicjować? Że to spotkanie musi się odbyć? Na pewno to Jan Paweł II przekonał zarówno Prymasa Polski kardynała Józefa Glempa, jak i kardynała Myrosława Iwana Lubacziwskiego, by do tego spotkania doszło, bo z wypowiedzi i wystąpień prymasa Glempa i zwierzchnika Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, które się zachowały, widać, że to było bardzo spontaniczne. Nawet do pewnego stopnia, jakby to było nie do końca przygotowane, ale ważne wydarzenie.
Jego owocem było Wasze spotkanie w roku 2017?
Tak. Kapituła Pojednania Polsko-Ukraińskiego nagradza przedstawicieli różnych dziedzin – historyków, środowiska artystyczne, filmowe, ale też instytucje. Wtedy pojawił się pomysł, już bardziej w środowisku związanym z Uniwersytetem Warmińsko-Mazurskim i Katedrą Aksjologii Dialogu Międzykulturowego i Międzyreligijnego z prof. Markiem Melnykiem na czele, żeby zacząć nagradzać osoby niekonieczne duchowne, ale z wykształceniem teologicznym. Bo dialog między narodami wymaga również pogłębionej refleksji teologicznej, by zrozumieć, dlaczego dialog i pojednanie są ważne i potrzebne. Pomysłodawcom zależało na tym, by zejść z poziomu politycznego, czy wręcz upolitycznionego, do wymiaru duchowego. Przecież ten dialog jest ważny także ze względu na wspólne korzenie chrześcijańskie Polaków i Ukraińców. Jest to zresztą przesłanie czysto ewangeliczne, które powinno być przedmiotem refleksji teologicznej czy filozoficznej.
Wtedy też zaczęliśmy coraz mocniej odczuwać, że spotkanie w 1987 roku było konsekwencją czegoś, co musiało się odbyć wcześniej. Jednak nie mieliśmy danych, by to zrozumieć. W międzyczasie, po spotkaniu w Papieskim Instytucie Studiów Kościelnych okazało się, że światło dzienne ujrzały zdjęcia ilustrujące wydarzenia sprzed lat.
I czego się dowiedzieliśmy? Otóż już w latach 60. w tymże Papieskim Instytucie Studiów Kościelnych spotykali się Zwierzchnik Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego kardynał Josyf Slipyj i Metropolita Krakowski arcybiskup Karol Wojtyła.
Spotkali czy spotykali? To było jednorazowe wydarzenie?
Właśnie okazuje się, że nie było jednorazowe. Mało tego, osobą, która w jakiś sposób koordynowała współpracę między nimi, był dominikanin Feliks Bednarski. To ciekawa postać. Był on również związany z Lublinem. Niedługo po II wojnie światowej był kierownikiem Katedry Etyki na Wydziale Filozoficznym Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i w momencie, gdy przeszedł do Rzymu, Katedrę Etyki przejął późniejszy metropolita krakowski arcybiskup Karol Wojtyła. Znali się osobiście.
Co się okazuje? Również kardynał Josyf Slipyj, gdy po powrocie z Syberii, gdzie spędził 18 lat, został zmuszony do wyjazdu do Rzymu, stworzył tam środowisko swoich konsultantów, z którymi omawiał wiele kwestii dotyczących sytuacji kościelnej i międzynarodowej. Wśród tych zaufanych osób był również właśnie dominikanin prof. Feliks Bednarski. Pełnił on zatem rolę swego rodzaju łącznika. Okazuje się ponadto, że to prof. Feliks Bednarski wysunął propozycję współpracy teologów i filozofów słowiańskich, w szczególności polskich i ukraińskich. Jak świadczą zachowane pisma i listy – kardynał Slipyj i kardynał Wojtyła poparli tę inicjatywę. To pokazuje, że ta współpraca zaczęła się wcześniej niż w latach 80.
Oni poznali się bliżej nieprzypadkowo. To też rzuca światło na inne fakty.
Zwróćmy w tym kontekście uwagę, że Wojtyła, wykonując pewne gesty, nie działał nieprzemyślanie, bez przygotowania. Doskonale obrazuje to przykład sytuacji, gdy został wybrany na papieża i kardynałowie klękali przed nim w geście wierności. Przed dwoma hierarchami – kardynałem Stefanem Wyszyńskim i kardynałem Josyfem Slipyjim papież Jan Paweł II wstał z tronu.
Rzym, 10 października 2019 r., ks. Stefan Batruch zasadza oliwkowe drzewko „pojednania” w ogrodzie cerkwi-soboru Świętej Sofii (Mądrości Bożej) | Fot. Associazione Religiosa „Santa Sofia”
Z jednej strony świadczyło to o pewnych więziach między nimi, ale również o tym, że był to gest, którego wobec innych kardynałów jednak nie wyraził. Było to bardzo ważne i znamienne. Ten gest został zauważony, ale nie był rozumiany. Może jeśli chodzi o kardynała Wyszyńskiego, był to gest wówczas bardziej czytelny, ale wobec Slipyja nie. Dlaczego to zrobił?
Dziś już wiemy dlaczego?
Okazało się to o wiele później, gdy światło dzienne ujrzał protokół ze spotkania z Radą Główną Episkopatu Polski na Jasnej Górze podczas pierwszej pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Polski w 1979 roku. Tam w wypowiedzi skierowanej do obecnych (złożone z siedmiu biskupów ciało było de facto „rządem” polskiego Kościoła) wspomniał m.in. o tym, że pierwszą osobą, z którą się spotkał – niecały miesiąc po wyborze na papieża – był właśnie kardynał Slipyj. (…)
Okazuje się, że w relacjach polsko-ukraińskich, na tej najwrażliwszej płaszczyźnie, czyli dialogu, strona kościelna zrobiła więcej, niż udało się zrobić politykom.
Trudno tutaj porównywać, ale na pewno ze strony Kościoła jest wola szukania płaszczyzn porozumienia. Oczywiście działania te natrafiają na pewne trudności. To nie jest tak, że ten dialog idzie gładko, bez przeszkód. Zresztą porozumienie nie może być aktem jednorazowym. Przecież dotyczy całych społeczeństw.
Społeczeństwo składa się z jednostek, które są bardzo różnorodne i jedni szybciej, inni wolniej przyjmują pewne apele związane z tym, że trzeba szukać tego, co łączy i bardziej na nie kłaść akcenty niż na to, co dzieli. Trzeba szukać jakiejś możliwości, by uwolnić się od negatywnych emocji związanych z przeszłością.
Ale właśnie w Kościele to się wydarzyło. To kardynał Lubomyr Huzar, witając w 2001 roku we Lwowie papieża Polaka, powiedział: „Może się to wydać dziwne, niezrozumiałe i niewłaściwe, że w tej właśnie chwili, gdy Ukraiński Kościół Greckokatolicki zaznaje tak wielkiej chwały, uznajemy także, iż w ubiegłowiecznej historii naszego Kościoła były też chwile mroczne i duchowo tragiczne. Stało się tak, że niektórzy synowie i córki Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego wyrządzali zło – niestety świadomie i dobrowolnie – swoim bliźnim z własnego narodu i z innych narodów. W twojej obecności, Ojcze Święty, i w imieniu Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego pragnę za nich wszystkich prosić o przebaczenie Boga, Stwórcę i Ojca nas wszystkich, oraz tych, których my, synowie i córki tego Kościoła, w jakikolwiek sposób skrzywdziliśmy. Aby nie ciążyła na nas straszliwa przeszłość i nie zatruwała naszego życia, chętnie przebaczamy tym, którzy w jakikolwiek sposób skrzywdzili nas. Jesteśmy przekonani, że w duchu wzajemnego przebaczenia możemy spokojnie przystąpić do wspólnego z Tobą sprawowania tej Eucharystii, ze świadomością, że w ten sposób wstępujemy ze szczerą i mocną nadzieją w nowe i lepsze stulecie”.
Ważne jest też to, co powiedział we Lwowie Ojciec Święty: „Niech przebaczenie – udzielone i uzyskane – rozleje się niczym dobroczynny balsam w każdym sercu. Niech dzięki oczyszczeniu pamięci historycznej wszyscy będą gotowi stawiać wyżej to, co jednoczy, niż to, co dzieli, ażeby razem budować przyszłość opartą na wzajemnym szacunku, na braterskiej wspólnocie, braterskiej współpracy i autentycznej solidarności”. Ten akt się dokonał. Akt, o którym w przestrzeni politycznej mówi się nieustannie, oczekując wciąż na nowo próśb o przebaczenie. A to się w Kościele wydarzyło.
Nie zauważa się tego aktu bądź politycy może nawet o nim nie wiedzą.
Cały wywiad Wojciecha Pokory z ks. Stefanem Batruchem pt. „Dla tego dialogu nie ma alternatywy” znajduje się na ss. 10 i 11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Wywiad Wojciecha Pokory z ks. Stefanem Batruchem pt. „Dla tego dialogu nie ma alternatywy” na ss. 10 i 11 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com
Pogrzeb Kornela Morawieckiego z jednej strony, a pogrzeby Kazimierza Świtonia i Wojciecha Jaruzelskiego z drugiej – pokazują lepiej niż wskaźniki ekonomiczne, czym różnią się rządy PiS od rządów PO.
Zbigniew Kopczyński
Kornel Morawiecki umarł w sam raz, by jego pogrzeb mógł mieć rangę państwową. W sam raz, by żegnać mógł go syn w randze premiera. W sam raz, by media szeroko omawiały jego dokonania i niezłomną postawę. Wśród komentujących jego odejście zdecydowaną większość stanowili doceniający jego dokonania. Wyjątkiem, raczej kuriozalnym, był zarzut zdrady ze strony byłego prezydenta, rytualnie nazywającego zdrajcami tych, którzy nie zdradzili. Chyba nikt nie potraktował tego poważnie. Ot, taki kompleks kapusia. Nie zauważyłem też zarzutu – a może przeoczyłem – że syn-premier funduje ojcu pogrzeb państwowy, choć to akurat prawda.
To premier decyduje, kto zasłużył na państwowy pogrzeb, a kto nie. Akurat Kornelowi to się należało jak mało komu. I dobrze się stało, że prezydent zdążył uhonorować go Orderem Orła Białego trzy dni przed śmiercią. Jeszcze za życia, ale co najmniej trzydzieści lat za późno.
A co byłoby, gdyby Kornel Morawiecki zmarł, powiedzmy, pięć lat wcześniej? Jak wyglądałby jego pogrzeb, jak byłby uhonorowany? Tu nie musimy gdybać. Wystarczy przypomnieć pogrzeb Kazimierza Świtonia. Było to w czasie rządów Platformy Obywatelskiej z Ewą Kopacz jako premierem.
Zmarł jeden z najbardziej zasłużonych ludzi opozycji antykomunistycznej. Człowiek, który miał odwagę sam jeden rzucić wyzwanie komunie w trzymanym żelazną ręką regionie i w czasie, gdy jego późniejsi krytycy na samą myśl o jakimkolwiek nieposłuszeństwie – bo o oporze nie byli w stanie pomyśleć – dostawali rozwolnienia. (…)
Premier Kopacz (…) odmówiła Kazimierzowi Świtoniowi pogrzebu państwowego. Pochowany został nie na Powązkach, lecz na cmentarzu parafialnym w Katowicach, a pogrzeb miał charakter prywatny.
Rzeczpospolita Platformy nie znalazła uznania dla niezłomnej postawy Kazimierza Świtonia. A jakie postawy doceniła?
W tym samym roku, kilka miesięcy wcześniej, jeszcze za premierostwa Donalda Tuska, zmarł Wojciech Jaruzelski. Premier Tusk nie miał wątpliwości. Jaruzelskiemu nie poskąpiono zaszczytów i zorganizowano wspaniały pogrzeb, oczywiście państwowy. (…) Wasal wykonujący sumiennie rozkazy swego seniora – to był wzór państwa Platformy.
Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Refleksje po pogrzebie Kornela Morawieckiego” można przeczytać na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Refleksje po pogrzebie Kornela Morawieckiego” na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com
Roczny względny ubytek tlenu wskutek spalania wszystkich paliw kopalnych wynosi 0,003% i globalnie jest nieistotny, nawet gdyby w jakiejś perspektywie czasowej spalić wszystkie dostępne paliwa kopalne
Jacek Musiał, Karol Musiał
Histeria wywołana wokół dwutlenku węgla doprowadziła do sytuacji, że nawet raportowanie kluczowych wskaźników energetycznych przez poszczególne jednostki i szczeble, a nawet całe państwa, zamiast być wyrażane w jednostkach energii: dżulach, kilowatogodzinach, tonach oleju standaryzowanego (toe), kaloriach, czy innych wielkościach fizycznych, zaczęło się sprowadzać do wykazywania (z fałszywym wstydem) wielkości emisji CO2. Dwutlenek węgla w hipotezie szwedzkiego fizyka z przełomu XIX i XX wieku – Svante Arrheniusa – miał w przyszłości spowodować ocieplenie klimatu i poprawę warunków ludności żyjącej bliżej okolic podbiegunowych.
Wieloletnie anomalie pogodowe zdarzały się już w okresach prehistorycznych i historycznych, bez udziału dwutlenku węgla.
Postulowane ocieplenie taką drogą miałoby być bardziej widoczne w obszarach o niższej temperaturze (np. Szwecja) niż w klimacie okołorównikowym.
Kilkadziesiąt lat później „przecieki wywiadowcze” pochodzące z instytutów radzieckich (tak naprawdę – zajmujących się fizyką atmosfery dla celów ściśle militarnych) wywołały żywe zainteresowanie amerykańskich naukowców, w sumie kilku (w tym Jerry’ego Mahlmana, o którym po raz trzeci będzie wspomniane w przyszłości), ale przede wszystkim wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych – Ala Gore’a, który, zwęszywszy interes, zaczął forsować temat dekarbonizacji i spekulacji świadectwami emisyjnymi CO2. Nawiasem mówiąc, giełda działa tak, że czy instrumenty finansowe („papiery”) drożeją, czy tanieją, zawsze ma zysk z prowizji. Sukces Ala Gore’a okazał się krótkotrwały. Dzięki zdroworozsądkowemu podejściu prawdziwych uczonych w Stanach Zjednoczonych, ten pomysł został zarzucony. I to nie tylko dlatego, że nagła dekarbonizacja USA to deindustrializacja tego kraju i zachwianie równowagi ekonomicznej Zachód-Wschód, ku uciesze wschodnich rywali.
W świadomości wielu ludzi węgiel stał się już jednak synonimem zła, gaz ziemny– „błękitne paliwo” – dobra. Obecnie wielu europejskich polityków szermuje niczym mantrą hasłem ‘zeroemisyjność’ – nb. brzmiącym do złudzenia jak orwellowska nowomowa.
Kilku zaś prominentnych polityków umieszczonych we władzach Unii Europejskiej sprawia swoim zachowaniem wrażenie, jakby od niemowlęctwa nienawidzili Polski*). Dla takich każdy pretekst jest dobry do niszczenia Polski. Jednym z pretekstów, jak się wydaje, jest mit globalnego ocieplenia od polskiego węgla, a celem ataku – polska energetyka, opierająca się na węglu. Ponieważ jednak we wcześniej zindoktrynowanym społeczeństwie i, sporadycznie, w niektórych kręgach naukowych wciąż pokutuje przeświadczenie o zgubnym wpływie węgla, przyjrzyjmy się, jak wygląda statystyka. W pierwszej części artykułu o dwutlenku węgla, zamieszczonym we wrześniowym numerze „Kuriera WNET”, zaprezentowaliśmy dane statystyczne pokazujące, że CO2 uwolniony przez przemysł w Polsce wynosi 315 Gt rocznie (na podst. BP Statistical Review of World Energy 2018), co stanowi mniej niż 1% emisji światowych, a np. Niemcy emitują go 765 Gt rocznie (źródło danych jw.), czyli 2,4 razy tyle co Polska – i nikt z polityków europejskich nie rozdziera z tego powodu szat. (…)
Spalane na świecie paliwa węglowodorowe dostarczają łącznie 1,4 CO2 w stosunku do jego ilości powstałej w wyniku zużycia węgla.
Gdyby przyjąć za prawdziwą hipotezę o wpływie dwutlenku węgla na globalne ocieplenie, jasno widać, że globalnie większa część emitowanego dwutlenku węgla pochodzi współcześnie ze spalania paliw węglowodorowych.
Odbiegając nieco od tematu, porównajmy, ile te paliwa pochłonęły tlenu z atmosfery. Światowe roczne zużycie tlenu podczas spalania paliw kopalnych wynosi około 2,6exp13 m3, czyli 3,7exp10 ton. Atmosfera ziemska ma 5x10exp15 ton, z czego tlen stanowi 23,25% tej masy, czyli 1,15exp15 ton. Zatem roczny względny ubytek tlenu wskutek spalania wszystkich paliw kopalnych wynosi 0,003% i globalnie nie jest istotny, nawet gdyby w jakiejś perspektywie czasowej spalić wszystkie dostępne paliwa kopalne.
* Uprzedzenia narodowościowe wobec Polaków, występujące jeszcze sporadycznie na Zachodzie, mają swoje korzenie w czasach zimnej wojny. Polska była wtedy drugą po radzieckiej armią w Układzie Warszawskim i niemałym zagrożeniem dla NATO. Przez dziesięciolecia prowadzono wojnę ideologiczną, oskarżając przeciwnika o najbardziej niecne czyny i zamiary. Było to i zakłamywanie historii, i nastawianie społeczeństwa wrogo wobec strony przeciwnej. Ówczesnemu RFN-owi cała akcja propagandowa była nawet na rękę, gdyż cichcem dawała przyzwolenie na korzystne w sojuszu państw NATO wybielanie swoich zbrodni wobec Żydów i… przerzucanie własnego antysemityzmu na Polaków, co dla nieświadomego odbiorcy było trudne do weryfikacji z powodu żelaznej kurtyny. Wywołana w tamtych czasach nienawiść do Polski i Polaków przetrwała, jak się okazuje, w niektórych kręgach Zachodu do dziś. Współcześnie, w związku ze zmianą sojuszy (kłania się Orwell – Rok 1984) oskarżanie Polski o antysemityzm i wywoływanie niesnasek przejęły media oficjalnie zarejestrowane na Zachodzie, a w istocie, jak się wydaje, kontrolowane przez byłe STASI i następców GRU. Można też domniemywać udziału w całym procederze agentów przerzuconych z byłego ZSRR na Zachód, w tym do Izraela. Ten drażliwy temat wymaga pilnych studiów, opracowań historycznych i socjologicznych.
Cały artykuł Jacka Musiała i Karola Musiała pt. „Dwutlenek węgla po ludzku”, wraz z danymi liczbowymi i wykresami, znajduje się na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Artykuł Jacka Musiała i Karola Musiała pt. „Dwutlenek węgla po ludzku” na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com
Nie jest tak, że jednych zbawia Budda, drugich Jezus, a jeszcze innych Mahomet – w zależności od tego, w kogo się wierzy. Świat ma jednego Zbawiciela, który ma na imię Jezus Chrystus.
Herbert Kopiec
Kociokwik pedagogiczny (część II)
Powiadają, że przypadki chodzą po ludziach, ale jeśli komuś się zdaje, że nagły wysyp parad równości w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy to przypadek, powinien koniecznie sięgnąć do dokumentu pt. Strategie wprowadzenia równości małżeńskiej na lata 2016–2025. W 2025 roku ma obowiązywać w Polsce prawo zezwalające parom homoseksualnym na zawarcie małżeństw. Będzie ich wtedy w relacji do ogółu małżeństw półtora procent. Skąd to wiemy? Ano ze szczegółowej strategii działania opracowanej przez ważne, prominentne stowarzyszenie środowisk LGBT o nazwie Miłość Nie Wyklucza. Działalność stowarzyszenia to nie są jakiejś amatorskie rojenia. Mamy tu do czynienia z bardzo przemyślanym planem powolnego oswajania polskiego społeczeństwa z ostentacyjnym obnoszeniem się ze swoimi skłonnościami (Ł. Warzecha, Plany LGBT wobec Polski, „Do Rzeczy” 40/2019). To zostało na Zachodzie przetestowane z bardzo dobrym rezultatem, czyli opłakanymi konsekwencjami dla życia tradycyjnych wspólnot.
Dobrze by też się stało, gdyby Polacy zechcieli się zainteresować bliżej splotem różnych okoliczności, w następstwie których fetujemy ostatnio, ile tylko wlezie, przyznanie literackiej nagrody Nobla Oldze Tokarczuk. Wówczas okaże się, że tytułowy „kociokwik pedagogiczny” nie jest żadnym przesadnym efekciarskim nadużyciem. Trudno zaprzeczyć, że zrobiło się jakoś bezsensownie i absurdalnie.
Co bowiem ma sobie pomyśleć o tym Bożym świecie jakiś zwykły, zacofany moherowiec, gdy się dowie, że rząd dobrej zmiany wprawdzie ma za sobą naród, ale kiepsko radzi sobie ze współczesnymi elitami. Bywa, że o wiele chętniej finansuje swoich przeciwników (jak to ostatnio słusznie wypomniał mój znakomity redakcyjny kolega Piotr Witt) niż zwolenników.
Oto Instytut Książki poinformował niedawno, że wsparł aż 91 przekładów O. Tokarczuk na 28 języków obcych (Przepis na Nobla, „Gość Niedzielny” 20 IX 2019).
Czy są powody do radości?
[related id=87619] Nie zamierzam oceniać talentu literackiego noblistki. Zdecydowałem się natomiast podzielić z Czytelnikami moim niepokojem po obejrzeniu sfilmowanego spotkania popularnej i nagradzanej literatki z młodymi Polakami i wysłuchaniu jej pozaliterackich wypowiedzi na Owsiakowym Pol’and rock festival w ramach funkcjonującej tam Akademii Sztuk Przepięknych. O. Tokarczuk – wojująca ekolożka i feministka – na krótko przed przyznaniem jej literackiej nagrody Nobla dała się tam bowiem poznać bliżej. Już na dzień dobry młodzież otrzymała mocny przekaz, że książki O. Tokarczuk „to rodzaj szczepionki na rodzący się w Polsce, czy odradzający się nacjonalizm”. Poniżej przytaczam jej dłuższą wypowiedź, zawierającą różne oceny i pomysły odnoszące się do religii. Przemyślenia, z którymi dzieliła się bohaterka spotkania, osadziła na wstępnie przyjętej tezie, że współcześnie jesteśmy karmieni katastroficznymi wizjami odnośnie do tego, co się w świecie wydarzy.
Jakbyśmy – ubolewała przyszła noblistka – „zrejterowali przed myśleniem o przyszłości w sposób pozytywny. A mnie by interesowała – deliberowała w modnym duchu postępowych psychologów – taka pozytywna wizja świata. Ale do tego potrzeba nam ludzi z wielką wyobraźnią, bo trzeba by przecież naszkicować taki plan, że świat może być lepszy”. Wyznała też, że jakiś czas temu zaczęła się przygotowywać do napisania takiej utopii. „Pomyślałam sobie, że bardzo możliwe , iż na samym początku trzeba by się zająć religią. Ponieważ bardzo często religie pełnią w społeczeństwie rolę przemocową, narzucającą jedyny sposób myślenia i postępowania. Tam, gdzie pojawia się niewinna wiara w jedność z bóstwem, natychmiast pojawiają się jakiejś obostrzenia, jakiejś przepisy, jakiejś wzorce do naśladowania, które potem – dodała, nie skrywając swojego zniesmaczenia – egzekwuje się bardzo często przemocowo”.
I w tym miejscu swojej narracji, znana ze swojej wielkiej tolerancji Olga Tokarczuk poszła na całość. Z grubej rury ni mniej, ni więcej stwierdziła: „Może religię trzeba by było WYWALIĆ albo pomyśleć o takim społeczeństwie, w którym istnieje mnogość różnych religii, które tolerują się wzajemnie”. Dalej wzmocniła swój pomysł konkretnym przykładem: „Byłam jakiś czas w Indiach. To jest miliard ludzi. On jest [ten miliard] politeistyczny. I ten politeizm jakoś dobrze współgra z demokracją” – przekonywała. „Wydaje się, że monoteizm czasami jest religią, która jest hierarchiczna, wartościuje, wyklucza, która nie daje miejsca na inne sposoby myślenia, bo odwołuje się do jednej słusznej prawdy”. Wizjonersko, ale i praktycznie usposobiona literatka mówiła: „Wyobrażam sobie, że teraz tutaj jak jesteśmy, ludzie mają głębokie potrzeby religijne i gdzieś tam stoją jakiejś malutkie kapliczki i każdy tam może sobie pójść”.
Gdy słucham tych pomysłów i argumentacji, nachodzi mnie retoryczne pytanie: skąd ja tę śpiewkę znam? No cóż, pobrzmiewa zapewne na kursach, studiach genderowych, kształcących „ekspertów” zajmujących się przeprowadzaniem tzw. zmiany społecznej, czyli stawianiem świata tradycyjnych wartości na głowie.
Nie wiem, czy O. Tokarczuk jest absolwentką tego profesjonalnego prania mózgów. Jeżeli tak, można być pewnym, że byłaby studentką prima inter pares.
Skąd ta pewność? Posłuchajmy, jak przekonuje słuchaczy: „Wyobrażam sobie, że w takim społeczeństwie religia, religijność nie powinny być czymś jakby widocznym, czymś obnoszonym ogólnie. Religia powinna być czymś intymnym. Może powinna być czymś tak intymnym i prywatnym jak seks.
To znaczy, że ludzie by się spotkali przy piwie i po dwóch piwach mówili sobie: słuchaj, co mi się przydarzyło; modliłem się i poczułem więź…” I w tym miejscu wpada jej w słowo prowadząca rozmowę dziennikarka: „O, fajne, to się chyba zdarza, może nie po dwóch piwach, ale po trochę więcej”.
Ilość piw nie zbiła z tropu O. Tokarczuk, bo kontynuuje: „W każdym razie traktowalibyśmy religijność jako bardzo intymne, głębokie przeżycie, poczucie więzi z jakąś duchowością, z czymś, co wykracza poza ten świat, jako coś bardzo prywatnego. Myślę, że w takim świecie, w takim społeczeństwie, w którym istniałyby różne religie, etyki, musiałoby istnieć prawo, które by zobowiązywało ludzi do przestrzegania go. Ale musiałaby istnieć moralność, która by była ARELIGIJNA, czyli poza religią. Jednym z głównych składników tej moralności byłoby to, co nazwałabym etyką samoograniczania, co zapobiegałoby na przykład bogaceniu się, nierównościom różnego rodzaju, niszczeniu środowiska (sic!) itd.”.
Z nutką odpowiedzialnego zatroskania O. Tokarczuk zastanawia się też nad tym, „jak ludzie uczyliby swoje dzieci w takim demokratycznym, spolaryzowanym społeczeństwie?”. I trzeba przyznać, że roztropnie wskazuje, że „musiałyby istnieć zasady w edukacji, które by były wspólne, to znaczy żeby uczyć dzieci, że są prawa Newtona i jabłko spada z drzewa na ziemię i tak dalej. Czyli, że są takie prawa, których nie da się podważyć. Ale równocześnie – podkreśla – opowiadano by historię świata z różnych punktów widzenia, ponieważ historia opowiadana z jednego tylko punktu widzenia najczęściej jest nieprawdziwa i pokazuje tylko niektóre aspekty. Ale oczywiście – zaznacza Tokarczuk – osiągnięcia naukowe byłyby referowane/traktowane jako obowiązujące. To znaczy nie mógłby wystrzelić ktoś – roztropnie podkreśliła przyszła noblistka – że na przykład jabłko spada do góry, że szczepienie zabija dzieci, itd.”.
Wreszcie z nieskrywaną satysfakcją podkreśliła: „Wydaje mi się, że myślenie o takich utopiach otwiera nam umysł. Na dodatek robimy pożytek, bo zaczynamy wymyślać inne, lepsze społeczeństwo. Takie społeczeństwo, które rozwiązuje konflikty, wskazuje takie miejsca, w których doszliśmy do ściany, w których sobie nie radzimy”. Kończąc przydługawy wątek religijny wypowiedzi Tokarczuk odnotujmy, że noblistka opatrzyła go krzepkim zawołaniem: „Niech żyją utopiści, niech żyją pisarze science-fiction!”. Zareagowała na to dziennikarka prowadząca spotkanie: „Jak cię słucham, to właściwie scenariusz tej książki jest już gotowy. Kto wie, czy za rok nie będzie tu premiery?”.
W miejsce komentarza przypomnijmy, że eksperci i agenci transformacyjni, którym marzy się świat zsekularyzowany, bez tradycyjnie pojmowanego Boga i religii (i dlatego zapewne upodobali sobie naszą Olgę Tokarczuk), dobrze wiedzą, że zmiana kultur i religii od wewnątrz jest znacznie bardziej skuteczna niż wszelkie próby narzucania własnych poglądów od zewnątrz.
Nie trzeba też dodawać, że w Komitecie Noblowskim zagnieździli się lewoskrętni naprawiacze i kreatorzy nowego, lepszego świata. To dlatego Zbigniew Herbert nie miał u nich szans. Wszak po drodze było im z założeniami lewackiej nowej etyki (zob. prace M. Peeters), będącej rzekomą skarbnicą mądrości unijnych ekspertów. To dlatego z bezpośredniej konfrontacji, frontalnego ataku i agresji na (zwłaszcza) Kościół katolicki (pamiętamy serię zabójstw księży w Polsce) przeszli do nowych form ataku – subtelnych, pośrednich, trudnych niekiedy do zauważenia, ponieważ ukrytych pod pozorem postawy przyjacielskiej, zatroskanej o lepszą przyszłość, nastawionej na współpracę i partnerstwo. Postępując w sposób pragmatyczny wszędzie tam, gdzie nadarza się okazja, dbając o to, aby nigdy nie rozmywać własnych celów, agenci rewolucji/eksperci zaczęli korzystać z miękkich technik neutralizacji oporu stawianego przez religie. Teraz twierdzą, że dążąc do lepszego wzajemnego zrozumienia, można pokonać różnice zdań. Trzeba jednak podkreślić – słusznie zauważa przywoływana w moich wcześniejszych tekstach M. Peeters – że nauczanie wielkich religii nie jest kwestią opinii. Jakoż agenci rewolucji (śmiało możemy zaliczyć do nich naszą świeżo upieczoną noblistkę) robią swoje. Mają wszakże dobre rozeznanie, że to, co robią, jest skuteczne, bo obserwacje wskazują, że najtrudniej przeciwdziałać zmianom, które następują powoli, bardzo stopniowo i w klimacie zatroskania, będąc zarazem częścią dobrze przemyślanego planu. A to jest właśnie taki przypadek (Ł. Warzecha, op. cit).
Atuty ideologii powszechnego zatroskania
Rekonstruowana strategia przeprowadzanej rewolucji kulturowej służy manipulacji i nieuchronnie prowadzi do chaosu. Mimo to ma dowodzić zgodności opcji, które ze swej natury są nie do pogodzenia: tradycji kulturowych i religijnych z jednej strony, a z drugiej programów rewolucji kulturowej, globalnej. Nowa strategia porzuciła podejście negatywne, skupiające się na przeszkodach i jest ostentacyjnie pozytywna: eksperci i różnej maści elokwentni humaniści, agenci transformacji wychwalają społeczną rolę religii, deklarują nawet szacunek dla tradycji. Jednak ich rzeczywistym celem jest przekształcenie od wewnątrz nauczania religii oraz zachowań wierzących, aby ci dostosowali się do norm rewolucyjnych. (Marquerite A. Peeters, Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej, 2010). Zbliżając się do końca refleksji, warto może skonfrontować rewolucyjną nową etykę z religią katolicką. Ryzykując modny dziś zarzut siania nienawiści do innych religii, zauważmy, że dla katolika świat ma jednego Zbawiciela, który ma na imię Jezus Chrystus.
Tymczasem bywa, że coraz częściej mający się za katolików nie są nazbyt skorzy do takich deklaracji. Na dobrą sprawę nie znam publikacji ani pedagoga, powołujących się na deklarację Dominus Iesus. O jedności i powszechnej zbawczości Jezusa Chrystusa i Kościoła, wydaną za czasów pontyfikatu Jana Pawła II przez ks. kard. Ratzingera.
W dokumencie promowane są dwie główne tezy: jedynym Zbawicielem świata jest Jezus Chrystus i Chrystus założył jeden Kościół. Zatem to nie jest tak, jak mówią liberałowie i zwolennicy relatywizmu (w tym nasza noblistka), że jednych zbawia Budda, drugich Jezus, a jeszcze innych Mahomet – w zależności od tego, w kogo się wierzy. Świat ma jednego Zbawiciela, który ma na imię Jezus Chrystus. Także nie może być wiele prawdziwych kościołów, skoro zachodzą między nimi istotne różnice. Poszczególne religie nie mogą być jednakowo prawdziwe i nie mogą mieć tej samej wartości (ks. bp Ignacy Dec, Relatywizm upokarza rozum, „Nasz Dziennik” 2013). Tymczasem tysiące różnych intelektualistów na całym świecie (w tym prof. Leszek Kołakowski; P. Kopeć, Profesor jako literat, „Najwyższy Czas” 2005), w ogromnej większości nie uznających żadnej formy zbawienia i odrzucających jakąkolwiek religię, zapałało gniewem, iż deklaracja watykańska wykluczyła z grona zbawionych przedstawicieli innych religii.
Jest dość zabawne słyszeć, iż ktoś domaga się dla innych czegoś, co w jego najgłębszym mniemaniu nie istnieje. W rzeczywistości organizatorzy politycznie poprawnego oburzenia wpisują się w szeroką akcję rugowania chrześcijaństwa z życia publicznego.
W tym miejscu zilustrujmy zarysowaną tendencję, czyli: jak politycznie poprawna tolerancja przechodzi w rzeczywistości w nietolerancję. Oto przed kilku laty w katastrofie lotniczej na wschodnim wybrzeżu Kanady zginęło dwieście dwadzieścia dziewięć osób. W pobliżu miejsca, gdzie rozbił się samolot, odprawiono nabożeństwo poświęcone pamięci ofiar, które było transmitowane na żywo przez kanadyjską telewizję. Pod pretekstem, że ofiary były wyznawcami różnych religii, zobowiązano duchownych chrześcijańskich, aby nie czytali fragmentów z Nowego Testamentu i nie wymieniali imienia Jezus. Skąd i dokąd naprawdę wieje wicher tej (obłudnej) tolerancji, można było poznać po tym, że obecnych na nabożeństwie duchownych wyznań niechrześcijańskich nie poddano tego typu cenzurze. Mogli całkowicie swobodnie wzywać imię swojego Boga i cytować ze swoich świętych ksiąg (R. Baader, Political correctness, „Opcja na prawo” 12/2009).
Póki co, większość Europejczyków uważa się za wierzących
Myślę, że najbardziej niepokojące jest jednak pominięcie, wbrew historycznej prawdzie i zdrowemu rozsądkowi, dziedzictwa chrześcijańskiego w tworzeniu się współczesnej europejskiej wspólnoty. Warto przy tym pamiętać, że 57% mieszkańców starej Europy uważa się za wierzących, a tylko 14% za ateistów. Można przyjąć, że po rozszerzeniu Unii Europejskiej dane te zmienią się jeszcze na korzyść wierzących. Tymczasem zdarzają się kraje nominalnie demokratyczne, w których władzę zdobywają wrogowie religii oraz Kościoła i gnębią wierzących obywateli w imię (a jakże!) pluralizmu, postępu i… tożsamości pojmowanej inaczej.
Myślę, że w czasie gwałtownie narastającej agresji do Kościoła katolickiego warto przypomnieć niektóre diagnozy i oceny sprzed kilkunastu lat. Oto w trakcie wykładu na Sorbonie w listopadzie 1999 roku kardynał Ratzinger (późniejszy papież Benedykt XVI) wskazywał, że współczesny świat nie akceptuje chrześcijaństwa z racji wiary w to, że Jezus Chrystus jest jedyną drogą zbawienia. Gdyby chrześcijanie uznali, że są jedną z wielu dróg samorealizacji duchowej człowieka, nie budziliby takiej niechęci liberałów. Jednak rezygnacja z wiary w wyłączność swojej drogi do zbawienia w opinii Ratzingera jest dla katolicyzmu bardziej zabójcza niż najkrwawsze nawet represje. Za te poglądy wiele mediów wyklęło bawarskiego kardynała jako fanatyka. A jednak jego ówczesna odwaga w głoszeniu prawdy przyniosła mu zwycięstwo. Jego ostrzeżenia przed manowcami dialogu międzyreligijnego podziela wielu kardynałów i arcybiskupów całego świata (P. Semka, Niemiec po Polaku, czyli cud Jana Pawła Wielkiego, „Rzeczpospolita” 2005). Myślę, że kardynał Ratzinger wyrażał słuszne obawy, iż największym zagrożeniem dla chrześcijaństwa będzie w przyszłości antychrześcijańska dyktatura opinii publicznej, pozorna tolerancja, wykluczająca wiarę jako nietolerancyjną (Bóg i świat. Z kardynałem J. Ratzingerem rozmawia Peter Seewald, Kraków 2001). Obserwacje wskazują, że do tej fikcyjnej, destrukcyjnej tolerancji oraz związanego z ową mistyfikacją zniewolenia duchowego wielu Polaków już się niestety dostosowało i krążą posłusznie w chocholim tańcu lewackich telewizyjnych przekonań.
Tak oto, póki co, kultura europejska wraz z edukacją wchodzi powoli w okres schyłkowy, w którym stosunki międzyludzkie ulegają osobliwemu zdziczeniu.
Tak narodził się współczesny Mrożkowski, pogrążony w chaosie półinteligent globalny, irracjonalny postępowiec, omamiony konsumpcyjnym szaleństwem i nieograniczoną wolnością obyczajową, który w manii mitologizowania rzeczywistości dobrowolnie usprawiedliwi każdą głupotę i każde własne upokorzenie.
Uczyć się na błędach
Co robić? Myślę, że należy i warto śledzić błędy, które popełniły inne kraje. Przetaczająca się od kilku dziesięcioleci przez zachodni świat, a ostatnio także przez Polskę radykalna, antychrześcijańska, pełzająca rewolucja moralna, niosąca zdehumanizowany laicyzm i sekularyzm, niczym walec zgniata wszystko, co normalne, zdrowe, usankcjonowane wartościami tradycyjnymi i zgodne z prawem naturalnym. Najbardziej tragikomicznym skutkiem tego wszystkiego jest fakt, że coraz więcej stąpających po tej ziemi jest całkowicie nieświadomych, jak bardzo ulegli manipulacji. Słowem, nie w pełni zrozumiemy, na czym polega osobliwy tragizm sytuacji w czasach współczesnych, jeśli chodzi o swobodę dostępu do informacji, i nie uświadomimy sobie, że (jak donoszą amerykańskie media alternatywne) około 90% tego, co widzimy w telewizji, jest kontrolowane przez zaledwie 6 gigantycznych korporacji medialnych. Co gorsza, wszystkie owe korporacje są z jednej ideologicznej stajni (lewicowej oczywiście). U nas, w Polsce, jest jeszcze gorzej, bo ściek informacyjny wylewa się tylko z dwóch kanałów: rządowego i nieprzejednanej opozycji, mamiących nas swoją rzekomą odrębnością ideologiczną (R. Kościelny, Jeszcze o propagandowym praniu mózgu, „Warszawska Gazeta”, sierpień 2019).
Artykuł Herberta Kopca pt. „Kociokwik pedagogiczny” cz. II można przeczytać na s. 5 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Artykuł Herberta Kopca pt. „Kociokwik pedagogiczny” cz. II na s. 5 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com
Mickiewicz, Słowacki, Piłsudski i tak dalej to są chłopcy z dworków pomostu bałtycko-czarnomorskiego. To jest nasza tkanka kulturowa – dawnego imperium lądowego Rzeczpospolitej i całego tego obszaru.
Krzysztof Skowroński, Jacek Bartosiak
Z dr. Jackiem Bartosiakiem, adwokatem, ekspertem ds. geopolityki i strategii oraz autorem poczytnych książek o tej tematyce, byłym szefem spółki odpowiedzialnej za budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego, założycielem działającego od tego roku, ale mającego uzasadnione ambicje opiniotwórcze portalu Strategy&Future – rozmawia Krzysztof Skowroński.
Strategy and Future. To nazwa portalu, ale także tytuł nowej audycji w Radiu WNET, którą będzie prowadził mój rozmówca, dr Jacek Bartosiak. Co to za tytuł i dlaczego taki?
W zespole Strategy and Future staraliśmy się wyjaśnić to w tekście wprowadzającym, właśnie pod tytułem Strategia i przyszłość. Chodzi o to, że trzeba rozmawiać o strategii i o przyszłości. Przyszłość wynika w dużej mierze ze strategii i chcieliśmy to oddać. Dotyczy to też przeszłości.
Właściwie wszystko jest strategią – w naszym codziennym życiu, już nie mówiąc o życiu państwa, Rzeczpospolitej. Stąd ta nazwa, a dlatego w języku angielskim, że chcemy z naszym przekazem trafić również do świata. Z przekazem ludzi pochodzących stąd. Z pomostu bałtycko-czarnomorskiego, z dawnej przestrzeni Rzeczpospolitej.
Wyjaśniać nasze widzenie świata, naszą perspektywę, naszą geostrategię. Jak widzimy świat, nawet Zatokę Perską czy zachodni Pacyfik naszymi oczami. Nie wstydzimy się tego, że mamy na to własny pogląd. Nazwa musi być w języku angielskim, bo to jest język przepływów strategicznych, czyli język oceanu światowego, język osób, które ustalają, na jakich zasadach ludzie wymieniają się wiedzą, technologią, rynkiem. To po prostu jest język świata. I dlatego nie chcieliśmy się zamykać tylko w polskim, w polskiej perspektywie, ale też emanować naszą perspektywą na zewnątrz. Stąd taka nazwa. (…)
Co to za zespół, jacy ludzie do niego wchodzą i gdzie można się z tym zespołem zetknąć?
Rdzeń zespołu tworzy kilka osób, z którymi współpracowałem przez ostatnie lata w kontekście geopolityki, geostrategii. I jest też szersza grupa osób, która pisze dla nas, która rozumie geostrategię, zajmuje się nią pomimo tego, że w codziennym życiu są prawnikami, inwestorami, finansistami, bankowcami, inżynierami, matematykami, naukowcami, a nawet piszą powieści. Innymi słowy, jest to taki ruch, który ma gromadzić ludzi podzielających ten pogląd na świat i poczuwających się do odpowiedzialności za naszą przestrzeń pomostu bałtycko-czarnomorskiego. Utożsamiają się z tą przestrzenią. Co wcale nie jest taką oczywistą sprawą, bo u nas ludzie właściwie nie chcą się publicznie utożsamiać z naszą przestrzenią jako czymś samoistnym, oddzielnym. Strasznie musimy przynależeć do kogoś. I to jest odwieczny problem Polski. A przecież my mamy własny kod kulturowy i własny kod cywilizacyjny. Tak, dążymy do Zachodu i cywilizacyjnie jesteśmy związani z Zachodem, ale mamy własne myślenie strategiczne, bo musieliśmy tutaj przetrwać. I to jest to, co my w Strategy and Future chcemy mówić i o czym chcemy mówić.
Najważniejsze, żeby zapamiętać, że audycja „Strategia i przyszłość” prezentuje punkt widzenia pomostu bałtycko-czarnomorskiego.
Otóż to. A także, że nie jest to jakiś nowy, abstrakcyjny pomysł. Na naszym portalu Strategy&Future umieściliśmy na przykład recenzję „Doliny Issy” Czesława Miłosza. To jest opowieść o pomoście bałtycko-czarnomorskim, o jego północnej części, o Żmudzi i Auksztocie. Powieść zaczyna się – jeżeli ktoś pamięta ze szkoły czy z późniejszej lektury „Doliny Issy” – od wielkiego traktatu geopolitycznego Czesława Miłosza, który opisuje, jak ten kraj wygląda i dlaczego nie jest połączony ze strefą Atlantyku, co jak gdyby ustawia ten obszar cywilizacyjnie. Opowiada o lasach, o cieniu Rosji nad tą ziemią i tak dalej, i tak dalej. I to jest kwintesencja tego pojęcia, punktu widzenia.
Jeżeli czytamy cokolwiek, od „Innego świata” Herlinga Grudzińskiego po Mackiewicza czy modnego ostatnio Helaka i jego „Nad Zbruczem”, to się okazuje, że wszyscy, także my, którzy tu teraz rozmawiamy, jesteśmy nie kim innym, tylko spadkobiercami dziedzictwa pomostu bałtycko-czarnomorskiego.
Przecież Mickiewicz, Słowacki, Piłsudski i tak dalej – to są chłopcy z dworków pomostu bałtycko-czarnomorskiego. To jest nasza tkanka kulturowa – dawnego imperium lądowego Rzeczpospolitej i całego tego obszaru. Stąd nasze zainteresowanie Białorusią, Ukrainą, Litwą. To nie jest tylko sentyment, ale niepokój o to, co tam się dzieje. Dlatego, że nasze interesy strategiczne są związane z losem tych narodów.
Najpierw były zabory, a potem traktat ryski. Coś poważniejszego. I jesteśmy dziedzicami, którzy na skutek traktatu ryskiego… stracili dużą część tego dziedzictwa.
Zależy jak się na to patrzy, ale tak. Pięknie Władysław Sikorski wspomina o tym w swojej książce o wojnie dwudziestego roku. Jak po pierwszych sukcesach w dziewiętnastym i dwudziestym roku śniły się granice Rzeczpospolitej nie tylko na strategicznych liniach Dźwiny i Dniepru – bo to były strategiczne granice z Bramą Smoleńską jako wrotami do dawnego państwa – ale wręcz na Starodubie, na przedmieściach Moskwy, jak jeszcze za Hetmana Tarnowskiego, z wczesnego XVI wieku, gdy nasze granice sięgały już na obszar wychodzący poza strategiczną granicę Dźwiny i Dniepru. I dlatego później ten kompromis traktatu ryskiego – można by na ten temat dużo mówić – traktowany był przez wielu jako klęska. I to pokazuje powracającą odpowiedzialność za przestrzeń.
Możemy jeszcze powiedzieć o tym, dlaczego z wojskowego punktu widzenia nasi przodkowie musieli się mierzyć z tą wielką przestrzenią Białorusi, Ukrainy. Dlatego, że od Bramy Smoleńskiej do Niemna i do Doliny Wisły jest jeden wielki ruch. Wojska mogą się szybko przemieszczać, jak na suwnicy; nie ma wielkich przeszkód terenowych i kiedy ruch zaczyna się w Bramie Smoleńskiej, to kończy się na Warszawie. I nie można powiedzieć, że nas to nie dotyczy. Dotyczy. W dniu dzisiejszym tak samo. O tym też w Strategy&Future piszemy i mówimy.
Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Jackiem Bartosiakiem pt. „Czeka nas trzęsienie ziemi” można przeczytać na s. 1 i 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Jackiem Bartosiakiem pt. „Czeka nas trzęsienie ziemi” na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com
Za każdym razem, gdy liderzy dzisiejszego PSL-u mówią o kontynuacji tradycji partii w wymiarze 124 lat – targają mną emocje. Czyżby ludzie nie znali historii, by się nabierać na propagandową sieczkę?
Piotr Hlebowicz
Tradycje Stronnictwa Ludowego – Polskiego Stronnictwa Ludowego – kończą się na wyjeździe Stanisława Mikołajczyka z Polski w roku 1947 i na represjach, które dotknęły w komunistycznej Polsce liderów tejże partii.
Ugodowi ludowcy (marionetki bierutowskiej władzy ludowej, którzy pomagali w likwidacji „mikołajczykowców”) stworzyli zalążek nowej partii, podległej PPR, którą nazwano Zjednoczone Stronnictwo Ludowe.
Tutaj tradycje się kończą, gdyż nowa „partia chłopska” została satelickim kontrahentem powstałej z tak zwanego zjednoczenia Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (w skrócie PZPR). Co prawda na emigracji w Londynie działała w rządzie na uchodźstwie PSL, jednak miała ona właściwie tylko symboliczne znaczenie, gdyż nie wpływała na życie kraju. I tak do 1989 roku rządziła PZPR (naczelna siła komunistyczna), a wtórowały jej „dwa kwiatki do kożucha” – ZSL i SD (Stronnictwo Demokratyczne). Wasale PZPR w tzw. Sejmie PRL. Widząc idące zmiany w Polsce, towarzysze z wierchuszki ZSL-u postanowili działać. Powołali do życia tzw. PSL „Odrodzenie”.
Od 1989 roku istniała też grupa tzw. wilanowskiego PSL-u, na czele z bardzo przyzwoitymi działaczami, wywodzącymi się z Niezależnego Ruchu Ludowego, „Solidarności” rolniczej oraz z Ogólnopolskiego Komitetu Oporu Rolników (działającego od roku 1982 w konspiracji). Czarodzieje z PSL „Odrodzenie” zaczarowali Romana Bartoszcze (stare komunistyczne wygi obiecały mu funkcję prezesa) i w maju 1990 r. oba PSL-e zostały „zjednoczone”. Owszem, Bartoszcze prezesem został, lecz tylko na rok. A potem nastąpiła akcja wyrugowania Romana i porządnych ludzi z nowo powstałej partii, a całą władzę przejęli towarzysze typu: Malinowski, Kalinowski, Olesiak, Jagieliński, Zych, młody Pawlak i inni.
W 1989 roku, z grupą znanego ludowca i żołnierza Armii Krajowej Józefa Teligi (przy poparciu Adama Bienia), próbowaliśmy odrodzić prawdziwy PSL. Niestety towarzysze z ZSL-u bardzo skutecznie nasze zamiary storpedowali. I to metodami niegodnymi. (…)
Lider tego nowego PSL-u, Władysław Kosiniak-Kamysz (zresztą syn wpływowego działacza ZSL-u okresu PRL), nie zareagował w maju 2019 r., uczestnicząc w „odczycie” Leszka Jażdżewskiego na UW, gdy ten zaatakował Kościół w sposób chamski i perfidny. A nawet oklaskiwał złotoustego antyklerykała!
Natomiast w obecnej kampanii wyborczej do parlamentu RP Władysław Kosiniak-Kamysz oddał miejsca na listach PSL-u sześciu kandydatom z organizacji „Ślonzoki Razem”. Może nic by nie było w tym dziwnego, gdyby stowarzyszenie to nie negowało polskości Śląska i nie trzymało się antypolskiej narracji historycznej. Po prostu – autonomiści.
Pan przewodniczący Kosiniak-Kamysz zasługuje na czerwoną kartkę od środowisk wiejskich całego kraju.
Niestety, wiedza historyczna naszego społeczeństwa jest w chwili obecnej znikoma. Cała masa poczciwych obywateli środowisk wiejskich nie jest świadoma, iż dzisiejsza partia pod nazwą PSL ma się do mikołajczykowskiego PSL-u, a tym bardziej do przedwojennego SL-u – jak pięść do nosa. Żadnej więzi historycznej NIE MA.
Cały artykuł Piotra Hlebowicza pt. „ZSL czy PSL?” można przeczytać na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Artykuł Piotra Hlebowicza pt. „ZSL czy PSL?” na s. 4 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com
Kto w czasach PRL występował przeciw zarazie czerwonej – znikał z systemu, a przynajmniej był marginalizowany, a po latach tego, kto jawnie występuje przeciwko zarazie tęczowej, czeka podobny los.
Józef Wieczorek
Na polskich uczelniach cenzura jest nader powszechna od dawna, a nie dopiero od sprawy toruńskiej. Ma postać poprawności akademickiej, braku wolności wypowiedzi, konformizmu w życiu akademickim (i nie tylko). Ten stan rzeczy nader rzadko trafia do świadomości ogółu społeczeństwa, mimo – a może właśnie dlatego – że jest coraz bardziej formalnie wykształcone i udyplomowione.
Okresowe zawieszenie wykładów prof. Nalaskowskiego na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, ze względu na jego felieton o marszach równości, zbulwersowało opinię publiczną, gdyż zostało odebrane jako przejaw cenzury na uniwersytecie. Co prawda wskutek nacisków społecznych rektor Andrzej Tretyn po tygodniu cofnął swą decyzję, ale poziom wzburzenia jego pierwszym wyrokiem chyba się nie obniżył.
Dobrze, że to, co się dzieje na uniwersytetach, dotarło wreszcie do mediów i szerokiej opinii publicznej, ale szkoda, że tak późno i jedynie w ograniczonym zakresie.
Przecież lewicowa dyktatura na uczelniach trwa od dawna, a zawieszanie wykładów niewygodnych akademików, i to dożywotnio, cenzurowanie (absolutne, tzn. odbieranie możliwości wypowiedzi) czy badań, szczególnie akademickiej historii, w której nieraz brak jest komunizmu, PZPR czy stanu wojennego, miały i mają miejsce niejednokrotnie, i jakoś nie bulwersowało to mediów, a co za tym idzie, opinii publicznej, do której takie ekscesy nie docierały wcale lub nader rzadko.
Patologiczne problemy uniwersytetów, środowiska akademickiego – w końcu stanowiącego i formującego polskie elity – jakoś nie cieszą się zbytnią uwagą mediów i opinii publicznej. Funkcjonuje, co prawda, miesięcznik „Forum Akademickie”, ale jest to periodyk resortowy, zależny od decydentów akademickich, a przy tym niezbyt popularny. Od strony prawnej szczegółowe sprawy akademickie podejmuje regularnie „Dziennik Gazeta Prawna”, ale do przeciętnego obywatela, nawet wykształconego na polskich uczelniach, niewiele z tego dociera. Aby poznać niezależne opinie o tym, co w akademickiej trawie piszczy, trzeba penetrować internet, no i czytać gazetę niecodzienną „Kurier WNET”, który jako periodyk z górnej półki, dociera jedynie do znikomej części polskiego społeczeństwa – tego niezależnie myślącego i krytycznego, żyjącego z podniesioną głową, a nie z „podręczną strusiówką” do chowania głowy w piasek. (…)
Rektor Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, prof. Mirosław Wielgoś, oznajmił, że „przyszła pora, by krytycznie przyjrzeć się części środowiska akademickiego”. I dodał, że „nie możemy żyć od jednego ekscesu do drugiego”. Była to reakcja na krytyczne wypowiedzi niektórych profesorów wobec ideologii LGBT.
Trudno tego nie rozumieć jako zapowiedzi dyscyplinowania, a nawet oczyszczania środowiska akademickiego z osób niewygodnych, które muszą się czuć zagrożone.
Takie groźby i poczynania to nic nowego, a jedynie nawiązanie do reguł panujących w polskim środowisku akademickim od dziesiątków już lat, jeszcze w czasach panowania totalitarnego systemu komunistycznego. Beneficjenci tego systemu, obecne elity akademickie formują/formatują na swoją modłę kolejne pokolenia.
Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Dlaczego na uniwersytecie cenzura tak późno bulwersuje?” można przeczytać na s. 12 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Dlaczego na uniwersytecie cenzura tak późno bulwersuje?” na s. 12 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com
Jaki jest stan Polski po wyborach? Grozi nam „kaszana”. Partie schodzące spotkały się z partiami napierającymi i każda z nich jest albo zdemoralizowana, albo niedoświadczona politycznie.
Ryszard Surmacz
Demokracja
Demokracja w czasie pokoju jest wartością, w czasie przejściowym – obciążeniem, a podczas wojny klęską.
Co to jest polityka (bez osłonek)?
Najkrócej mówiąc: to, co moje, jest najmojsze! Kto o tej regule zapomina, najczęściej przegrywa.
Słabe państwo
Państwo, w którym demokracja przeradza się w anarchię; administracja płaci za złą pracę, społeczeństwo nie rozumie, że bylejakość i miałkość wykluczają je z wszelkiej gry o przyszłość, a wszyscy udają, że o coś im chodzi. Słabe państwo to takie, w którym obywatele rozkradają własne mienie, nie wiedząc, że nie są w stanie obronić tego, co wcześniej nakradli.
Silne państwo
Państwo, którego obywatele rozumują kategoriami dobra wspólnego, w którym demokracja ma jasno określone reguły, a na ich straży stoi organ wykonawczy. To takie państwo, w którym świadomość obywateli cechuje wrażliwość 1000 lat dziejów, a wykonywana przez nich praca buduje nie tylko własną wspólnotę i dobrobyt, ale także majątek trwały, który wszyscy są w stanie obronić własnymi rękami.
Polska po wyborach Używając języka młodzieżowego – grozi nam „kaszana”. Znaleźliśmy się bowiem w okresie, w którym stan przejściowy związany z losem UE i cywilizacji chrześcijańskiej nałożył się na stan przejściowy na polskiej scenie politycznej. Partie schodzące spotkały się z partiami napierającymi i każda z nich jest albo zdemoralizowana, albo niedoświadczona politycznie. Żal, że 30 lat po 1989 r. wciąż niedojrzała scena polityczna ma szansę się kompletnie rozpaść i pozostawić Polskę w stanie masy upadłościowej. Chyba że skonsoliduje się i poważnie zacznie budować państwo i własną przyszłość.
Co powinien zrobić Jarosław Kaczyński?
Polityka socjalna nie sprawdziła się, dlatego też, nie rezygnując z niej, w najbliższej kadencji powinien bardzo mocno położyć nacisk na zbudowanie polskiego narodu. Tylko taka opcja daje możliwość wygranej w następnych wyborach. Drugim warunkiem jest weryfikacja we własnych szeregach regionalnych – podczas kampanii ci ludzie byli zupełnie niewidoczni. (…)
Cały „Kalejdoskop polityczny” Ryszarda Surmacza znajduje się na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
„Kalejdoskop polityczny” Ryszarda Surmacza na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com
Trudno dziś ocenić skutki wszystkich reform owych czterech lat. Najbardziej zawiedzeni są chyba katolicy, którzy dostali niewiele, a w życiu publicznym postępuje radykalizacja postulatów lewackich.
Klaudia J. a sprawa polska, czyli o wszystkim po trochu
Piotr Sutowicz
Okres kampanii wyborczej na szczęście minął. Jednak zgodnie z pewnymi zasadami demokracji parlamentarnej, walka o głosy wyborców wróci, niestety wraz ze wszystkimi swymi patologiami, wskazującymi na coraz większy kryzys w obranym przez zachodni świat, mającym ambicje uniwersalistyczne sposobie wyłaniania elit politycznych.
Po pierwsze demokracja
Czy wybór, jakiego społeczeństwo w imieniu narodu dokonuje za pomocą kartki wyborczej, jest rzeczywistym wskazaniem większego dobra spośród całego szeregu propozycji złożonych mu w czasie kampanii? Wszak takie pytanie powinno być decydującym w tym okresie i ono winno determinować postępowanie wyborców. Śmiem twierdzić, że taka kwestia interesowała stosunkowo niewielką liczbę głosujących.
Paradygmat „PiS” i „anty-PiS” był wyznacznikiem postępowania w znacznie większym niż cokolwiek innego stopniu.
Żebyśmy jednak nie mieli zbyt dużych kompleksów, trzeba jasno stwierdzić, że podobne cechy mają akty wyborcze w całym świecie Zachodu, tu, gdzie decyduje głosowanie na partie polityczne podzielone według klasycznego schematu prawica – lewica. Można powiedzieć, że Polska dogoniła w tym względzie najwyżej rozwinięte kraje, chociaż akurat lepiej by było, by tego nie robiła.
W moim odczuciu dyskurs polityczny, jaki toczy się w świecie euroatlantyckim, jest jałowy i donikąd nie prowadzi. Paradygmaty, wokół jakich toczy się dyskusja, bywają najczęściej subiektywne i wynikają z umowy mediów lub innych znaczących ośrodków wpływu, które decydują, jakie problemy są ważne, a jakie nie. Stąd grupy polityczne muszą mieć zdanie na temat ochrony klimatu, w tym szczególnie efektu cieplarnianego, przy czym musi ono być w miarę zbliżone do tego prezentowanego przez główne ośrodki kształtowania opinii publicznej. Z drugiej strony – co najmniej niejasno trzeba wypowiadać się w tak ważnych sprawach jak choćby prawo do życia osób, które jeszcze na świat nie przyszły. Niebagatelną rolę odgrywają w tym swoistym zderzeniu cywilizacji tzw. harcownicy – pozornie słabo kontrolowani przez główne ośrodki publicyści-performerzy, niby-politycy z bocznych nurtów i wszyscy ci, którzy się na taką rolę zgodzą, często dla swoich prywatnych celów; najczęściej dlatego, że chcą być popularni za wszelką cenę. Ta ostatnia przypadłość nie jest charakterystyczna tylko dla naszych czasów, ale zawsze, kiedy się pojawia w większej populacji, oznacza kłopoty cywilizacyjne. W ten sposób dochodzimy również do nieoczywistego tytułu niniejszego tekstu.
Pani Klaudia
Osoba, o której piszę (celowo pomijam nazwisko), wypełniła sobą znaczną część kampanii wyborczej, dlatego mogę sobie pozwolić na zapytanie: jaki wpływ jej aktywność wywiera na tzw. sprawę polską, czyli na dyskurs o naszym dobru wspólnym? Biorąc pod uwagę treści jej wystąpień, można by powiedzieć, że żadną, a jednak…
Wystąpienia pani J. nie wnoszą niczego do merytorycznej debaty, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że nie ona jedna nie ma nic w tym względzie do powiedzenia, a mówi.
Być może różni ją niespotykany gdzie indziej poziom „obciachu”, czegoś nienazwanego. Rodzaj emocji, którą kieruje (czy też kierowała) w stronę odbiorcy, jest zjawiskiem stosunkowo nowym i ciekawym w życiu publicznym. Nie wiem, czy dzięki temu, czy też z powodu tego przebiła się ze swym przekazem na szerokie wody dyskusji medialnej i stała się przedmiotem narodowej debaty wszystkich mediów, co uczyniło ją popularną i rozpoznawalną. Ponieważ mówił o niej dużo zarówno obóz władzy, jak i opozycji, stała się bardzo popularna. Czy została posłem? Jeszcze nie wiem, tekst bowiem piszę w dzień ciszy wyborczej, który przyjmuję z ulgą i przeznaczam częściowo na niniejszy eseik. Na pewno pani Klaudia odniosła ogromny sukces, i tyle.
Kim rzeczona osoba jest? Z tego, co wyłowiłem, jest aktorką pozostającą na swoim utrzymaniu, chociaż dla mnie nie jest pewne, czy nie zarabia na tej swoistej aktywności społecznej. Nie oglądam telewizji, nie posiadam bowiem stosownego odbiornika, więc nie wiem, gdzie występuje. Jakieś fragmenty jej, że się tak wyrażę, twórczości aktorskiej pojawiają się na różnych forach celem obśmiania, nic mi one jednak nie mówią. Sposób, w jaki prezentuje ona swe przekonania – trudno tu bowiem mówić o poglądach – wskazuje na dwie możliwości.
Albo sama wykreowała swą postawę na czyjeś zlecenie, albo została wykorzystana przez czynniki zewnętrzne i szybko zostanie przez nie porzucona jak zużyta motyka po skończonej robocie.
Jaka jest prawda, nie wiem. Być może mamy do czynienia z hybrydą, czyli kimś mającym jakieś problemy z osobowością, którą bezwzględni gracze wykorzystali – nie ją pierwszą i nie ostatnią. Nasza najnowsza historia polityczna pełna jest takich przypadków. Wszyscy chyba pamiętamy karierę medialną pana z Białegostoku, który w ramach swej kampanii ogłaszał światu, że za jego rządów nie będzie „biurokractwa” ani… „niczego nie będzie”.
Ktoś powie: „sorry, taki mamy klimat”, jest w nim miejsce i na takie exempla, ale to nieprawda. W wypadku Białostockiem ludzie się trochę pośmiali, trochę pokiwali głowami z politowaniem, niektórzy rzeczywiście „dla jaj” oddali głos gdzieś tam w wyborach samorządowych, co na pewno było też aktem rozpaczy i jednym objawów kryzysu demokracji. Tu jednak mamy do czynienia z czymś szerszym – wyznaczaniem nowej linii frontu. W wypowiedziach pani Klaudii brak jest jakichkolwiek prób dyplomacji. Nie próbuje ona dobierać wyszukanych słów ani eleganckich gestów.
Zaprezentowana przez nią chyba gumowa kaczka, którą nakłuwa ona na oczach widzów za kolejne wypowiadane głośno „przewiny”, nie jest śmieszna i nie jestem pewien, czy dla kogokolwiek ma taką być. Ten swoisty rytuał wudu jest naprawdę przerażający, wpisuje się bowiem w narrację, z której ma się wyłonić przemoc realna.
Dla mnie bardzo znamienny był fakt, że osoba ta, której dokonania były wszystkim znane, została wciągnięta na listę wyborczą dużego komitetu. Wskazuje to bowiem na cel polityczny, którym nie ma być realizacja takiego czy innego planu, lecz odczłowieczenie przeciwnika, a co dalej? Możliwości się okażą.
Przechył dyskusji
W ogóle przypadek owej biednej gumowej kaczki wyprodukowanej przez jakąś fabrykę w celu zabawy w wannie, najpewniej z myślą o dzieciach, jest ciekawy z jeszcze jednego powodu. Podobny rytuał, który odbył się kilka lat temu we Wrocławiu, polegający na spaleniu kukły, która czynnikom decyzyjnym kojarzyła się z „Żydem”, skończył się procesem i, zdaje się, skazaniem osób, które za owym aktem stały. W wypadku pani J., która wcale nie kryła się z tym, czego symbolem jest ów kawałek gumy, nic takiego nie nastąpiło. Tu i ówdzie coś tam pogadano po to, by establishment doszedł do wniosku, że to jednak jest niewinna zabawa. Przypadków dużo gorszych mamy więcej.
Ruch LGBT w swych prowokacyjnych występach często obraża mojego Boga i uczucia religijne. Oficjalne reakcje w tej kwestii najczęściej kończą się na miałkim gadaniu.
Sprawa udawanego „zabijania” arcybiskupa Jędraszewskiego w mediach nie istnieje. Nie wiem, czy toczy się w sądzie, ale warto przypomnieć tę odbywającą się w Poznaniu kilka miesięcy temu „zabawę” środowisk LGBT, z którego to wypadku wprost wynika wniosek, iż jednym wolno, a innym nie.
Kwestie polityczne i światopoglądowe często się przeplatają i obydwie nie są na swoich miejscach. Przed wyborami ksiądz arcybiskup Stanisław Gądecki wydał list, w którym wzywał katolików i wszystkich, którzy chcieliby jego głosu wysłuchać, do aktywnego wzięcia udziału w wyborach. Pomijając fakt, czy katolik miał tam po co pójść. Na kartach dokumentu hierarcha nakreślił pewne ramy światopoglądowe, którymi katolicy powinni się kierować przy urnach. Oczywiście jak zwykle taki głos znalazł się z jednej strony pod ostrzałem tych, którzy uważali, że Kościół do polityki mieszać się nie powinien, z drugiej zaś tych, którzy chcieliby wykorzystać go do swoich celów dowodząc, że to oni spełniają owe wyznaczone kryteria. Ja należałem do tych specyficznych odbiorców, którzy ze smutkiem skonstatowali, nie tylko zresztą na podstawie listu, że nie ma idealnej listy katolickiej i jedyne, co może zrobić katolik, to iść na jakieś kompromisy, a czy tego zechce, musi to być jego osobistym wyborem.
Warto wszakże zająć się tymi, którzy mówią o owym nieuprawnieniu Kościoła do zajmowania się polityką.
Z tego, co widać gołym okiem – w końcu wszyscy tego konia widzimy i wiemy, jak wygląda – płynie jasny wniosek, że w owej gmatwaninie osądów i opinii, które roszczą sobie prawo do prawdziwości bądź choćby chcą mieć prawo bycia wysłuchanymi, od jakiegoś czasu zabrania się Kościołowi mówić własnym głosem i stawiać własne postulaty społeczne.
Zdaje się, że rzeczywiście dążeniem współczesnej zachodniej cywilizacji jest zepchnięcie Kościoła jedynie do sfery domowej. Katolik w społeczeństwie winien się zachowywać, jakby katolikiem nie był. Taki jest, zdaje się, ostateczny cel tych zamierzeń i temu ma służyć owa walka światopoglądowa, do której używa się wszystkich dostępnych środków możliwych w życiu publicznym: od zarzutów pedofilii po twierdzenia, że nauka Kościoła ogranicza prawa ludzkie, w tym to do aborcji, co staje się kluczowym kryterium prawa do udziału w życiu publicznym. Stąd owa ostrożność części polityków, którzy nie chcieliby swym mimo wszystko katolickim przekonaniom uchybić. Jest na taką postawę stare przysłowie: „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”.
Odpowiedź
Czy ci, którym lewicowa czy raczej lewacka narracja jest obca, dają jej jakiś odpór? Otóż najgorsze jest to, że słaby. Kiedyś katolicka nauka społeczna próbowała być na czasie i Kościół zajmował stanowisko w konkretnych sprawach i dawał konkretne odpowiedzi. Warto w tym względzie przytaczać wciąż na nowo encykliki społeczne i listy papieskie w poszczególnych ważnych kwestiach, które bywały źródłem inspiracji i aktualizacji tego, co trzeba w przestrzeni społecznej czynić. Były katolickie postulaty ustrojowe, które stawały w kontrze do tego, co się działo w dwudziestowiecznym świecie. Wreszcie – potępiano to czy owo, czasem w sposób nieco zakamuflowany ze względów politycznych, ale ci, którzy chcieli, wiedzieli, o co chodzi. Dziś, zdaje się, głos ten stopniowo zamiera. Owszem, katoliccy publicyści głos zabierają – jednak nie aby kłócić się na temat istoty odczytywania Ewangelii we współczesnych realiach, ale często, kogo poprzeć politycznie, jak być bardziej na czasie i nie wzbudzać kontrowersji w głównym nurcie. Zwykłym wiernym często nie pozostaje nic innego jak modlitwa za ojczyznę, co też niektórzy godnie uskuteczniają i dobrze, że aż tyle.
Społeczny aktywizm katolików jest jednak trudny, szczególnie w sytuacji aż tak wyraźnego starcia. Ze strony hierarchów często słyszą o szacunku do człowieka, ale co zrobić z nawałem obcej ideologii – już niekoniecznie.
Jako mały przykład przytoczę, iż w kwestii rzeczonej kukły rzekomego „Żyda” i jej spalenia słyszałem ze strony duchownych sformułowania, iż rzecz jest niedopuszczalna, natomiast w kwestii zachowania pani J. – jakoś nie. Chciałbym wierzyć, iż odbyło się to w imię nierobienia jej reklamy, a nie z tchórzostwa.
Poza oficjalnym głosem Kościoła trwa oczywiście debata publicystów i polityków. Nie wiadomo, na ile szczera, ale postulaty katolickie były obecne w hasłach różnych list wyborczych, najbardziej chyba w wypowiedziach kandydatów Konfederacji, która wszakże nie zdobyła sobie masowego uznania ani elektoratu, ani hierarchów, a i w publicystyce katolickiej podchodzono do niej z dystansem. Być może dlatego, że w jej wnętrzu obecne były różne głosy, uważane niekiedy za co najmniej dziwne; a może dlatego, że Kościół boi się populizmu – zjawiska, co do istoty którego nie wiadomo, czym jest, ale ważne, by go nie popierać. Wydaje się, że odpychanie go od siebie i udowadnianie, że nie ma się z nim nic wspólnego nie jest dobre i to z kilku powodów.
Populiści
Tak naprawdę nie tworzą oni żadnej myśli politycznej. Właściwie nie wiadomo, czym bądź kim są, trudno ich zdefiniować w jednolity sposób. Łączy ich to, że protestują. Czasami przeciwko lewicy, a czasami prawicy. Ogólnie przeciw zabetonowanej scenie politycznej. W świecie zachodnim sytuacja partii politycznych była jasna: władza zmieniała się w określonych cyklach, ludzie mieli dość złudną świadomość, że dokonują wyboru, a partie miały, co chciały, czyli poczucie władzy. Żadna sytuacja nie trwa jednak do końca świata. W pewnym momencie państwa socjalne, oparte na coraz bardziej zgniłych kompromisach ekonomiczno-światopoglądowych, zaczęły gonić w przysłowiową piętkę. Demografia i kryzys mentalny, idące niestety w parze, doprowadziły do zakrętu, który z jednej strony zaowocował lewackim radykalizmem, z drugiej czymś, co określono populizmem, czyli ruchem niezgody na to, co jest.
Cztery lata temu Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, bo kojarzono je ze zmianami. Katolicy chcieli realizacji ich postulatów światopoglądowych, młodzież pracy, ludzie dojrzali – emerytur, państwo potrzebowało dzieci, by starzejące się społeczeństwo nie musiało sięgać po rzesze uchodźców, którzy zmienią oblicze kulturowe miast, a z czasem kraju.
Trudno dziś ocenić skutki wszystkich reform owych czterech lat. Najbardziej zawiedzeni są chyba katolicy, którzy dostali niewiele, a w życiu publicznym postępuje radykalizacja postulatów lewackich, których, zdaje się, nic nie jest w stanie zatrzymać. Partia rządząca coś deklaruje, ale niewiele robi i w nowej kadencji realizować chyba nie zamierza. Wchodzi w spory z dotychczasowym establishmentem, ale tu, gdzie ten ewidentnie wchodzi jej w drogę. Wiem, że wszelkie analogie są dość ryzykowne, ale w wielu miejscach rzeczywistość polityczna przypomina czasy przedwojennej sanacji, co do której mam duży dystans. Podobnie jest na całym świecie. Populiści bywają różni: w Niemczech są ksenofobiczni, we Francji – na przemian narodowi i lewaccy, a we Włoszech bywają separatystami bądź sympatyzują z dziedzictwem faszyzmu. Wszystko to pokazuje jednak jasno, że obecny system wyłaniania władzy jest do wymiany nie w sensie tych, którzy rządzą, lecz w zakresie mechanizmów, które się proponuje.
Populizm opozycyjny
Kto jest populistą, decydują tzw. swoi, czyli elity, które same się za elity uznały.
Jest to swoiste masło maślane, ale inaczej rzeczy się nazwać chyba nie da. To dlatego pani J. i inni mają prawo do swoistej ekspresji i tylko od czasu do czasu słyszy się coś, co ma nieco dyscyplinować ją i jej podobnych. Być może takie niezdecydowane enuncjacje wynikają m.in. stąd, że część działaczy politycznych, szczególnie tych, którzy dojrzewali jeszcze w minionym systemie, nie chce mieć nic wspólnego z takimi obskuranckimi ekscesami. Na pewno w tym duchu należy patrzeć na skandaliczną wypowiedź Lecha Wałęsy odnoszącą się do działalności śp. Kornela Morawieckiego. W Polsce powszechnie uznaje się zasadę, że w niedługim czasie po czyjejś śmierci nie szarga się pamięci tej osoby. Ocenę, może głębszą, historyczną pozostawia się „na potem”. Niemniej z komentarzy pod oficjalnymi tekstami na stronach internetowych, zamieszczonych przez osoby – nieważne, czy przez kogoś opłacane, czy nie – jasno wynika, iż w młodszym pokoleniu, tudzież być może wśród osób starszych pozbawionych zasad przyzwoitości, na takie ograniczenie miejsca nie ma.
Jest to przykład na to, że jeśli nasz świat stworzył jakieś zasady i świętości, choćby świeckie, to na naszych oczach są one burzone. Oprócz naszego noblisty udział w tym biorą inni, w tym także pani Klaudia, która pozwala sobie, przy zachwycie swoich miłośników, na daleko idące „brunatne” analogie w stosunku do swoich przeciwników politycznych. Nic też nie przeszkadza jej w jakichś dziwnych prezentacjach „bobu, hummusu i czegoś tam”, co ma obśmiewać wartości narodowe i religijne oraz dorobek cywilizacyjny tych, którzy tworzyli naród na długo przed nami.
Ten nowy, dziwaczny populizm, odwołujący się wprost do populacji, która odrzuca przeszłość i wartości, które w historii wypracowano, zdaje się być jednym z największych zagrożeń współczesności.
Kampania wyborcza uwypukla rzeczywiste cele i postulaty nawet nie ludzi, a całych zrzeszeń i nad tym warto się zastanowić w kontekście tego, co przyniesie przyszłość. Pewnie nie wolno nam w tym procesie pozostać jedynie obserwatorami. Chyba, że nie da się już nic zrobić, w co wszakże mimo wszystko wątpię.
Postscriptum
Dziś już wiemy, że pani Klaudia zasiądzie w sejmie i będzie w nim reprezentować naród, tak jak pozostałych 459 posłów. Do tego, co napisałem, niczego nie dodaję ani nie ujmuję; resztę zobaczymy w swoim czasie.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klaudia J. a sprawa polska” można przeczytać na s. 13 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klaudia J. a sprawa polska” na s. 13 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com