Papież jasno wskazuje na wieczernik jako miejsce, gdzie wszystko się zaczęło, zatem historia zbawienia każdego z nas, jako Polaków, ma swój początek i koniec w Bogu, nie w Gnieźnie czy w Mieszku I.
Wojciech Pokora
Oto Jan Paweł II, Syn Tej Ziemi, stanął jak patriarcha przed swoim narodem i wezwał Boga, by zstąpił na znajdującą się pod panowaniem narzuconego siłą systemu Ziemię i ją uwolnił od ciążącego na niej jarzma. Czyż nie jest to plastyczna wizja rodem ze Starego Testamentu?
Jednak w całym tym wydarzeniu, którym była pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny w roku 1979, nie do końca o tak proste znaki chodziło. One były i stały się symbolem tego wydarzenia, jednak zarówno powyższe słowa, jak i cały pobyt Ojca świętego w Polsce możemy spróbować zinterpretować szerzej i rozciągnąć je na cały Kościół i na cały pontyfikat papieża Polaka. Możemy pokusić się o stwierdzenie, że Jan Paweł II dał podwaliny pod pneumatologię narodu, czyli ukazał nam, jak Duch Święty działa w życiu narodowej wspólnoty. A szerzej patrząc – narodowych wspólnot, bo rozpatrując wydarzenia z 1979 roku i następujący po nich wybuch wolności w postaci rodzącej się w Polsce Solidarności, co doprowadziło w konsekwencji do zburzenia tzw. żelaznej kurtyny i wyzwolenie wielu narodów spod wpływów Rosji Radzieckiej, lubimy myśleć o pontyfikacie Jana Pawła II jako okresie danym wyjątkowo nam – Polakom, zapominając o kontekście Kościoła powszechnego. Trudno jednak obronić tezę, że oto w historii świata, ale i historii zbawienia następuje moment, gdy cały Kościół zostaje podporządkowany jednemu narodowi i wydarzeniom temu narodowi towarzyszącym. Ten punkt wyjścia skłania do poszukiwania uniwersalności w przekazie, który traktujemy tak bardzo lokalnie, wsłuchując się w głos papieża podczas jego pierwszej pielgrzymki do ojczyzny. (…)
Każdy, bez wyjątku, został odkupiony przez Chrystusa i z każdym bez wyjątku Chrystus jest zjednoczony, „nawet gdyby człowiek nie zdawał sobie z tego sprawy”.
W jaki sposób? Chrystus może człowiekowi przez swojego Ducha „udzielić światła i sił, aby zdolny był odpowiedzieć najwyższemu swemu powołaniu”.
W tym kontekście łatwiej zrozumieć, skąd płynie moc wypowiadanych w danym miejscu słów i w jaki sposób działanie Ducha Świętego rozciąga się na cały lud, a nie tylko na skupioną wokół ołtarza grupkę (nawet wielotysięczną) wiernych. Takie rozumienie wspólnoty i przenikającego jej działania Ducha pozwala Kościołowi stawiać pytania, które wydać się mogą dalekie od sfery sacrum, a w powszechnym odbiorze zarezerwowanych raczej do nauk socjologicznych czy politycznych: „Czy wszystkie dotychczasowe i dalsze osiągnięcia techniki idą w parze z postępem etyki i z duchowym postępem człowieka? Czy człowiek w ich kontekście również rozwija się i postępuje naprzód, czy też cofa się i degraduje w swym człowieczeństwie? Czy rośnie w ludziach, w »świecie człowieka«, który jest sam w sobie światem dobra i zła moralnego, przewaga tego pierwszego, czy też tego drugiego?”.
Kościół nie tylko stawia pytania, ale też szuka na nie odpowiedzi. A może należy odwrócić logikę tego zdania i stwierdzić, że Kościół stawia pytania, na które odpowiedzi człowiek powinien szukać właśnie w Kościele?
„W Apostołach, którzy otrzymują Ducha Świętego w dzień Zielonych Świąt, są już niejako duchowo obecni wszyscy ich następcy, wszyscy biskupi, również ci, którym od tysiąca lat wypadło głosić Ewangelię na ziemi polskiej. Również ten Stanisław ze Szczepanowa, który swoje posłannictwo na stolicy krakowskiej okupił krwią przed dziewięcioma wiekami. I są w tych Apostołach i wokół nich – w dniu Zesłania Ducha Świętego – zgromadzeni nie tylko przedstawiciele tych ludów i języków, które wymienia księga Dziejów Apostolskich. Są wokół nich już wówczas zgromadzone różne ludy i narody, które przyjdą do Kościoła poprzez światło Ewangelii i moc Ducha Świętego w różnych epokach, w różnych stuleciach.
Dzień Zielonych Świąt jest dniem narodzin wiary i Kościoła również na naszej polskiej ziemi. Jest to początek przepowiadania wielkich spraw Bożych również w naszym polskim języku.
Jest to początek chrześcijaństwa również w życiu naszego narodu: w jego dziejach, w jego kulturze, w jego doświadczeniach”. (…) Czytając słowa papieża wygłoszone czy to w Warszawie, czy w Krakowie, czy Gnieźnie, stawiamy pytanie – na ile nauczanie Jana Pawła II podczas pielgrzymek do kraju jest uniwersalne? Czy jego nauka dotycząca działania Ducha Świętego w narodzie odnosi się do konkretnej historii każdego narodu? Papież jasno wskazuje na wieczernik jako miejsce, gdzie wszystko się zaczęło, zatem historia zbawienia każdego z nas, jako Polaków, ma swój początek i koniec w Bogu, nie w Gnieźnie czy w Mieszku I. Nie ma innej historii zbawienia. (…)
Słowa papieża Jana Pawła II w przeddzień wejścia Kościoła w III tysiąclecie chrześcijaństwa z perspektywy 40 lat możemy uznać za prorocze. Przede wszystkim kultura polska jest elementem dziedzictwa, a zarazem „wybitną cząstką europejskiej i ogólnoludzkiej kultury”. W tym jednym zdaniu jak w soczewce skupiają się nasze narodowe kompleksy i lata „wchodzenia” na nowo do Europy. Jednak przez 40 lat, które minęły od czasu wypowiedzenia przez Jana Pawła II powyższego apelu, zdajemy się zostawiać chrześcijańskie i narodowe dziedzictwo w przedpokoju współczesnej Europy.
Żeby stać się godnymi miana Europejczyków, wyrzekamy się „godności człowieka na naszej ziemi. Polskiej, słowiańskiej ziemi”. Jednak papież już wtedy to przewidział.
Na tym samym Wzgórzu Lecha, kilka chwil później, w obecności zgromadzonych tam wiernych w modlitwie wołał, by Kościół odradzał się, nie czerpiąc z obcych i zatrutych cystern:
„Oblubienico Ducha Świętego i Stolico Mądrości! Twojemu pośrednictwu zawierzamy wspaniałą wizję i program odnowy Kościoła w naszej epoce, która wyraziła się w nauce II Soboru Watykańskiego. Spraw, abyśmy tę wizję i ten program w całej autentycznej prawdzie – tak jak za naszą nieudolną posługą dał nam ją poznać Duch Święty – w tejże samej prawdzie, prostocie i mocy czynili przedmiotem naszego postępowania, posługiwania, nauczania, pasterzowania, apostolatu. Żeby cały Kościół odradzał się w tym nowym źródle poznania swej własnej istoty i misji, nie czerpiąc z żadnych obcych ani zatrutych cystern”.
W jaki sposób jednak poradzić sobie jako wspólnota z rozpoznaniem obcych i zatrutych źródeł? Tu znów Jan Paweł II przyzywa Ducha Świętego. Robi to w Krakowie, w homilii podczas Mszy św. na Błoniach. Papież przekazuje wiernym Ducha Świętego, jak biskup przekazuje Go podczas bierzmowania, dając wskazówki: Musicie być mocni tą mocą, którą daje wiara!
Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Działanie Ducha w narodzie” znajduje się na s. 1 i 7 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.
Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Od tamtych wydarzeń minęło 400 lat, a wirusy mutują i ciągle zmieniają swoje oblicze; od tych zagrażających życiu poprzez ekonomiczne i polityczne. Św. Andrzej nadal wspiera i chroni naszą ojczyznę.
Andrzej Karpiński
Święty Andrzej Bobola
W październiku 2019 roku otrzymałem od „Kuriera WNET” propozycję comiesięcznych relacji na temat prac graficznych z wizerunkami polskich męczenników do akcji Polska pod Krzyżem. Postanowiłem, że grafiki będę opisywał zgodnie z datami wspomnienia świętych. Szczególnie niecierpliwie czekałem na maj, gdyż św. Andrzej Bobola – patron Polski – jest także moim patronem, jak również patronem prezydenta, mam nadzieję reelekta, Andrzeja Dudy. Maj roku 2020 jest szczególny i symboliczny nie tylko z powodu niepewnego terminu wyborów prezydenckich. Jest przede wszystkim czasem szalejącej, ogólnoświatowej destabilizacji życia i gospodarki.
Jakże obecna sytuacja przypomina czasy działalności św. Andrzeja, który szczególnie dbał o ubogich, wspierał chorych, odwiedzał więźniów. Od tamtych wydarzeń minęło 400 lat, a wirusy mutują i ciągle zmieniają swoje oblicze; od tych zagrażających życiu poprzez ekonomiczne i polityczne, na komputerowych kończąc. Św. Andrzej Bobola nadal działa, lecz teraz już jako patron Polski, poprzez kapłanów i rządzących. W czasie epidemii wspiera ekonomicznie ubogich, pomaga chorym, a zamkniętych w domach ludzi nadal odwiedza i pokrzepia słowem. Jako patron wspiera i chroni naszą ojczyznę na wiele sposobów. W dniu wspomnienia Świętego, 16 maja, ustanowiono np. Święto Straży Granicznej. Przypadek?
Sylwetka
Jak w poprzednich pracach, zapoznałem się z dotychczas funkcjonującym wizerunkiem świętego. Rozpocząłem od przeglądania tzw. „Bobolików” – pamiątek związanych z kultem męczennika w wirtualnym muzeum św. Andrzeja Boboli w Czechowicach-Dziedzicach. Wśród zbiorów kolekcjonera Jerzego Gizy dominowało kilka powtarzających się przedstawień. Zauważyłem, że często jeden, krążący w obiegu drukarskim wizerunek, był modyfikowany lub „upiększany” na siłę. Natomiast współczesne obrazy olejne, zdobiące wiele kościołów, są niestety dziełami amatorskimi. Zwykle nie przedstawiają zgodnego z opisami wyglądu postaci, ubioru lub atrybutu. Dlatego moją uwagę zwróciły XVIII-wieczne miedzioryty opublikowane w cyfrowym archiwum Biblioteki Narodowej. Zawierały wiele detali potrzebnych do mojej pracy. Jednak faworytem okazał się miedzioryt opublikowany na stronie internetowej Collegium Bobolanum, Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie. Grafika, a właściwie scenka rodzajowa przedstawiająca tortury męczennika, podpowiedziała mi wszystko, czego potrzebowałem. Miałem już pewność co do stroju jezuity, pociągłych rysów twarzy, drobnej postury i dłuższej, lekko potarganej fryzury. Jedynym dysonansem w miedziorycie były tureckie, a nie kozackie szable. Ale o tym później…
Portret
Wizerunek św. Andrzeja Boboli miał być wyeksponowany we Włocławku pod krzyżem głównym, przy scenie-ołtarzu. Zależało mi na wierności odtworzenia twarzy. Główną inspiracją portretową była miniaturowa reprodukcja obrazu z ok. 1935 r. nieznanego autora, należąca do ks. Jana Ziei, odnaleziona w Archiwum Generalnym Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK w Pniewach. Był to obrazek z podobizną św. Andrzeja Boboli i autografem prymasa Augusta Hlonda. Drugą inspiracją był obraz z ok. 1711 r., z Sanktuarium i Muzeum św. Andrzeja Boboli w Warszawie. Przedstawienia te były anatomicznie spójne z wcześniej opisanym miedziorytem. Zgadzał się też wizualnie wiek 66-letniego mężczyzny. Zaczerpnąłem z nich trójkątną twarz, wąski nos i usta, lekką opuchliznę dolnych powiek, tzw. worki pod oczami, szeroko i błagalnie ułożone brwi. Zaczerpniętym elementem był także wzrok skierowany w górę, powodujący lekkie zmarszczenie regularnego czoła. Natomiast oczy, ucho, fryzurę i część zarostu przeniosłem z… własnej twarzy. W tym celu wykonałem sobie serię zdjęć, aż udało mi się uzyskać maksymalnie zbliżony do oryginału wyraz twarzy. Dzięki temu kluczowe elementy portretu miały ostrość pozwalającą na druk wielkoformatowych obrazów.
Atrybuty
Inspiracje portretowe: obrazek z podobizną św. Andrzeja Boboli (źródło: Archiwum Generalne SS Urszulanek), części twarzy autora, obraz z ok. 1711 r. z Sanktuarium i Muzeum św. Andrzeja Boboli w Warszawie oraz obrazy późniejszych twórców
Po utworzeniu szaty jezuickiej oraz dłoni trzymającej krucyfiks, zająłem się resztą obrazu. Głównym atrybutem przedstawień św. Andrzeja Boboli są jedna lub dwie szable przebijające jego szyję, których pchnięcia
zakończyły okrutne tortury zadawane przez Kozaków. To i tak delikatny symbol męczarni człowieka obdzieranego ze skóry. Długo szukałem typowej szabli kozackiej. Powinna być z otwartą rękojeścią i wąską głownią. Niestety żadne historyczne ilustracje tego nie potwierdzają. Kozacy używali różnej białej broni. W tamtych czasach dobra broń nieczęsto była zmieniana. Jednego typu szabli używano nawet przez sto lat lub dłużej. Kozackie szable były mieszaniną zdobycznej broni ruskiej, tureckiej i polskiej. Dopiero z szabli czerkiesko-kaukaskiej wykształciła się popularna, jednosieczna, typowo kozacka „szaszka”. Aby dokonać głębokiego pchnięcia szablą, pióro głowni musi być obusieczne, a to rzadkość w szablach przeznaczonych do zadawania cięć. Po dociekliwych poszukiwaniach znalazłem wreszcie szablę najbardziej zbliżoną do tych z dawnych ilustracji. Na potrzeby całości grafiki połączyłem ją z szablą polską o ruskiej głowni i z grawerowanym napisem „Boże zbaw Polskę”. Napis miał symbolizować ofiarowanie Bogu męczeństwa św. Andrzeja Boboli. Gdy do fundacji Solo Dios Basta przesłałem projekt z wbitymi w szyję szablami i cieknącą krwią, zatelefonował do mnie od razu Lech Dokowicz i powiedział: „Andrzeju, no nie, tak nie może być, ludzie się nie skupią! Wystarczy jedna szabla obok męczennika”.
Fakty
Granice Rzeczypospolitej z ok. 1650 r. oraz miejsca działalności św. Andrzeja Boboli (grafika Autora)
Pochodzący z katolickiej i szlacheckiej rodziny Andrzej urodził się niedaleko Sanoka, we wsi Strachocina, 30 listopada 1591 roku. Przez prawie połowę życia związany był z jezuickimi szkołami i uczelniami wileńskimi. Studiował filozofię. Ten etap życia zakończył święceniami kapłańskimi, które przyjął jako 31-latek 12 marca 1622 r. Wilno opuścił tylko na dwa lata, gdy nauczał młodzież w warmińskim Braniewie, a potem w Pułtusku. W wieku 61 lat św. Andrzej Bobola wyjechał z Wilna do Pińska, gdzie posługiwał w kościele pw. św. Stanisława. Pragnął nawracać okoliczną ludność z prawosławia na katolicyzm. Był to rok 1652, a więc czas, gdy Rzeczpospolita Obojga Narodów osiągała szczyt zasięgu terytorialnego. Nie licząc Cesarstwa Rosyjskiego, była wtedy największym państwem w Europie. Miała także największy w regionie procent ludności szlacheckiej, wynoszący prawie 10% społeczeństwa. Ciekawostką jest ówczesna ilość mieszkańców Rzeczypospolitej – zaledwie 11 milionów. Oprócz szlachty przywilejami obdarzone były także osoby duchowne. Reszta społeczeństwa nie miała znaczenia politycznego. Poddana ludność pracowała przy ciągle rosnącej produkcji zboża, głównego towaru eksportowego Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Na tak dużym i wielokulturowym terytorium taka struktura społeczeństwa powodowała napięcia. Najbardziej agresywną grupą etniczną byli Kozacy, którzy przez ponad sto lat organizowali bunty i zbrojne powstania przeciwko Rzeczypospolitej. Powodem była nie tylko niechęć do integracji i służenia polskiej szlachcie, ale także sprzeciw wobec postępującego katolicyzmu. Pińsk, do którego przybył z misją ewangelizacyjną św. Andrzej Bobola, znajdował się akurat na pograniczu tych niekończących się walk. Miasto było wielokrotnie napadane przez Rosjan i Kozaków dokonujących rzezi na ludności wyznania rzymskokatolickiego. Największy najazd Kozaków na Pińsk, w liczbie ponad 2 tys., miał miejsce 15 maja 1657 roku. Św. Andrzej Bobola wraz z kolegą, ks. Szymonem Maffonem, musieli opuścić klasztor jezuitów i uciekać z miasta. W trakcie ucieczki ks. Maffon został ujęty i brutalnie zamordowany. Św. Andrzejowi udało się zbiec i ukryć we wsi Janów Poleski, oddalonej zaledwie 30 kilometrów od Pińska. Niestety dzień później, 16 maja, oddziały kozackie wtargnęły także do Janowa, gdzie rozpoczęli mordowanie ludności. Św. Andrzej uciekał więc rozpaczliwie w stronę wsi Peredił, jednak Kozacy byli już wszędzie. W okolicy wsi Mogilno zatrzymali uciekiniera. Gdy chmara Kozaków zobaczyła, że to ksiądz, rozpoczęła się droga krzyżowa św. Andrzeja Boboli.
Miedzioryt z ok. 1750 r. (źródło: www.polona.pl oraz www.bobolanum.edu.pl)
Męczennika najpierw obnażono i biczowano. Potem założono mu koronę cierniową, wybito zęby, a z prawej ręki ściągnięto skórę. Następnie, związany sznurami przywiązanymi do końskich siodeł, został zawleczony do rzeźni miejskiej w Janowie Poleskim. Tutaj, rozłożonego na stole rzeźnickim, przypalali ogniem, skórę na głowie wycięli do kości na kształt tonsury, a na plecach nacinali i ściągali skórę na wzór ornatu. Tak się „bawili” Kozacy! Rany posypywali mu solą i sieczką i jeszcze żywemu wykłuli jedno oko. Następnie odcięli mu nos i wargi. Gdy ciągle wzywał Jezusa, obrócili go na brzuch, a w karku wycięli dziurę i wyrwali język. Konającego w konwulsjach męczennika powiesili głową w dół, a dowódca bandytów dokończył męczarnie pchnięciami szabli w szyję. Ciało św. Andrzeja Boboli zaniesiono do miejscowego kościoła. Rozpoczęła się seria cudów.
Pierwszy raz Andrzej Bobola ukazał się 45 lat po śmierci w Pińsku i wskazał, gdzie znajduje się jego grób z nietkniętym ciałem. Po ponad stu latach ukazał się kolejny raz w Wilnie, przepowiadając uwolnienie Polski spod zaborów i że zostanie jej patronem. Ciało-relikwia już beatyfikowanego męczennika pozostawało najpierw pod opieką dominikanów, potem pijarów. Trumna z ciągle dobrze zachowanym ciałem świętego była kilka razy przenoszona pomiędzy kościołami. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej została przeniesiona do muzeum medycznego w… Moskwie. W końcu na prośbę Watykanu ciało świętego zostało w 1924 r. przetransportowane do kościoła jezuitów w Rzymie. Transport odbywał się drogą okrężną, przez Morze Czarne i Konstantynopol, aby z wiadomych przyczyn ominąć Polskę. Dzisiaj nazwałbym tę metodę „rurociągową”. Wreszcie po 281 latach, 17 kwietnia 1938 r., Pius XI kanonizował św. Andrzeja, a jego ciało-relikwia zostało uroczyście przewiezione do kraju. Przejazd pociągu z Rzymu przez Lublanę, Budapeszt, Kraków, Poznań, Łódź do kościoła jezuitów w Warszawie był wydarzeniem religijnym, patriotycznym i politycznym zarazem. W kwietniu 2002 roku watykańska Kongregacja Kultu Bożego nadała św. Andrzejowi Boboli tytuł drugorzędnego patrona Polski, a główne uroczystości odbyły się 16 maja 2002 roku w Warszawie.
Inspiracje
Najlepiej pracuje się plastycznie, gdy wniknie się w biografię osoby portretowanej. Jeszcze lepiej pracuje się, gdy można odwiedzić miejsca związane z tą osobą. A gdy to jest święty, najlepiej połączyć wszystko modlitwą w jego sanktuarium. W sierpniu 2018 roku, dokładnie rok przed akcją Polska pod Krzyżem, odbyła się parafialna pielgrzymka w Bieszczady i do Lwowa. W programie była także Strachocina – miejsce urodzenia i chrztu św. Andrzeja Boboli. Nie wyobrażam sobie rzetelnej pracy nad jego wizerunkiem bez odwiedzenia tego miejsca. Miejscowa kustosz, s. Agnieszka, szczegółowo przedstawiła postać męczennika, wzbogacając naszą wiedzę o nieznane fakty. Ważne dla mnie było, aby oprócz pamiątek zobaczyć okolicę, w której wychowywał się mój patron, i po prostu pooddychać trochę „tamtym” powietrzem. Była też uroczysta Msza Święta z relikwiami męczennika i modlitwą w intencji ojczyzny, którą odprawił ks. Marek Niemir, proboszcz parafii pw. św. Marcina i św. Wincentego M. w Skórzewie, który także 16 maja tego roku świętuje 29. rocznicę święceń kapłańskich. Przypadek?
Polska pod Krzyżem
Ze wszystkich wizerunków męczenników, które wykonywałem na wydarzenie Polska pod Krzyżem, największą radość sprawił mi mój patron św. Andrzej Bobola. Cieszę się, że byłem w miejscu jego urodzenia, że poznałem wiele faktów z jego życia. Również pozostałe opracowania graficzne i relacje zawarte w niniejszych artykułach bardzo mnie ubogacają i nadają sens malarstwu portretów świętych. Potwierdzają, że bez wniknięcia w biografię, epokę, detale i modlitwę, będzie to zwykła czynność malarska. Choćby była na wysokim poziomie, to jednak martwa czynność techniczna.
Wszystkie wizerunki męczenników-patronów akcji Polska pod Krzyżem są do nabycia w sklepie internetowym fundacji Solo Dios Basta pod adresem: http://sklep.mikael.pl/9-polska-pod-krzyzem.
www.airbrush.com.pl
MODLITWA ZA OJCZYZNĘ PRZEZ PRZYCZYNĘ ŚW. ANDRZEJA BOBOLI
Boże, któryś zapomnianą do niedawna Polskę wskrzesił cudem wszechmocy Twojej, racz za przyczyną sługi Twojego Św. Andrzeja Boboli dopełnić miłosierdzia nad naszą Ojczyzną i odwrócić grożące jej niebezpieczeństwa. Niech za łaską Twoją stanie się narzędziem Twojej czci i chwały. Natchnij mądrością jej rządców i przedstawicieli, karnością i męstwem jej obrońców, zgodą i sumiennością w wypełnianiu obowiązków jej obywateli. Daj jej kapłanów pełnych ducha Bożego i żarliwych o dusz zbawienie. Wzmocnij w niej ducha wiary i czystości obyczajów. Wytęp wszelką stanową zazdrość i zawiść, wszelką osobistą czy zbiorową pychę, samolubstwo i chciwość tuczącą się kosztem dobra publicznego. Niech rodzice i nauczyciele w bojaźni Bożej wychowują młodzież, zaprawiając ją do posłuszeństwa i pracy, a chroniąc od zepsucia. Niech ogarnia wszystkich duch poświęcenia się i ofiarności względem Kościoła i Ojczyzny, duch wzajemnej życzliwości i przebaczenia. Jak jeden Bóg, tak jedna wiara, nadzieja i miłość niech krzepi nasze serca! Amen.
Artykuł Andrzeja Karpińskiego pt. „Święty Andrzej Bobola” znajduje się na s. 7 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.
Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Patriotyzm to był straszliwy obciach, a przezwisko „Polak-katolik” obelga. Oddziaływanie tego przesłania odnajdujemy do dziś w kosmopolitycznej żarliwości podstarzałych kodziarzy i socjalliberałów.
Andrzej Jarczewski
Starczy uwiąd „Trujki”
Mam 70 lat. To zaznaczam od razu, by nie być posądzonym o ageizm, niewiedzę czy brak doświadczenia. Słucham Programu III Polskiego Radia od półwiecza z okładem. To było radio mojego pokolenia. Niestety, to nadal jest radio… mojego pokolenia.
„Nigdy nie zmienia się styl w muzyce bez przewrotu w zasadniczych sprawach politycznych”. Tak pisał Platon dobre 24 wieki temu. Troszkę przesadził z kwantyfikatorami, ale zjawisko ocenił poprawnie.
Muzyka i polityka rozwijają się współbieżnie. Nie zawsze wiadomo, co jest przyczyną, ale jeśli coś wielkiego wydarzy się w jednej dziedzinie, mamy sygnał, że i w tej drugiej coś ważnego wkrótce się zmieni albo już się zmieniło.
Tak właśnie było w latach sześćdziesiątych w zachodnim świecie, od którego szczelnie odgrodzono nas barierami murowanymi, paszportowymi i ideologicznymi, ale nie radiofonicznymi. O Beatlesach dowiadywaliśmy się początkowo z Radia Luxemburg i z mocno zagłuszanej „Wolnej Europy” (na fali 11 i 16 m zagłuszanie było nieskuteczne). W Anglii panowała już „beatlemania”, a muzyka ówczesnych zespołów gitarowych trafiała idealnie w oczekiwania i potrzeby nastolatków na całym świecie. Zadecydowała jak zwykle… technologia.
Wzmacniacze gitarowe dawały brzmienie dobrze przenoszone przez głośniki radiowe i – co najważniejsze – zasadniczo odmienne od brzmienia orkiestr symfonicznych i zespołów jazzowych, które traciły już na popularności. Słuchaliśmy Beatlesów, bo zależało nam na odróżnieniu się od naszych starszych braci, którzy wciąż byli wierni Presleyowi, i od naszych kochanych ciotek, które uwielbiały Mieczysława Fogga, Irenę Santor i różnych wykonawców przedwojennych. The Shadows, Animals, Beatles, Rolling Stones… to były zespoły wypracowujące brzmienie pokolenia. Chwilę później pojawił się Czesław Niemen i Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary, Skaldowie i mnóstwo innych.
Brzmienie
„Brzmienie” – jakość muzyczna, której chyba nikt porządnie nie zdefiniował, a każdy wtedy wiedział, o co chodzi. Należałem do pierwszego pokolenia gitarzystów elektrycznych i majsterkowiczów dysponujących już układami tranzystorowymi. Wprawdzie na początku lat sześćdziesiątych półprzewodników nie dało się kupić w żadnym sklepie, ale można było to i owo „załatwić”. Przystawkę do gitary robiło się z trzech słuchawek telefonicznych, a przedwzmacniacze z elementów wymontowanych z radioodbiorników (opisałem to w powieści muzycznej pt. Selma; książka dostępna w internecie). Chodziło zawsze o uzyskanie takiego brzmienia, jakie słyszało się w radiu.
Jednocześnie nastąpiła radykalna poprawa jakości sygnału radiofonicznego dzięki wykorzystaniu pasma fal ultrakrótkich. Tracił na tym Luxemburg, nadawany na falach średnich, słyszalny w Polsce tylko po zachodzie słońca, a i to z różnymi zanikami i zakłóceniami. Owszem, gdy dziś w gronie rówieśników, a zwłaszcza rówieśniczek rozmawiamy o wieczorach z radiem Luxemburg, robi się jakoś dziwnie. Ta średniofalowa jakość wystarczała zakochanym, ale już nie muzykom, którzy pod koniec lat sześćdziesiątych w niemal całej Polsce uzyskali możność odbioru Programu Trzeciego.
To był przewrót jakościowy. Kto raz usłyszał „Trójkę” na UKF, nie chciał wracać na fale średnie, a tym bardziej na długie, które od tego czasu – przynajmniej w moim uchu – zupełnie nie nadają się do transmitowania muzyki. Tu muszę dodać, że tej brzmieniowej jakości ówczesna „Trójka” nie zmarnowała na powielanie tradycyjnych audycji radiowych. Wymyślono zupełnie nowe – dziś powiedzielibyśmy – formaty, wykorzystujące w pełni te możliwości, które się nagle pojawiły.
Na służbie PZPR
Marks nie rozwiązał podstawowego problemu komunizmu. Lenin nie zdążył się nim zająć, a Stalin robił, co mógł, by opóźnić nieuniknione. Otóż ci robotnicy, których oglądał Marks i zatrudniał Engels, wiedli faktycznie życie ciężkie i chyba poprawnie przez nich opisane. Problem w tym, że jedyną (w skali masowej) ucieczką ze stanu upodlenia było kształcenie dzieci, popierane zresztą przez każde państwo, które nie chciało być słabsze i głupsze od innych. Te dzieci robiły wszystko, by nie wrócić do zawodu ojców i dziadków. Już za życia Marksa dorosłe dzieci robotników stawały się wyklętymi „drobnomieszczanami”, a najzdolniejsze czy najbardziej przedsiębiorcze z nich przechodziły w kolejnych pokoleniach do kategorii „burżujów”.
Dostrzeżono to m.in. w PRL czasów Władysława Gomułki. Coraz lepiej wykształcony demograficzny wyż należało jakoś „zagospodarować” z pożytkiem dla partii. Trzeba było „po nowemu” zająć im wolny czas, bo stare, prostackie metody propagandy nie mogły być akceptowane przez światłego człowieka.
Mądrość tamtego etapu polegała na pogodzeniu się starych komunistów z pewnikiem, że z młodością nie da się wygrać. Można ją tylko urobić po swojemu.
Pamiętam głupkowate artykuły autorstwa różnych twardogłowych pismaków z tamtej epoki. Wydawało się im, że większą dyscypliną i „pracą wychowawczą” da się okiełznać młodzież. Na szczęście zwyciężył pogląd, że z Beatlesami nie można walczyć Szpilmanem. Trzeba mieć własnych Beatlesów i pozwolić się im wyśpiewać.
Tego rodzaju argumenty przeważyły, gdy technologiczny rozwój wprowadził telewizor do niemal każdego domu i gdy całą najgrubiej ciosaną propagandę przeniesiono na ekrany. Dzięki temu w niesłuchanym przez Biuro Polityczne PZPR Programie III cenzura mogła nieco zelżeć. Adresowana do młodej inteligencji „Trójka” miała już wtedy codzienny, wielogodzinny program, słyszalny we wszystkich większych miastach.
Do redakcji angażowano ludzi młodych, znających się na rzeczy, dobrze wykształconych i – co najważniejsze – o prawidłowym pochodzeniu.
Oczywiście nie chodzi o pochodzenie robotniczo-chłopskie, ale o ubecko-partyjne, co wstępnie zostało opracowane przez Dorotę Kanię, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza w książce Resortowe dzieci. Media. Tytuł odnośnego rozdziału: Trójka – wentyl bezpieczeństwa poprawnie wskazuje istotę rzeczy i pozwala mi nie zatrzymywać się nad tym tematem.
Zapraszamy do Trujki
Lekturą uzupełniającą może być książka Ewy Winnickiej i Cezarego Łazarewicza Zapraszamy do Trójki, wydana na 50-lecie tego radia w roku 2012. Sporo ciekawostek, zwłaszcza o balangach i życiu alkoholowym redaktorów. Rzecz nie zasługiwałaby na wzmiankę, gdyby nie dość dobrze, choć zapewne niechcący, pokazany proces wytwarzania się pewnego środowiska medialnego, szybko nabierającego przekonania o własnym gwiazdorstwie i wysferzaniu postępowym.
Jako wczesny i późny słuchacz „Trójki” muszę potwierdzić, że było to gwiazdorstwo w dobrym stylu. Po prostu to się ówczesnej młodzieży podobało. Dość luźny styl, wyraźnie wyższy (niż w „Jedynce”) poziom intelektualny, świetne programy rozrywkowe (Rodzina Poszepszyńskich, Matriarchat, Kolega Kierownik) i – przede wszystkim – muzyka pokolenia! Ta muzyka zniewalała. Prezenterzy „Trójki” zdobywali prywatnymi kanałami najnowsze longplaye z Londynu i to wystarczało. Nie trzeba już było słuchać ani Luxemburga, ani nawet Rendez-vous o szóstej dziesięć, nadawanego przez „Wolną Europę”.
Odbieraliśmy to początkowo jako przejaw pewnej liberalizacji. Ja sam odwróciłem się od „Trójki” dopiero w roku 1982, gdy wprowadzono Listę przebojów Programu Trzeciego jako oczywistą dywersję, odciągającą młodzież od sprzeciwu wobec stanu wojennego. Trzeba jednak dopowiedzieć, że nawet zagorzali konspiratorzy ukradkiem słuchali tej listy, głośno potępiając perfidię Urbana i pozostałych ideologów rządu generała Jaruzelskiego.
Wiem coś o tym, bo byłem wtedy szefem Akademickiej Grupy Oporu Politechniki Śląskiej (o działalności AGO więcej w Encyklopedii Solidarności). Co jeszcze więcej… aż wstyd się przyznać… sam też słuchałem tej propagandowej audycji. Bo tam była MOJA MUZYKA! A co najgorsze – nie potępiłem Niedźwiedzkiego nawet wtedy, gdy dowiedziałem się, że on te listy po prostu fabrykował, nie licząc oddanych głosów. Dzięki temu nie wpuścił na listę rapu, hip-hopu, disco polo itd. I ja to biernie akceptowałem. Jakaż hipokryzja! To potwierdza tylko, że strzał z Niedźwiedzkim był niezwykle celny. Jak wiele innych w „Trójce”.
Michnikowszczyzna przed Michnikiem
Najważniejszym zadaniem „Trójki” od samego początku było przenoszenie prymitywnej ideologii komunistycznej na wyższe poziomy intelektualne.
Przekaz był mniej więcej taki: „no owszem, rządzą nami idioci, ale wy – drodzy Słuchacze – jesteście mądrzy, wiecie, że Związek Radziecki jest nam kolegą, a jeśli nawet z tym koleżeństwem trochę przegina, to i tak musimy się go bać, bo żaden Zachód nas nie obroni”. Nikt tego w ten sposób nie wyrażał, ale biło to z programów informacyjnych, które tak skracano, by nie opłacało się wyłączyć na tę chwilę radia. Te programy były naprawdę dobre z punktu widzenia socjotechnicznego.
Dokonywała się zadziwiająca transformacja. Młodzież, szukająca w „Trójce” tylko muzyki, z biegiem lat stawała się młodymi dorosłymi, a dziś dorosłymi starcami, którzy przyjęli wpajaną wtedy ideologię za swoją. Niby pogarda dla komuny sowieckiej, ale uznanie dla – nikt nie wiedział, że o to chodzi – dla ideologii szkoły frankfurckiej. Wyklęte były tylko jakiekolwiek nuty patriotyczne, czy – nie daj Boże – katolickie. Nie, patriotyzm to był straszliwy obciach, a przezwisko „Polak-katolik” obelga. Oddziaływanie tego przesłania odnajdujemy zresztą do dziś w kosmopolitycznej żarliwości podstarzałych kodziarzy i socjalliberałów.
Rafał Ziemkiewicz trafnie opisał zjawisko, nazwane przezeń „michnikowszczyzną”. Nie odnotował tylko, że również Michnik był produktem czegoś wcześniejszego, że sam „michnikowszczyzny” nie wymyślił, że prefiguracja „michnikowszczyzny” była podstawą programową „Trójki” od początku jej istnienia.
Megalothymia
Terminem ‘megalothymia’ Francis Fukuyama nazwał pragnienie, by uznawano nas za lepszych niż inni ludzie. Wcześniej pisał o tym Platon, Hegel i inni. To pragnienie każe początkującym artystom i politykom ciężko pracować przez całe lata, by osiągnąć mistrzostwo i zasłużone uznanie otoczenia. A później, gdy już mistrz staje się celebrytą, stara się głównie o to, by nie spaść ze świecznika. Jedni osiągają to nieustannymi ćwiczeniami i pracą nad sobą, inni – pilnowaniem, by nikt ich ze zdobytej pozycji nie zepchnął.
Po roku 1989 postkomunistyczne elity III RP szczerze popierały demokrację, bo ten ustrój dawał im większy dobrobyt, bezpieczeństwo i uznanie niż poprzedni. Uwili sobie wygodne gniazdko, nazwali je demokracją i nie pragnęli żadnych dalszych zmian. Gdy jednak zaobserwowali sprzeczność między demokracją a własnym dobrobytem, stanęli po stronie dobrobytu, odrzucając wyborcze wyniki demokracji, a nawet posuwając się do zdrady w nadziei, że jakaś „zagranica”, bo już nawet nie zdemokratyzowana „ulica”, przywróci im wygodny, próżniaczy byt.
Przeoczyli tylko jedną okoliczność: że się starzeją, że na swoich emeryturach blokują miejsca młodzieży, że oferowane przez nich wartości kulturowe odchodzą w przeszłość wraz z ich pokoleniem. Oni już swoją przyszłość mają za sobą. Nie wrócą do roli „inżynierów dusz”. Nie dlatego, że są gorsi, ale dlatego, że są starzy.
Lewicowcy oskarżają polityczną prawicę, że oderwała ich od żłobu. Mylą się. Zarówno stara lewica, jak i stara prawica jest podgryzana przez własną młodzież. Tyle tylko, że prawa strona jest bardziej… wielodzietna, a to w ostatecznym rachunku zadecyduje.
Libertyni użyją jeszcze swojej pozycji medialnej do ochrony własnych, starych pozycji zawodowych, ale już tych pozycji nie odzyskają. Znów – nie dlatego że nie wesprze ich Bruksela ani Targowica, ale dlatego, że ich epoka „se ne vrati”. To jest duża grupa aktorów, sędziów, dziennikarzy, reżyserów i różnych celebrytów, którzy zrobili kariery w PRL. Stworzyli kokon towarzyski i wykorzystali III RP do zablokowania awansu pokoleniu swoich dzieci, które generalnie zajęte było kwestiami ekonomicznymi, a nie kulturalnymi. Owszem, pojedynczy tatusiowie torowali karierę swym synalkom, ale nie dopuszczali myśli o szerszej rotacji pokoleń. Wygrali z synami i córkami, przegrywają z wnukami. I nic na to nie pomoże ani brukselka, ani szczaw, ani mirabelka.
Sprzeczne uczucia
Po demonstracyjnym odejściu Wojciecha Manna na zasłużoną emeryturę zrobiło mi się przykro. Akurat jego muzyczny gust był mi najbliższy. Poza tym Mann nigdy na antenie nie czytał okładek płyt, co było nieznośną manierą paru jego kolegów. Rock, blues i ten rodzaj dobrotliwego żartu, jaki w eter puszczał Wojciech Mann, ceniłem najwyżej. Często zwracał on uwagę na „gitarkę” w jakimś utworze lub na ciekawą perkusję, a rzadko powielał plotki o sławnych wykonawcach. Dobry warsztat. Nawet w prognozie pogody pokazał nową, żartobliwą jakość.
Ostatnio lubiłem słuchać audycji, pomyślanej jako przekomarzanie się mistrza (Manna) z uczennicą (Anną Gacek). To było żywe i ciekawe. Mann wyciągał z lamusa jakieś stare nagrania, a Gacek proponowała nowoczesne brzmienia. Cóż, zawsze stawałem po stronie Manna. Wiele tych staroci doskonale pamiętam, bo sam je grywałem w różnych konfiguracjach. Z kolei utwory proponowane przez Annę Gacek w ogóle nie nadawały się do słuchania. To była bardzo zła muzyka. Ale po każdorazowej tego rodzaju ocenie mówiłem w duchu do Manna: „panie Wojtku, trzeba oddać antenę młodszym, my już swoją muzykę przeżyliśmy, teraz ich czas, niech grają po swojemu”.
„Trójka” wiele razy przeżywała zmiany personalne, połączone z różnymi demonstracjami i akcjami solidarnościowymi. Obecne odejścia medialnych celebrytów są podane niesmacznie. Świat się zawalił, bo nowa dyrekcja ma nową koncepcję! A jak było poprzednio? I przedpoprzednio i jeszcze dawniej?
Na szczęście medialni starcy nie są tak groźni, jak zbzikowani sędziowie.
Ma ponoć powstać nowe radio internetowe, zatrudniające matuzalemów z „Trójki”. Życzę im powodzenia i na pewno tam zajrzę. Ale obawiam się, ze to może być krótki kaszel.
Co zrobić z „Trójką”?
Przez kilkanaście lat kierowałem zabytkową Radiostacją Gliwice, odwiedziłem też kiedyś Myśliwiecką 3/5/7 w Warszawie. Jak na potrzeby współczesnego radia – ogromny kompleks, mnóstwo pomieszczeń, tabuny pracowników. Dziś tak się radia nie robi. Poza tym „Trójka”, choć ma wiernych słuchaczy, to ich liczba jest niewielka (kilka procent) i teraz będzie wciąż spadać nie tyle ze względów politycznych, co… biologicznych. Coś z tym trzeba zrobić. Co? Tego nie wiem, ale na pewno nie da się utrzymać tak kosztownego nadawcy dla tak małego audytorium.
Widzę dwa rozwiązania. Pierwsze polegałoby na powołaniu jakiejś rady ekspertów, która opracuje nową koncepcję programową „Trójki”. Tego samobójczego wątku nie rozwijam, bo nie wierzę, by ktoś chciał reanimować trupa. Gdybym miał coś w tej sprawie do powiedzenia, zrobiłbym inwentaryzację masy upadłościowej i podzielił Myśliwiecką na co najmniej dziesięć niezależnych kanałów tematycznych. Oczywiście bezcenne archiwa musiałyby być utrzymywane i powszechnie dostępne, ale „Trójka” – jako standardowy program Polskiego Radia – jest dziś po prostu niepotrzebna. Tak jak Radio Luxemburg: „Trójka” powinna przejść do dobrze pamiętanej historii. Z przyczyn technologicznych i ekonomicznych równie dobrego drugiego życia już mieć nie może, choćby tam zatrudniono geniuszy dziennikarstwa radiowego
Czas „Trójki” minął. Tam jest miejsce na muzeum z gabinetem figur woskowych (rzecz jasna na Wojciecha Manna trzeba będzie tym woskiem polać nieco obficiej).
Po odejściu ostatnich emerytów wpuściłbym tam po prostu młodzież. Najlepiej tuż po studiach, by nowi redaktorzy nie zdążyli przesiąknąć cudzą rutyną. Cóż, nowi nie unikną różnych błędów, ale trzeba się z tym od razu pogodzić. Z dziesięciu, a może nawet pięćdziesięciu tworzonych tam kanałów radia cyfrowego co najmniej połowa zdobędzie powodzenie, a część będzie bardzo dobra. To trochę potrwa. Młodzież sama zadba o pozyskanie słuchaczy. Będą puszczali straszną muzykę, ale nic na to nie poradzimy. Ja już na stałe przeniosłem się do Programu Drugiego Polskiego Radia i na pewno nie będę słuchał nowomodnej kakofonii. Ale kończę właśnie 70 lat i młode radio nie musi się mną przejmować.
Powie ktoś, że w tym całym opisie brak logiki. I tak niestety jest. Wiedział mądry Platon, że miłość do muzyki jest nielogiczna. Jednych porywa do rewolucji, innym każe kochać nawet nieprzyjaciół. Próbowałem to po ludzku oddać we wzmiankowanej powieści, gdzie tytułowa Selma jest seryjną gwałcicielką, a wszystkie jej ofiary marzą tylko o jednym: „ja też chcę być przez nią zgwałcony”. Kończy się to… jak życie.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Zapraszamy do»Trujki«” znajduje się na s. 17 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.
Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
W roku 1963 Dylan napisał krótki song „The Times They Are A-Changin’”, tekst prawdziwie profetyczny. Zwiastował w nim wzbierający już cywilizacyjny potop, mający wkrótce zatopić świat Zachodu.
Henryk Krzyżanowski
To rzeczywiście nastąpiło, a bodaj głównym wehikułem kulturowego kataklizmu stała się młodzieżowa popkultura z muzyką rockową jako jej elementem najważniejszym.
Zauważmy, że wcześniej nie było czegoś takiego jak osobna muzyka młodzieżowa, osobna młodzieżowa moda, osobny styl życia. Nie było hipisów jako wzoru do naśladowania. Młodzi dorastali i chcieli jak najprędzej stać się dorosłymi. Był oczywiście stary jak świat konflikt pokoleń, ale dotyczył przede wszystkim tego, od kiedy młody człowiek uznany był (sam się uznał?) za dorosłego. Po czym, już jako dorosły, zajmował należne mu miejsce w zastanym świecie. Od początku lat 60. dokonuje się całkowita zmiana.
Kiedy Bob Dylan śpiewał „your sons and your daughters are beyond your command” – „nie macie już władzy nad waszymi synami i córkami” (władzy duchowej, rzecz jasna), miał niestety rację.
W czasie krótszym niż półwiecze zmieniła się cała kultura, zmieniła się cywilizacyjna matryca Zachodu. Młodość, ze stanu przejściowego na drodze do pełni osobowego rozwoju, stała się stanem upragnionym, wręcz synonimem duchowej doskonałości. W największym skrócie – zamiast rozumem, cywilizacja miała odtąd kierować się sentymentami. Można by rzec zgryźliwie: „Ot, taki »romantyzm dla ubogich«.
W roku wyboru Jana Pawła II ta kulturowa zmiana od dawna tryumfowała, przy czym nowa (anty)cywilizacja była głęboko antychrześcijańska. Religia była albo atakowana, albo częściej po prostu ignorowana jako coś nieistotnego. Jednak Papież „z dalekiego kraju” nie dał się zamilczeć. Pojawił się jako duchowy i fizyczny atleta, ktoś, kto dzięki swojej charyzmie i medialnemu mistrzostwu natychmiast zajął czołowe miejsce w zbiorowej wyobraźni. Tej kształtowanej przez media, niechętne przecież katolicyzmowi i religii.
Myślę, że Jan Paweł II świetnie odczuwał duchowy klimat swojego czasu. I zapewne to, między innymi, skłoniło go do podjęcia gigantycznego dzieła pielgrzymowania do najdalszych krajów i nawiązywania bezpośredniego kontaktu z milionami ludzi.
Szczególnie istotny był wtedy kontakt z młodzieżą, z owymi „synami i córkami” z dylanowskiego songu.
Dla czasów kulturowego kataklizmu Jan Paweł okazał się więc postacią opatrznościową. Rzecz jasna nie oznacza to, że zdołał wydobyć świat z cywilizacyjnej zapaści. Chrystianizacja tej kultury, która wyłania się z kataklizmu, jest zaledwie zadaniem do podjęcia. Ale to dzięki Janowi Pawłowi II możemy powiedzieć, że dla Kościoła nie jest to zadanie niewykonalne. Jak śpiewał Dylan: the wheel’s still in spin – „koło [historii] nadal się kręci”.
Artykuł Henryka Krzyżanowskiego pt. „Papież na czasy potopu” znajduje się na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.
Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Dwóch Prymasów Polski na trudne czasy. Kardynałowie: Mieczysław Halka-Ledóchowski i Stefan Wyszyński. W czym są do siebie podobni? Co ich łączy i jakie to może mieć znaczenie dla nas dzisiaj?
Katarzyna Purska USJK
Między tronem a ołtarzem
Dwóch Prymasów, dwa życiorysy
Zgodnie z wciąż – mam nadzieję – aktualną zapowiedzią Stolicy Apostolskiej, wkrótce, bo 7.06. 2020 r. odbędzie się w Warszawie uroczystość beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia – kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wobec niedalekiej perspektywy tego ważkiego wydarzenia postanowiłam powrócić do lektury jego Zapisków więziennych. Rzecz przeczytana ponownie po wielu latach odsłoniła mi całkiem nowe treści. Zwróciłam też uwagę na ciekawe szczegóły. Zainteresowała mnie m.in. informacja, że aresztowanie prymasa Wyszyńskiego było powszechnie spodziewane już od dłuższego czasu.
Sam ks. Prymas wspomina, że w gronie episkopatu rosło przekonanie, że skończy w więzieniu jak kard. Ledóchowski.
W Zapiskach znalazła się również wzmianka o tym, że jeden z księży biskupów podarował mu dzieło Klimkiewicza o kardynale Ledóchowskim, mówiąc: „Warto tę książkę przeczytać, bo może się przydać”. Jako urszulankę, zaintrygowała mnie wzmianka o kard. Mieczysławie Ledóchowskim. Wszak był stryjem św. Urszuli Ledóchowskiej – założycielki Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego, do którego należę. Przypuszczam, że i ks. Prymas Wyszyński musiał dostrzec jakieś podobieństwo między sobą a kard. Mieczysławem. Czy widział w jego historii zapowiedź własnego losu, przyszłych wydarzeń, czy też jeszcze coś? Zapewne uznał ten szczegół za ważny, skoro zamieścił pod datą 27.09. 1953 r wzmiankę o tym w swoich Zapiskach. Znamienne, że była to data jego uwięzienia…
W czym zatem obaj księża kardynałowie są do siebie podobni? Co ich łączy i jakie to może mieć znaczenie dla nas, katolików żyjących w szczególnie trudnej obecnie sytuacji?
Trzeba nam dziś – jak myślę – spojrzeć na obu tych hierarchów w kontekście historycznym, aby zrozumieć ich dzieje, decyzje i postawy.
Hrabia Mieczysław Halka-Ledóchowski przyszedł na świat w roku 1822, w rodzinie arystokratycznej jako syn Józefa Zachariasza i Marii Rozalii Zakrzewskiej. Odebrał staranne wychowanie i solidną edukację najpierw domową, a następnie w gimnazjum w Radomiu i Warszawie. Studiował w Seminarium św. Krzyża w Warszawie w latach 1841–1843 i w Accademia dei Nobili Ecclesiastici w Rzymie, gdzie w 1847 r. uzyskał doktorat z teologii i prawa kanonicznego. Zgłębiał teologię, a równocześnie – dzięki znajomościom matki – tajniki dyplomacji. Kolejne lata spędził we Włoszech, potem na misjach dyplomatycznych, które pełnił w różnych zakątkach świata. Nabyte doświadczenie uczyniło z niego wytrawnego dyplomatę. W 1861 r. otrzymał sakrę biskupią jako tytularny arcybiskup tebański, z siedzibą w Brukseli. Tam dotarła do niego wiadomość, że papież Pius IX rozpoczął negocjacje z rządem pruskim w sprawie jego kandydatury na miejsce zmarłego 12.03. 1865 r. arcybiskupa gnieźnieńsko-poznańskiego Leona Przyłuskiego.
Fot. Kard. prymas Mieczysław Halka-Ledóchowski | Fot. domena publiczna, Nina.gov.pl
Być może dziwi nas dzisiaj informacja, że papież, chcąc ustanowić nowego biskupa ordynariusza w diecezji, zmuszony był podejmować negocjacje z władzami państwowymi. Stanie się to jednak bardziej zrozumiałe, gdy uświadomimy sobie, że po III rozbiorze Polski arcybiskupstwo poznańsko-gnieźnieńskie, a tym samym stolica prymasowska w Gnieźnie znalazła się w zaborze pruskim. Warto przy okazji przypomnieć, że władze pruskie, uprzedzając tajne postanowienie konwencji rozbiorowej, zakazały arcybiskupowi gnieźnieńskiemu używania tytułu prymasowskiego. U genezy tego zakazu Prus leżało przekonanie, że prymasostwo przypomina o wolnej Polsce. Nie bez racji, gdyż w dawnej Polsce odgrywało ono ogromną rolę. Było godnością kościelną i państwową zarazem. Jako dostojnik Kościoła katolickiego w Polsce prymas posiadał nie tylko honorowy prymat wśród biskupów, ale także miał władzę dotyczącą całego Kościoła rzymskokatolickiego Rzeczypospolitej. O randze prymasa w Polsce decydowały jednak jego ogromne kompetencje państwowe. Był pierwszym księciem i senatorem Rzeczypospolitej, władnym w nadzwyczajnych przypadkach zwołać sejm i przewodniczyć jego obradom; naczelnikiem senatu, a w okresie bezkrólewia dzierżył ster państwa jako interrex, czyli zastępca króla. W dawnej Rzeczpospolitej prymasa nazywano ojcem Ojczyzny. Watykan nie uznał rozbiorów, a więc arcybiskup tej pierwszej polskiej diecezji stawał się automatycznie Prymasem Polski. W tej niezwykle drażliwej i złożonej politycznie sytuacji papież Pius IX starał się przekonać władze pruskie do kandydatury Mieczysława Ledóchowskiego, wskazując na jego neutralność oraz szerokie doświadczenie międzynarodowe.
Ostatecznie, pomimo oporu zarówno lokalnych władz pruskich, jak i kapituły poznańskiej i gnieźnieńskiej, 24 kwietnia 1866 r. abp Mieczysław Halka-Ledóchowski objął obie funkcje biskupie, z siedzibą w Poznaniu. Społeczeństwo polskie również nie było zadowolone z tego wyboru.
Zwłaszcza, że elity niepodległościowe pamiętały mu, że przez lata nakłaniany przez nie do poparcia sprawy niepodległości Polski, odmówił tłumacząc, iż jego obowiązkiem jest służenie powszechnemu Kościołowi katolickiemu, a nie angażowanie się w lokalne sprawy narodowe. W gronie niechętnych mu rodaków na ogół panowało przekonanie, że skoro całe swoje dorosłe życie spędził poza Polską, stracił kontakt z narodem i z językiem.
Na nowego arcybiskupa gnieźnieńskiego-poznańskiego ten wybór także spadł niemal jak grom z jasnego nieba. Wystarczy wspomnieć, że po objęciu urzędu ciągle mówił po łacinie, a nie po polsku. Jego niemiecki również nie był zbyt dobry, a Poznań z ówczesną liczbą ludności 40 tys. mieszkańców, w porównaniu z Brukselą, Rzymem, a zwłaszcza Wiedniem, był w jego oczach małym, prowincjonalnym miasteczkiem. Abp Ledóchowski już na samym początku sprawił zawód wszystkim, którzy mieli nadzieję, że podejmie tradycję prymasowską. Był – jak się później okazało – posłuszny życzeniu papieża, który oczekiwał od niego, że podejmie starania o polepszenie stosunków kościelno-państwowych. Zgodnie z tym papieskim oczekiwaniem domagał się, aby Polacy byli lojalni wobec rządu pruskiego i zakazał im demonstracji politycznych, takich jak śpiewanie w kościołach hymnu Boże coś Polskę. Jednocześnie zabronił polskim księżom popierania ruchu narodowego tłumacząc, że chce w ten sposób chronić Kościół przed atakami ze strony rządu. Wobec władz zobowiązał się natomiast do zwiększenia udziału Niemców w zarządzie diecezji oraz do wychowania kleryków w duchu lojalności wobec państwa pruskiego. Nic dziwnego, że prowadzona przez niego polityka wywoływała coraz większą niechęć i nieufność wśród Polaków, aż w końcu doprowadziła do całkowitego rozbratu. Zwłaszcza, że władze pruskie coraz wyraźniej okazywały mu swoją życzliwość. Program duszpasterski abp. Mieczysława Ledóchowskiego sprowadzał się do kilku podstawowych punktów: uporządkowanie życia religijnego i kościelnego, zmobilizowanie kapłanów do pracy i odsunięcie ich od polityki. Mimo to Polacy dość powszechnie – i nie tylko w zaborze pruskim – nadal tytułowali go prymasem. Symbolicznie bowiem tytuł prymasa przypominał im o minionej świetności i majestacie utraconej Rzeczypospolitej.
Zaskakujące, ale jak się potem okazało, Prymas Ledóchowski zachował świadomość godności prymasowskiej przynależnej arcybiskupowi gnieźnieńskiemu. Dał temu wyraz po raz pierwszy już 14.04. 1866 r. w Berlinie, kiedy to podczas ceremonii składania przysięgi na wierność królowi pruskiemu, wystąpił w purpurowych szatach kardynalskich, których mógł używać każdorazowy prymas Polski na podstawie przywileju nadanego przez papieża Benedykta XIV w 1749 r.
Chociaż początkowo zakazanego przez Prusaków tytułu prymasowskiego nie używał, to na aktach soborowych spisanych po łacinie podczas I Soboru Watykańskiego (1869–1870) złożył podpis: arcybiskup gnieźnieński i poznański, prymas Polski.
Kiedy po zwycięskiej wojnie z Francją (1870–1871) kanclerz Prus Otto von Bismarck proklamował w Wersalu utworzenie Cesarstwa Niemieckiego – II Rzeszy – wzmocniony został antypolski i antykatolicki kurs w polityce wewnętrznej państwa. Stojący na jego czele Bismarck podjął działania na rzecz unifikacji państwa i wzmocnienia władzy centralnej. Dla Polaków zaczął się wtedy bolesny okres kulturkampfu, czyli tzw. walki o kulturę. W 1873 r. władze pruskie wprowadziły język niemiecki jako wyłączny język nauczania. Zarządzono, że we wszystkich klasach gimnazjalnych katechizacja ma odbywać się w języku niemieckim. Nauczyciele, którzy nie chcieli się temu podporządkować, byli zwalniani z pracy. Represje dotyczyły również Kościoła. W roku 1873 sejm uchwalił poprawkę do konstytucji niemieckiej, przewidującą karę więzienia za głoszenie w kościołach kazań zagrażających porządkowi publicznemu, a w dniach 11–14 maja zostało wprowadzone ustawodawstwo poddające kontroli państwa obsadę wszelkich stanowisk kościelnych. Były to tzw. ustawy majowe, które stanowiły, że prawo i sądy państwowe są nadrzędne wobec prawa i sądów kościelnych, wyroki Stolicy Apostolskiej zaś przestają obowiązywać. Zniesiono też nadzór kościelny nad szkolnictwem podstawowym i wprowadzono tzw. Kutlurexamen, czyli egzaminu z kultury dla duchownych, których szkolenie odtąd miało być nadzorowane przez państwo. Kanclerz Bismarck zaczął otwarcie wyznawać pogląd, że Polacy powinni być zgermanizowani. Kulturkampf miał więc aspekt nacjonalistyczny.
Abp Mieczysław Halka-Ledóchowski stanowczo zaprotestował przeciwko ustawom państwowym, zwłaszcza dotyczącym nauczania religii i kontroli księży. Inni biskupi także odmówili wprowadzenia tego prawa w swoich diecezjach. W odpowiedzi setki duchownych ukarano grzywną lub więzieniem za nieposłuszeństwo.
Prymas jednak pozostał nieugięty. Nadal sam wyznaczał kapłanów i kazał im używać języka polskiego w seminariach i innych jednostkach kościelnych, a także nakłaniał do otwierania prywatnych szkół polskich.
To z kolei doprowadziło do zamknięcia najpierw seminariów w Poznaniu i w Gnieźnie, a potem szkół kościelnych. Kiedy dotychczasowe represje nie poskutkowały, władze pruskie odebrały Prymasowi pensję, potem zajęły jego mienie, aż w końcu zażądały rezygnacji z urzędu. Wówczas abp Ledóchowski odpowiedział (cyt. za „Kuryerem Poznanskim”): „Rządzę cząstką Kościoła Świętego, która mi naznaczona została przez Ojca Św. Tego posłannictwa żadna świecka potęga zniweczyć nie jest zdolna”. Walka Kościoła katolickiego z kulturkampfem stała się w tym momencie wspólną walką Polaków o ich język, historię i kulturę.
3.02. 1874 r. na mocy wyroku sądowego abp Ledóchowski został aresztowany i skazany na dwa lata więzienia. Osadzono go w Ostrowie Wielkopolskim, a wraz z nim uwięziono jego sufraganów. Od tego momentu Prymas stał się bardzo popularny wśród swoich diecezjan. Zaczął się spotykać się z wieloma dowodami ich szacunku i sympatii. Przywiązanie okazywali mu też dawni współpracownicy. Jego sekretarz, ks. Meszczyński, przybył do Ostrowa, aby zamieszkać w pobliżu i pracować z nim w kwestiach diecezjalnych, jego osobisty lokaj zaś z własnej woli „zamieszkał” w więzieniu, by się nim opiekować. Przez cały czas pobytu w więzieniu Prymas Ledóchowski był wspierany przez papieża, czego wyrazem było nadanie mu w 1875 r. godności kardynała. W myśl bowiem prawa niemieckiego kardynałów traktowano na równi z członkami rodziny królewskiej i nie można ich było więzić. Toteż zaraz po otrzymaniu nominacji kardynalskiej, 3.02. 1876 r., został zwolniony z więzienia, ale jednocześnie wręczono mu dekret banicyjny.
Gdy w drodze do Rzymu przybył do Krakowa, witany był owacyjnie w dawnej królewskiej stolicy Polski jako prymas-wyznawca. Sam również zaczął się identyfikować z rozdartym przez zabory narodem polskim. W Rzymie na początku 1886 r. złożył rezygnację z urzędu arcybiskupa poznańsko-gnieźnieńskiego. Uczynił to w posłuszeństwie papieżowi, którym był wówczas nowo wybrany Leon XIII. Zrobił to również po to, aby nie być przeszkodą w zakończeniu kulturkampfu na ziemiach poznańskich.
W liście pożegnalnym do diecezjan wyznał: „Rezygnacja była ofiarą dla serca mego zaprawdę najboleśniejszą i kochać Was zawsze będę, bo tego węzła zrywać mi nie potrzeba, a zerwać go nie byłbym nawet zdolny”.
Pomimo zrzeczenia się godności metropolity poznańskiego i gnieźnieńskiego, kard. Ledóchowski nadal interesował się życiem politycznym Wielkopolski. Gdy zmarł w Rzymie w 1902 r., dziennik krakowski „Czas” napisał: „Splot idei katolickiej z ideą narodową dokonał się we znacznej mierze około dostojnej osoby prymasa Ledóchowskiego, którego losy rozbudziły wszystkie uczucia polskie”.
„Los paradoksalnie sprawił, że w Polsce tradycja prymasowska przetrwała w czasach zaborów w sporej mierze za sprawą tego, któremu wielu zarzucało brak polskich uczuć patriotycznych, obojętność wobec sprawy polskiej i kierowanie się tylko interesem Kościoła” – napisał Jerzy Pietrzak w pracy pt. Arcybiskup Mieczysław Ledóchowski jako prymas Polski (UAM 2003).
Kardynał Stefan Wyszyński nie pochodził, jak kard. Mieczysław Halka-Ledóchowski, z rodu arystokratycznego. Przyszedł na świat 1.08. 1901 r. w Zuzeli nad Bugiem, w wielodzietnej rodzinie organisty z miejscowej parafii. Syn Stanisława i Julianny, pomimo skromnych warunków materialnych rodziny, kształcił się najpierw w renomowanym gimnazjum im. Wojciecha Górskiego w Warszawie, potem, od 1914 r., z powodu trwającej I wojny światowej, w gimnazjum męskim im. Piotra Skargi w Łomży, a następnie w liceum św. Piusa X we Włocławku. Po zdaniu matury, w 1920 r. wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego we Włocławku. 3 sierpnia 1924 r. otrzymał święcenia kapłańskie z rąk biskupa Wojciecha Owczarka w bazylice katedralnej Włocławskiej. Od tego momentu zaczął się w jego życiu etap dalszych studiów oraz intensywnej pracy duszpasterskiej. W latach 1925–1929 studiował na Wydziale Prawa i Prawa Kanonicznego oraz Prawa i Nauk Społeczno-Ekonomicznych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Doktorat uzyskał w 1930 r. na podstawie rozprawy Prawa rodziny, Kościoła i państwa do szkoły. W latach 1929–1930 podróżował w celach naukowych do Austrii, Włoch i Niemiec. Przedmiotem jego zainteresowań była kwestia związków zawodowych, organizacje katolickiej młodzieży robotniczej, a przede wszystkim – doktryny i ruchy społeczne. Owocem tej podróży była publikacja: Główne typy Akcji Katolickiej za granicą. Jednak nie tylko nauka społeczna Kościoła była przedmiotem jego zainteresowania, lecz także praktyka duszpasterska, zwłaszcza wśród rodzin i w środowisku robotniczym. Świadomy rosnącego wśród robotników wpływu ideologii marksistowskiej, szczególnie idei sprawiedliwości społecznej, walki klas i rewolucji, zainicjował powstanie Chrześcijańskiego Uniwersytetu Robotniczego, którym kierował w latach 1931–1932. Prowadził też pracę społeczno-oświatową w Chrześcijańskich Związkach Zawodowych i zorganizował Katolicki Związek Młodzieży Robotniczej. W swoich wykładach z katolickiej nauki społecznej podkreślał zasadę solidaryzmu społecznego i uczył, że godność osoby ludzkiej jest treścią fundamentalnej normy moralnej, z której wynika zakaz traktowania osoby jako przedmiotu użycia, czyli środka do celu. Prawa człowieka odnosił do praw osobowych, politycznych, gospodarczych, społecznych, kulturalnych i solidarnościowych.
W 1937 r. ówczesny prymas Polski kard. August Hlond zaproponował mu współpracę w prymasowskiej radzie społecznej, a 11 lat później, już na łożu śmierci – w uznaniu dla jego zasług duszpasterskich i walorów osobistych – w tajnym liście do papieża wyraził swoją wolę, by został jego następcą na stolicy prymasowskiej w Gnieźnie i Warszawie.
Podczas wojny, od 1942 r. był kapelanem Zakładu dla Niewidomych w Laskach pod Warszawą. Tam też prowadził wykłady z katolickiej nauki społecznej dla inteligencji. Jako kapelan Armii Krajowej okręgu wojskowego „Żoliborz”, angażował się też w działalność konspiracyjną. Po wybuchu powstania warszawskiego jako żołnierz pod pseud. Radwan II służył rannym w szpitalu powstańczym w Laskach.
4 marca 1946 r. został mianowany przez papieża Piusa XII biskupem lubelskim. 12 maja 1946 r. na Jasnej Górze w Częstochowie otrzymał sakrę biskupią z rąk księdza kardynała Augusta Hlonda. Po jego śmierci, 12 listopada 1948 r., Ojciec Święty Pius XII mianował go arcybiskupem gnieźnieńsko-warszawskim i prymasem Polski.
14 kwietnia 1950 r. z jego inicjatywy zostało zwarte porozumienie między przedstawicielami rządu RP i Episkopatu Polski. Była to jedyna deklaracja prawna określająca sytuację Kościoła w Polsce, gdyż już w 1945 r. umowa konkordatu została zerwana. Prymas spodziewał się, że władze komunistyczne nie będą dotrzymywać tych zobowiązań, ale dawały mu one podstawę prawną jego działań. W oparciu o nią z wielką roztropnością i odwagą bronił praw wierzącego narodu. Podpisanie porozumienia nie było łatwą decyzją, tym bardziej że trwające wciąż w oporze podziemie niepodległościowe poczuło się przez Kościół opuszczone. Swój niepopularny społecznie krok wyjaśniał potem na kartach Zapisków więziennych: „Dlaczego prowadziłem do »Porozumienia«? Byłem od początku i nadal jestem tego zdania, że Polska, a z nią i Kościół święty, zbyt wiele utraciła krwi w czasie okupacji hitlerowskiej, by mogła sobie obecnie pozwolić na dalszy jej upływ. Trzeba za każdą cenę zatrzymać ten proces duchowego wykrwawiania się, by można było wrócić do normalnego życia, niezbędnego do rozwoju”.
W zaistniałej sytuacji kardynał Wyszyński uznał, że zawarta z rządem umowa jest koniecznym kompromisem w walce o prawa Kościoła w Polsce. Jak się potem okazało, nie uniknął mimo to zarzutu władz komunistycznych, że działa na szkodę „Porozumienia”. W Zapiskach znajdziemy bolesne wspomnienie Prymasa o tym, jak podpisanie tego dokumentu wzbudziło nieufność do niego ze strony zarówno duchowieństwa, jak i wielu katolików świeckich. Echem tych zmagań jest jego zamieszczone tam wyznanie: „Kościół nigdy nie mówił »nie« tam, gdzie można było dojść do pokoju i zgody. (…) A więc porozumienie miałoby spełnić rolę zderzaka, łagodzącego narastający konflikt? I tak, i nie! (…) Na ile było to niedoskonałością, osądzi historia. W każdym razie w chwili koniecznej decyzji, gdy Episkopat Polski był niezdecydowany, rzuciłem na szalę dyskusji własną formację umysłową z jej cechami i brakami”.
„Wierzyłem – pisze dalej – że ułożenie stosunków jest konieczne, podobnie jak nieunikniony jest fakt współistnienia Narodu o światopoglądzie katolickim, z materializmem upaństwowionym”.
Jasno więc widać, jak ciężkim brzemieniem dla ks. Prymasa była zawarta umowa z rządem komunistycznym. Okres, w którym został pasterzem Kościoła w Polsce, był szczególnie trudny aż do 1956 r. Mimo wprowadzenia w 1947 r. tzw. ustawy amnestyjnej, kontynuowano represje wobec działaczy niepodległościowych. Zmiany terytorialne i migracje przecinały dotychczasowe więzi społeczne. Zabrakło też elit, które zginęły w walce lub zostały wymordowane w niemieckich obozach koncentracyjnych i sowieckich łagrach. Na ich miejsce władze komunistyczne budowały swoją „elitę” i stosownie do programu budowy „nowej socjalistycznej Polski” poddawały naród systematycznej demoralizacji, np. poprzez wprowadzenie „aborcji na życzenie”, czy też ułatwionej dystrybucji alkoholu. Pijany, osłabiony moralnie Polak miał być niezdolny do wielkich ideałów, takich jak obrona wolności ojczyzny. Zmonopolizowanie władzy w kraju pozwoliło komunistom otwarcie wystąpić przeciwko Kościołowi.
W 1950 r. władza przejęła „Caritas”, zajmując prowadzone przez nią domy opiekuńcze i zagrabiając majątek kościelny. Zaczęto rugować religię ze szkół, a od 1949 r. rozpoczęto tworzenie szkół ateistycznych. W 1952 r. usunięto ordynariusza diecezji katowickiej bp. Stanisława Adamskiego, a w styczniu 1953 r. przeprowadzono pokazowy tzw. proces kurii krakowskiej, jak również słynny proces ordynariusza kieleckiego, bp. Czesława Kaczmarka. W końcu, w lutym 1953 r., wprowadzono dekret o obsadzaniu duchownych stanowisk kościelnych, w którym władza nadała sobie prawo do bezpośredniej ingerencji w politykę personalną Kościoła i wymuszała składanie przysięgi na wierność PRL nowo mianowanych proboszczów i biskupów. Urząd ds. Wyznań natychmiast przystąpił do wykonywania dekretu, grożąc sankcjami tym kapłanom, którzy nie podporządkują się nowemu prawu. W odpowiedzi, z inicjatywy prymasa Polski biskupi zgromadzeni w Krakowie dnia 8.05. 1953 r. opracowali memoriał do władz, kończący się słowami „non possumus” – nie pozwalamy.
Kierowany przez kard. Wyszyńskiego episkopat, stając w obliczu krzywd, jakich doznał Kościół w Polsce, ogłosił, że już dalej w ustępstwach iść nie może: „Rzeczy Bożych na ołtarzach cesarza składać nam nie wolno. Non possumus”.
Dla mnie osobiście znacząca jest data powstania tego memoriału. W tym dniu bowiem Kościół Polski obchodzi uroczystość św. Stanisława Szczepanowskiego – pierwszego polskiego duszpasterza, który powiedział w 1079 r. swoje „non possumus” nieograniczonej władzy królewskiej. Za swój sprzeciw wobec krzywdzącego postępowania króla Bolesława Śmiałego zapłacił najwyższą cenę utraty własnego życia.
Prymasa Stefana Wyszyńskiego aresztowano nocą, 25 września 1953 r. Bez wyroku, aktu oskarżenia i rozprawy sądowej został wywieziony z Warszawy i internowany: „Dziś uroczystość Patrona Stolicy, błogosławionego Władysława z Gielniowa (…) Mocą tej decyzji mam natychmiast być usunięty z miasta. Nie wolno mi będzie sprawować żadnych czynności związanych z zajmowanymi dotychczas stanowiskami” – zanotował w swoich Zapiskach więziennych. Tuż przed internowaniem, 12.01. 1953 r. ks. Prymas został mianowany kardynałem.
Pozbawiony informacji ze świata i Kościoła, odcięty od kontaktów nawet z najbliższymi, poniżany i oczerniany w mediach, nie ugiął się przed presją władz i nie złożył dymisji ze swego urzędu.
Więziono go najpierw w Rywałdzie koło Grudziądza, potem w Stoczku Warmińskim, w Prudniku Śląskim, aż wreszcie, od 26.10. 1955 r. do 28.10. 1956 r. – w Komańczy, na terenie Bieszczad. Przewiezienie do klasztoru sióstr nazaretanek w Komańczy było sygnałem zbliżającej się „odwilży”. Wkrótce, na fali październikowych przemian 1956 r., został wyniesiony do władzy Władysław Gomułka, któremu wespół ze swoją ekipą udało się skutecznie spacyfikować nastroje społeczne. Służyć temu miało m.in. uwolnienie Prymasa i jego powrót do Warszawy. Stało się to 28.10.1956 r.
Kard. Stefan Wyszyński, Komańcza 1956 | Fot. archiwum Jolanty Hajdasz
Okres uwięzienia ks. Prymasa był czasem jego duchowego dojrzewania i budowania programu odnowy moralnej narodu. Podczas pobytu w Prudniku Śląskim, w roku 1955 napisał: „Siedziałem drugi rok w więzieniu w Prudniku Śląskim, niedaleko Głogówka. Cała Polska święciła wtedy pamięć obrony Jasnej Góry przed Szwedami i Ślubów Królewskich Jana Kazimierza przed trzystu laty. Dzieje Narodu niekiedy się powtarzają… Czytając Potop Sienkiewicza, uświadomiłem sobie właśnie w Prudniku, że trzeba pomyśleć o tej wielkiej dacie”. W następnym roku, już w Komańczy, 16.05. 1956 r., we wspomnienie męczeńskiej śmierci św. Andrzeja Boboli – Patrona Polski, stworzył tekst Jasnogórskich Ślubów Narodu Polskiego. W dniu 26 sierpnia odczytał je na Jasnej Górze, w zastępstwie nieobecnego Prymasa i w obecności ponad 1 mln wiernych, przewodniczący episkopatu – bp Michał Klepacz. „Jakże gorąco w głębi duszy pragnąłem, aby w dniu 26 sierpnia, w dniu tryumfu naszej Królowej, stać tu, wraz z ludem, u stóp Jej Tronu. Było to pragnienie bardzo usprawiedliwione, ale i bardzo dziecięce… Czułem jednak, że trzeba wszystkiego się wyrzec, zarówno mego pasterskiego, prymasowskiego prawa, jak i radości, do której dziecko wobec swej Matki ma prawo”.
„Czułem, że wielką chwałę Królowej Polski ktoś musi okupić” – napisał ks. Prymas.
W Zapiskach można znaleźć też inne ważkie słowa: „Dziękuję Ci, Mistrzu, żeś mój los tak bardzo upodobnił do Twojego (…) Opuścili Cię Twoi Apostołowie, jak mnie opuścili biskupi; opuścili Cię Uczniowie, jak mnie opuścili kapłani. I jedni, i drudzy poddali się trwodze (…) I przy mnie pozostała gromadka świeckich katolików, wcale nie najmocniejszych, którzy mają odwagę przyznawać się do mnie”.
Okres uwięzienia zaowocował jeszcze jedną bezcenną dla Kościoła w Polsce inicjatywą. Był to ogólnonarodowy program odnowy duchowej Narodu jako przygotowanie do obchodów Milenium Chrztu Polski w 1966 roku. Został przez ks. Prymasa rozpisany na dziewięć lat Wielkiej Nowenny. Zebrany w dziewięć haseł przewodnich, stanowił program pracy duszpasterskiej w kolejnych latach jej trwania. Jak się potem okazało, miał on „odnowić oblicze tej ziemi” nie tylko na rok 1966, w perspektywie zbliżającego się Milenium Chrztu Polski, lecz również na kolejne dekady. „Zwieńczeniem Wielkiej Nowenny, choć nieprzewidywalnym wcześniej, stał się 16.10. 1978 r. (…) Dziś historycy nie mają wątpliwości – bez tamtego przeżywania dziedzictwa Kościoła i narodu w tysiącletniej Polsce nie dożylibyśmy pokolenia Robotników ʼ80 strajkujących w stoczniach pod krzyżem i portretem Jana Pawła II” – pisze prof. Jan Żaryn (Polska Pamięć, Patria Media, Gdańsk 2017).
„Historia magistra vitae” – mawiali starożytni Rzymianie. W czym obaj Kardynałowie Prymasi są zatem do siebie podobni? Co ich łączy i jakie to może mieć znaczenie dla nas dzisiaj? Wywodzili się z różnych środowisk społecznych i różne były ich kapłańskie drogi, ale pełniąc posługę pasterską, byli wierni Kościołowi, troszczyli się o życie wieczne wiernych i zachowanie tożsamości polskiej. Przyszło im żyć w czasach opresji i zagrożenia nie tylko bytu narodowego, ale jedności Kościoła i czystości wiary katolickiej. Poddani naciskom i krytyce wypływającej nawet z wnętrza Kościoła, nie ulegli trwodze, ale pozostali nieugięci.
Co nam dzisiaj chcą przypomnieć? Może właśnie te twarde słowa: „Rzeczy Bożych na ołtarzach cesarza składać nam nie wolno. Non possumus”.
Właściwie pojęta autonomia Kościoła i Państwa oznacza, że istnieje nieprzekraczalna granica pomiędzy tronem a ołtarzem. Zadaniem hierarchów Kościoła jest stanie na straży tej granicy oraz wyznaczanie jej w konkretnej sytuacji politycznej i społecznej. Ludzie świeccy również nie są zwolnieni w swoim sumieniu z rozpoznawania jej, uznawania i akceptacji.
Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Między tronem a ołtarzem. Dwóch Prymasów, dwa życiorysy” znajduje się na s. 17 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.
Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.
Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Między tronem a ołtarzem. Dwóch Prymasów, dwa życiorysy” na s. 4 i 5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 71/2020
W piątkowe przedpołudnie w Radiu WNET informacje z Irlandii. Belfast, Dublin i Republika Irlandii w czasach zarazy – tydzień ósmy.
W gronie gości:
Agnieszka Białek – pedagog, trener, przedsiębiorca z Belfastu
Bogdan Feręc – redaktor naczelny portalu Polska-IE.com
Jakub Grabiasz – redakcja sportowa Studia 37 Dublin
Alex Sławiński – dziennikarz, poeta i literat – Studio Londyn Radia WNET
Prowadzący: Tomasz Wybranowski
Wydawca: Tomasz Wybranowski
Realizator: Dariusz Kąkol (Warszawa) i Tomasz Wybranowski (Dublin)
Piątkowe wydanie „Studia Dublin” Tomasz Wybranowski rozpoczął od serwisu informacyjnego „Irlandia – Wyspy – Europa – Świat”. Liderzy trzech irlandzkich partii: Fianna Fáil, Fine Gael i Partii Zielonych, przyspieszyli rozmowy na temat ukonstytuowania rządu.
W czwartek wieczorem i w nocy debatowano nad kształtem nowego rządu. Nie wiadomo, czy kwestia pozostania Leo Varadkara na stanowisku premiera, była poruszona, bo żaden z oficjalnych komunikatów tego nie poruszał:
Można mieć więc nadal przekonanie, iż pierwszym premierem w koalicji zostanie, co zostało ustalone już wcześniej, Micheál Martin i to ona przez pierwszą część kadencji nowego rządu kierować będzie pracami ministrów. – powiedział szef portalu Polska-IE.com Bogdan Feręc.
Leo Varadkar, autor: International Transport Forum, licencja: (CC BY-NC-ND 2.0)
Premier Republiki Irlandii Leo Vardakar oświadczył publicznie i gorąco zapewniając, że dwunastotygodniowy okres, na jaki wprowadzone zostały zasiłki pandemiczne, będzie wydłużony.
Nie wiadomo na jak długo jednak. Szef irlandzkiego rządu nie odpowiedział na pytanie, czy zasiłki pandemiczne będą obniżone. Te kwestie są teraz rozważane przez dwa irlandzkie ministerstwa: finansów i ochrony socjalnej.
Wsparcie rządu będzie musiało być jednak kontynuowane – przynajmniej do chwili, dopóki ludzie nie będą mieli możliwości powrotu do pracy, a dla zdecydowanej większości nie będzie to możliwe przed upływem końca roku – powiedział Leo Varadkar.
U2. Fot. U2.com,
11 lat temu, 8 maja 2009 grupa U2 rozpoczęła dwutygodniowy pobyt na miejscu pierwszym listy albumów w Wielkiej Brytanii dwunastą w dyskografii płytą zatytułowaną “No Line On The Horizon”.
Pierwotnie miały to być dwa rozszerzone single – EPki zatytułowane “Daylight” i “Darkness”, ale Bono i spółka postanowili połączyć małe płytki w jeden album.
W programie także przewijała się inna muzyczna rocznica. 8 maja 2020 roku minęła 50. rocznica wydania ostatniej stydyjnej i nie składankowej płyty czwórki z Liverpoolu – The Beatles. „Let It Be” ma 50 lat!
Tutaj do wysłuchania wyspiarski serwis Studia 37 Dublin:
Bogdan Feręc, portal Polska-IE – Radio WNET Irlandia
W piątkowym Studiu Dublin łączymy się tradycyjnie z Bogdanem Feręcem, szefem najpoczytniejszego portalu dla Polaków na Szmaragdowej Wyspie – Polska-IE.com.
Brak zainteresowania negocjacjami uderza w Irlandię – Kiedy zaczęły opadać emocje związane z pandemią koronawirusa, wyspiarski świat przypomniał sobie o brexicie, ale i w Brukseli zaczęto zauważać, że Wielka Brytania ma dosyć ospałe podejście do negocjacji handlowych.
Wcześniej uwagę na ten problem zwracał główny negocjator z ramienia UE Michel Barnier, ale jego słowa zniknęły w szumie informacyjnym spowodowanym koronawirusem. Dopiero wypowiedź Irlandczyka, komisarza do spraw handlu Unii Europejskiej Phila Hogana wbiła niepokój irlandzką opinię publiczną, o czym dzisiaj donosiły redakacje RTE, oraz dziennika The Irish Times.
Pomimo pilności i ogromu wyzwań negocjacyjnych, obawiam się, że postępujemy bardzo wolno w negocjacjach w sprawie Brexitu. Nic nie wskazuje na to, że nasi brytyjscy przyjaciele zbliżają się do negocjacji z planem sukcesu. Mam nadzieję, że się mylę, ale nie sądzę. – powiedział komisarz unijny Phil Hogan.
Wielka Brytania 31 grudnia 2020 roku wyjdzie z unii celnej i nie będzie już mogła swobodnie handlować z krajami Unii Europejskiej, w tym także z Republiką Irlandii. Strona brytyjska rzeczywiście nie wydaje się być zainteresowana negocjacjami w tej sprawie. W rezultacie:
Możemy się obudzić z ręką w przysłowiowym nocniku tak to nazwijmy kolokwialnie, bo nie będzie skąd czerpać wielu artykułów spożywczych, w tym dla przykładu jogurtów mleka, które są sprowadzane z Wielkiej Brytanii. – puentuje Bogdan Feręc.
Redaktor naczelny portalu Polska-IE.com wskazał również to, w jaki sposób na tej sytuacji patu handlowego (do którego bez wątpienia dojdzie) skorzystać mogą polscy producenci żywności. Bogdan Feręc zauważył, że polskie sklepy i produkty już są znane Irlandczykom:
Baza pod rozwój handlu z Irlandią istnieje. Napisać trzeba kolejne listy do polskiej ambasady w Dublinie, aby bardziej zachęcić nasze oficjalne czynniki do działań na rzecz Polaków i polskich interesów w Republice Irlandii. Można bowiem w tych kwestiach wiele poprawić.
Tutaj do wysłuchania rozmowa Tomasza Wybranowskiego z Bogdanem Feręcem:
Agnieszka Białek, głos Radia WNET z Belfastu. Fot. arch. własne.
W Studiu Dublin połączyliśmy się telefonicznie także z naszą korespondentką Agnieszką Białek, która mieszka i pracuje w Belfaście. Przytaczała ona podane najnowsze statystyki zachorowań na Covid-19 w Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.
539 osób zmarło w ciągu ostatniej doby, co łącznie daje smutną liczbę 30 615 osób zmarłych od początku epidemii.
Wielka Brytania od wtorku znajduje się na drugim miejscu na świecie i na pierwszym w Europie pod względem liczby zgonów na Covid-19.
Bank Anglii opublikował prognozę na koniec 2020, z której wynika że PKB Wielkiej Brytanii może zmniejszyć się aż o 14%. Oznacza to, że byłby to najwyższy spadek od ponad 300 lat. Poprawa złej sytuacji ekonomicznej nastąpi według przewidywań ekspertów dopiero w przyszłym roku. To wszystko zaś przy założeniu, że począwszy od czerwca brytyjska gospodarka zacznie być odmrażana.
Przedstawiciele Banku Anglii prognozują, że spadek brytyjskiego PKB odbije się znacząco na wynagrodzeniach pracowników na Wyspach.
Otwieranie brytyjskiej gospodarki odbywałoby się według scenariusza trzy lub pięcioetapowego. Premier Boris Johnson przestrzega przed zbytnim przyśpieszaniem tego procesu, gdyż „mogłoby to doprowadzić do wzrostu zachorowań”.
Konserwatywny przewodniczący komisji do spraw edukacji pan Robert Hall podkreślił, że rząd powinien zaoferować pomoc uczniom z nadrobienia zaległości. – donosi Agnieszka Białek.
Jak podaje czasopismo „Standard” mieszkańcy Wyspy wyczekują już 10 maja i oficjalnych informacji od premiera Borisa Johnsona, który ma przedstawić szczegóły rozluźnienia lockdown’u. Tymczasem spekuluje się na temat możliwych etapów znoszenia blokad. Na zakończenie nasza korespondentka cytowała dziennik „Daily Mail” , który donosi o ograniczeniach dla turystów z Wielkiej Brytanii. Trwa także spór o datę powrotu brytyjskich dzieci do szkół.
Korespondencja Agnieszki Białek z Belfastu do wysłuchania tutaj:
Jakub Grabiasz, redaktor sportowy Studia Dublin. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37.
W Studiu Dublin wieści sportowe przedstawił jak zwykle Jakub Grabiasz. Informuje on słuchaczy naszego radia, że powrotu rozgrywek rugby możemy się spodziewać nie wcześniej niż 10 sierpnia.
Irlandzki zespół ma dwa zaległe mecze z wiosennego Turnieju Sześciu Narodów: z Włochami (na płycie dublińskiego stadionu Aviva Stadium) i z Francją na wyjeździe. Na razie wiadomo nic nie jest jeszcze pewne, czy do tych spotkań w ogóle dojdzie.
Nasz dziennikarz wskazuje, że również ligowe mecze piłkarskie na Szmaragdowej Wyspie także będą wznowione, choć dokładny ternim nie jest jeszcze znany. Jednym z pomysłów jest rozgrywanie wszystkich zawodów na jednym stadionie i bez udziału publiczności. W finale słów kilka o lotach gołębi spotowych i sytuacji w turystyce na zachodniej części Irlandii.
Tutaj do wysłuchania sportowe wieści i relacja Jakuba Grabiasza:
Aleksander Sławiński. Fot. arch. prywatne.
Alex Sławiński w „Londyńskim WNETowym Zwiadzie” kontynuuje temat odmrażania gospodarki Wielkiej Brytanii. Wskazuje, że niektóre biznesy już zaczęły ponownie funkcjonować: Od przyszłego tygodnia gospodarka będzie wdrażana jeszcze bardziej.
Nie wiadomo, czy obecna sytuacja zmieni stosunki Wielkiej Brytanii z Unią Europejską. Republika Irlandzka jest uzależniona od importu z Wielkiej Brytanii. Premier Johnson zapowiedział, że twardej granicy jeszcze nie będzie. Tymczasem znoszone mają być kolejne ograniczenia:
Brytyjczycy mają mieć prawo mają mieć pozwolenie od rządu na to żeby wychodzić na zewnątrz ćwiczyć chodzić jeździć na rowerach ile chcą.
Alex Sławiński zaprosił także do niedzielnego bloku programów Radia WNET. W niedzielę, jak zwykle o godzinie 9:00, rozpocznie się trzygodzinne wydanie „Studia Londyn”.
Tutaj korespondencja z Londynu Alexa Sławińskiego:
Dublin, Irlandia i wieści z Wyspa zawsze w piątek na antenie Radia WNET, początek ok. godziny 9:10. Zaprasza Tomasz Wybranowski i ekipa Studia 37. Fot. i kolaż Tomasz Szustek.
Przejrzałam te wszystkie znane mi ze szkoły cytaty i zrobiło mi się dziwnie. Przecież wystarczy tam wstawić słowo ‘koronawirus’ zamiast ‘dżuma’ i dostajemy odpowiedzi na nasze dzisiejsze pytania.
Jolanta Hajdasz
Czy ktoś jeszcze pamięta, że zawsze o tej porze roku, którą teraz mamy, czyli na wiosnę, zaczynała krążyć miedzy uczniami wieść z „absolutnie pewnego źródła” o tym, co też oni w tym roku dadzą na maturze? Sami maturzyści też zawsze coś obstawiali: stulecie urodzin poety, okrągła rocznica śmierci pisarza, początek lub koniec I albo II wojny, rocznica nagrody Nobla albo wydania jakiegoś wybitnego dzieła literackiego… Giełda tematów i pomysłów działała kilka tygodni, zanim okazało się, że tak naprawdę matura znowu była na inny temat, którego nikt się nie spodziewał. Dziś myślę, że to był naprawdę dobry sposób na błyskawiczną i szybką powtórkę materiału. W poniedziałek – Mickiewicz, bo „będzie na bank”, wtorek – Wyspiański i może nawet cała Młoda Polska, bo jakaś rocznica, środa – Borowski i Różewicz, bo „jednak wojna”, a czwartek – no nie, Kochanowski i Rej, bo na pewno ma być renesans, ciocia, która pracuje w kuratorium, dała komuś cynk.
Dopiero teraz, sto lat po swojej maturze uświadomiłam sobie niedostrzegany kiedyś fakt, że te zażarte dyskusje prowadzili wszyscy: i humaniści, i umysły ścisłe, kandydaci na medycynę i na politechnikę. Ta matura z języka polskiego była bardzo ważna i wcale nie była prosta, nawet osoby z minimalnym zacięciem czytelniczym musiały przyswoić „podstawy”, czyli znać wiele dzieł literackich, umieć je interpretować, połączyć w całość na tyle sprawnie, by zajęło to choć 3–4 strony formatu A4 i by nie znalazł się na nich błąd ortograficzny. Bo jeden błąd – i ocena o jeden w dół, trzy błędy – i matura niezdana.
Nawet nie śmiem pytać, czy dzisiejszy maturzysta zdający język polski na tzw. podstawie to odpowiednik tamtego trójkowicza, czy wyżej; czy ten dzisiejszy zdałby maturę 30 lat temu, a tamten – czy poradziłby sobie z kluczem i testem wyboru, w którym może się znaleźć „więcej niż jedna poprawna odpowiedź” lub poprawnej nie będzie wcale.
Ale zgodnie z tą pobraną w epoce kamienia łupanego edukacją chciałam publicznie prosić, żeby była w tym roku na maturze Dżuma. Drodzy egzaminatorzy, nie bójcie się tego, że to będzie tak bardzo banalne, że naprawdę wstyd, ani tego, że skojarzenia z naszym #zostańwdomu okażą się zbyt nachalne. Ale przejrzałam te wszystkie znane mi ze szkoły cytaty i zrobiło mi się dziwnie. Przecież tam jest to wszystko opisane, wystarczy wstawić słowo ‘koronawirus’ zamiast ‘dżuma’ i dostajemy odpowiedzi na nasze dzisiejsze pytania. Pierwszy z brzegu cytat z Alberta Camusa: „Jedyny sposób, żeby ludzie byli razem, to zesłać im koronawirusa”. Zgadza się? Zgadza. Albo ten: „Każdy nosi w sobie koronawirusa, nikt bowiem nie jest od niego wolny. I trzeba czuwać nad sobą nieustannie, żeby w chwili roztargnienia nie tchnąć koronawirusa w twarz drugiego człowieka”. To też brzmi znajomo. I jeszcze jeden:
„Na świecie było tyle koronawirusów, co wojen. Mimo to koronawirusy i wojny zastają ludzi zawsze tak samo zaskoczonych”.
Prawda? Prawda. No i ten, przecież taki znany: „Bakcyl koronawirusa nigdy nie umiera i nie znika (…) nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki koronawirus obudzi swe szczury (jak nietoperze w Wuhan) i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”.
Może warto sobie to wszystko odświeżyć, przypomnieć, pokojarzyć i zacząć myśleć innymi kategoriami niż do tej pory – i my, i ta nasza młodzież nierozumiana przez rodziców, zlekceważona przez nauczycieli, pozbawiona randek, imprezek, wyjść do kina czy „na miasto”, z których przecież składa się cały świat młodego człowieka. I koniecznie jak najszybciej musimy im pomóc do tego świata wrócić, by zdążyli się naprawdę nauczyć tego, co ostatecznie okaże się w ich życiu najważniejsze. W czasach pandemii i poza nią.
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 71/2020.
Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Z dumą i radością patrzymy, jak bardzo osobiste zaangażowanie w upamiętnianie historii swojej rodziny wynosi Wojtka, ucznia szkoły specjalnej, na wyżyny jego umiejętności szkolnych.
Małgorzata Pietrzak, Aneta Szalczyk
Tradycyjnie, od rodziny, zaczyna się historia Wojtka Matuszewskiego, ucznia szkoły specjalnej, który pokazuje nam, że niedoskonałości umysłu i ciała, przy odpowiednim wsparciu rodziny i nauczycieli, nie są w stanie zdławić ducha patriotyzmu.
Wojtek, na pozór jeden z wielu uczniów, jest jednak niezwykły, wyjątkowy. Żywo interesuje się historią, tą najbliższą, naszego kraju i regionu. Szkolne krzewienie postaw patriotycznych rozwija w nim to, co już dawno otrzymał w swoim rodzinnym domu.
W naszej szkole kolejny apel, kolejna rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę i kolejna rocznica wybuchu powstania wielkopolskiego. W klasie, na zajęciach, zwyczajowa pogadanka na temat bohaterów, którym zawdzięczamy wolność. Pada rutynowe niemal pytanie, czy ktoś zna jakiegoś bohatera, który walczył o odzyskanie niepodległości przez Polskę? Wojciech natychmiast dumnie unosi rękę, ponieważ zna dobrze taką osobę – swojego pradziadka, Walentego Prentkiego. Chwila konsternacji nauczyciela, czy aby na pewno uczeń nie dał ponieść się emocjom i fantazji.
Jednak doświadczenie pedagoga zwycięża, pozwala mówić uczniowi dalej, a ten snuje spójną historię swojego pradziadka, który brał udział w powstaniu wielkopolskim, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, w Bitwie Warszawskiej, przeszedł cały szlak bojowy w latach 1919–1921.
Wojtek Matuszewski | SAMSUNG CAMERA PICTURES
Niezwykła rodzina
Zaangażowanie w opowiadanie o patriotycznych motywach w rodzinie Wojtka to nie przypadek. Takie zainteresowania, zwłaszcza u osób z niepełnosprawnością intelektualną, nie biorą się znikąd, lecz sięgają korzeni, tego, co tworzy człowieka od podstaw. Uczniowie wszystkich typów szkół przychodzą do placówki edukacyjnej z tym, w co zostali wyposażeni w domu rodzinnym. Z czasem uczą się, że nie należy obnosić się ze wszystkim, co ma miejsce w domu. W przypadku uczniów szkoły specjalnej jest trochę inaczej. Emocjonalność i spontaniczność często wybijają się na pierwsze miejsce w codziennym funkcjonowaniu takiego młodego człowieka. Najpierw patrzą sercem, dopiero później, czasami, przychodzi refleksja nad tym, co się dzieje. W przypadku Wojciecha i jego opowieści kontakt pomiędzy nauczycielem a rodziną ucznia nawiązał się w bardzo szybkim tempie. Okazało się, że najbliżsi Wojtka są bardzo zaangażowani w proces kształcenia syna. To podstawa w edukacji historycznej, motywacja dla nauczyciela, który chce przekazać uczniom wiedzę, która skądinąd jest dla nich trudna. Rodziny o tak dużej świadomości patriotycznej mają silne, głęboko zakorzenione podstawy miłości Ojczyzny. W tym przypadku filarem wdrażającym kolejne pokolenia do świadomie przeżywanego patriotyzmu był zapewne pan Walenty Prentki, następnie babcia, pani Mirosława, która niejednokrotnie opowiadała historię dziadka swojemu synowi, a potem wnukom, pośród nich Wojtkowi. (…)
Podjęte zostały działania inicjujące dodatkowe zajęcia edukacyjne, mające na celu jeszcze głębsze poznawanie przez Wojtka najnowszej historii Polski przez pryzmat historii życia jego rodziny. Poznajemy i wspólnie opisujemy pradziadka Walentego i jego burzliwe dzieje. To niesamowite, jak podczas indywidualnych spotkań Wojtek z pomocą nauczycielki ustalał fakty historyczne, zbierał źródła historyczne i starał się umiejętnie wykorzystać je podczas prezentacji i nagrywania krótkich filmików. Na miarę swoich możliwości redagował we współpracy z nauczycielem teksty historyczne, ćwiczył umiejętność pisania. Doskonalił umiejętności związane z występami publicznymi, a wraz z rodziną i kolegami zaangażował się w akcję społeczną „Zapal Znicz Pamięci’’.
Śmiało i zdecydowanie bronił swojego zdania. I co najważniejsze – to on jest autorem najlepszych pomysłów. To Wojtek przy wsparciu nauczycieli napisał artykuł do szkolnej gazetki i stworzył ulotkę informacyjną o swoim dziadku, którą rozprowadzał wśród swoich rówieśników.
Radością dla wszystkich i dużym przeżyciem dla Wojtka było przeprowadzenie lekcji historii w swojej klasie, gdzie mógł wcielić się w rolę nauczyciela.
Cały artykuł Małgorzaty Pietrzak i Anety Szalczyk pt. „Jego i nasze zwycięstwo” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.
Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.
Artykuł Małgorzaty Pietrzak i Anety Szalczyk pt. „Jego i nasze zwycięstwo” na s. 4 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl
Nie wolno zaniedbać protestu! Nie dopuśćmy, by bezczelność zatriumfowała! Zastanówmy się, jeśli nie chcemy potem pluć sobie w brodę i spuszczać ze wstydu oczu. Za nasze pieniądze. Na złość patriotom.
Tekst: Stefan Truszczyński
Projekt pomnika i grafiki: Bogdan Rutkowski
Na pohybel!
Od szubienicy wywodzi się tytułowe wyrażenie. A kogóż to wieszano podczas insurekcji kościuszkowskiej? Otóż – złych, złych spośród bezkarnie człapiących po polskiej ziemi. Źli są ci, którzy nie mają szacunku dla tych, którzy za nią polegli. Którzy nie okazują czci tym, którzy walczyli i ginęli za niepodległość i godność narodu.
Czy można hucpą, bezczelnością i tupetem niszczyć pamięć o ludziach świętych dla naszej historii? Można. Jeśli ma się pomoc ze strony głupków, cyników i jawnych wrogów (czytaj: „europejczyków”) Ojczyzny. Pełno ich i mnożą się jak wszy w gnijącym barłogu.
1920
Sto lat temu hordy nieprzeliczone, tyle że bose i z karabinami na sznurkach, zostały zatrzymane nad Wisłą. Przeszły rzeki – Świnkę koło Cycowa, Wieprz pod Dęblinem, ale nie pokonały królowej naszych rzek – Wisły. Cud to był na pewno ludzkiej odwagi i determinacji, a może nawet cud boski. Mówią: Piłsudski – i już się kłócą pseudohistorycy i über-mądrale. Mówią: Matka Boska – i rżą ordynarnie; sami nie wierząc, kpią z innych. Mówią: postawmy pomnik – i wybierają złe miejsce i jeszcze gorszy projekt. To są te same osobniki, które godzą się na stawianie blaszanego kurnika na dachu pięknego historycznego zabytku – Hotelu Bristol. Ci sami, którzy wprawdzie kpią z architekta Biura Odbudowy Stolicy Józefa Sigalina, że podlizując się czerwonej władzy, zasłonił najpiękniejszy kościół Warszawy przy placu Zbawiciela, ale oni sami ozdobili ulice stolicy śmietnikami, by ułatwić pracę wywożącym odpadki, a zeszpecić miasto. Ci sami, którzy nierozumnie projektując, rozpasali deweloperów, a wspólne mają za swoje.
Władzo Warszawy! Na pohybel ci! Wkręć sobie „wiertło”, które ma stanąć na placu Na Rozdrożu, gdzie ci pasuje.
Jakimś cudem wepchnęłaś się, WŁADZO, do pięknego pałacu przy placu Bankowym. Wprawdzie Słowacki odwrócił się od ciebie (czteroliterową częścią ciała), ale tam, niestety, siedzisz. Władzo – czuwaj nad śmierdzącą rurą, żeby znów nie pękła. Masz jeszcze tyle do zrobienia i po lewej, i po prawej stronie naszej pięknie dzikiej rzeki. Remontuj, odbudowuj – czyje by to nie było – tylko nie niszcz na przykład Saskiej Kępy, podstępnie, korupcyjnie likwidując domki historycznej, stylowej zabudowy, robiąc miejsce pod bloki ponad 20-metrowe, na wynajem (wiem, okropne słowo, ale tu pasuje!). Żal i pohybel!
Chwilowy, przypadkowy władca miasta nie może mieć prawa do dewastacji, zgadzając się, by implementować na najważniejsze ulice durne zamysły. Tytułów, stanowisk pięknie brzmiących mamy niekontrolowany wysyp.
Prawdziwy prezydent miasta, Stefan Starzyński, gdyby mógł, wyciągnąłby rękę z pomnika stojącego naprzeciw ratusza i pacnąłby w łeb rajców i pajaców.
Podpisują się utytułowani niby-architekci i profesorowie pod czymś, na widok czego nawet absolwent podstawówki zżyma się i klnie. Toż to hańba! Obraza dla żołnierzy 1920 roku. Zniewaga, by plagiatem, czyjegoś pomysłu kopią bezideowej idei, po linii najmniejszego oporu zeszpecić Aleje Ujazdowskie, gdzie stoją godne rzeźby Piłsudskiego, Szopena, Sienkiewicza, Korfantego, Dmowskiego, Paderewskiego, Witosa i generała Grota-Roweckiego.
Projekt Pomnika Chwały 1920 autorstwa Bogdana Rutkowskiego na placu Na Rozdrożu w Warszawie
Ta zbrodnia się oczywiście nie uda! Prawda? Panie Prezydencie Rzeczpospolitej Polskiej Andrzeju Dudo!
Stanie się tak, jak z pomnikiem nieszczęsnego prałata z Gdańska – lina, maszyna i buch! Huk i pył. Ale to – mam nadzieję – nie będzie potrzebne.
Wystarczy Warszawie już jedna pomnikowa kompromitacja – „pomnik” smoleński na placu Piłsudskiego. Długo deliberowano. Akademicy. Zwykle tacy właśnie „akademicy”, którzy nie imają się dłuta, teoretycy, dopuszczani są niestety do gremiów elekcyjnych – i knocą. Kłócą się nawet, ale knocą.
Schody prowadzące donikąd, nieczytelne napisy, czarny granit w ciemności niewidoczny, bo nawet nie doprowadzono do instalacji oświetlenia – to ma być uczczenie 96 wspaniałych Polaków, którzy zginęli w straszny sposób, pohańbieni jeszcze po śmierci, których szczątki znajdują się pod obcą ziemią, zalane betonem, zasypane śmieciami, na niedostępnym dziś, porośniętym krzakami terenie!
Czy nadal w Warszawie, w wyniku partyjnie podsycanej niezgody, prawda ma milczeć, a niezrozumiała nienawiść zwyciężać?
Mauzoleum
Mijają już lata, gdy chodzę z projektem Bogdana Rutkowskiego wydrążenia mauzoleum pod placem Piłsudskiego przed Grobem Nieznanego Żołnierza (obok są rysunki). Pod powierzchnią placu, który nie doznałby najmniejszego uszczerbku, pod przezroczystą płytą znalazłyby miejsce – godne i przestronne – symbole tragedii smoleńskiej, Katynia, a może i – przeciwnie – miejsce chwały polskiego oręża. Nazwy bitew są wypisane na płytach Grobu. Niech sobie stoi dalej pomnik – schody. Można go nawet (oczywiście za zgodą twórcy) połączyć – z zejściem pod ziemię.
Popatrzcie na ten projekt. To jest generalne założenie. Chodzi o to, by spacerując po placu, przez przezroczystą płytę widzieć wnętrze, a potem wejść do środka. To w gruncie rzeczy bardzo proste rozwiązanie. I nie da się go zniszczyć na przykład jednym spychaczem, gdyby jeszcze bardziej durna i bezczelna, nienawistna władza zechciała nagle to uczynić. Łaziłem z tym projektem, który tu przedstawiam, przez kilka lat, od Annasza do Kajfasza. Próbowałem dotrzeć do wszystkich ważnych. A głównie po to, by ci ważni dotarli do prezesa PiS, żeby zobaczył projekt.
Niestety nie udało się. Ważni ministrowie, posłowie i nawet dostojnicy z najbliższych Prezesowi kręgów nie dopuścili do tego. Bali się? Najwyraźniej, choć nie wiadomo czego. Najpierw czekano na wynik prac rzeźbiarzy i projektantów, potem na decyzję „profesorów”. A potem, gdy główny decydent ciągle był niezadowolony (i słusznie), bano się w ogóle tematu. „Po co się mieszać?”. A wiadomo, że klakierzy, schlebiacze to tchórze. Koncepcja podziemnego mauzoleum na placu Piłsudskiego w Warszawie jest więc ciągle aktualna.
Pracowity i zdolny człowiek, artysta, designer Bogdan Rutkowski ciągle wierzy i doskonali swoją propozycję. Teraz rozpoczął nowy zamysł, projekt Pomnika Chwały 1920. Nie będzie to na pewno zimny kloc. Czy się tym razem uda? Nie wiadomo. Ale walczyć warto. A nawet trzeba. Z prostactwem, cwaniactwem, nieuctwem, brakiem wyobraźni i szacunku.
Każdy głos na wagę złota
Są w ojczyźnie rachunki krzywd. Dureń ich nie przekreśli. Głos w wyborach, obywatelski, to ważna rzecz. Pójdźmy. Koniecznie wszyscy. Ale najpierw dobrze się zastanówmy, czyje nazwisko wybierzemy. Zastanówmy się, jeśli nie chcemy potem pluć sobie w brodę i spuszczać ze wstydu oczu, gdy wybór padnie na ludzi popierających rzęch „pomnikowy”. Za nasze pieniądze. Na złość patriotom.
Odwróćmy role. Nie dopuśćmy, by bezczelność zatriumfowała. Poseł gada głupio, wrzeszczy – ale tylko przez chwilę. Radni i miastowi prezydenci wkładają na szyję ozdobne łańcuchy, ale tylko na krótki czas. Przyjdą następni. Niech nie muszą burzyć i zmieniać tabliczek, jak dzieje się to dziś z nazwiskami ludzi, którzy z Polską nic dobrego, wspólnego nie mieli. W miejscu, gdzie dziś dumnie stoi wielki wieszcz Juliusz Słowacki – stał, i to dość długo, Dzierżyński. Ale nie z polskiej on pamięci. Pomnik ku czci wielkiego zwycięstwa, wielkiej bitwy znaczącej nie tylko dla Polski, ale i dla Europy – to sprawa rocznicy 100-lecia.
Nie śpieszmy się. Sierpień wprawdzie niedaleko. Ale lepiej niech nic nie stanie, niż miałby to być gniot.
Uspokójmy – nawet fizycznie – wrzeszczących popaprańców. Wara! Do budy! Grajcie sobie na innym boisku. Bo będzie na pohybel. Tak jak przypomina pisarz Jarosław Marek Rymkiewicz w Wieszaniu: lud wierny Polsce nieraz skutecznie wychodził na ulice. Z garstką niemądrych ludzi łatwo sobie poradzić. Nie wolno tylko protestu zaniedbać.
„Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Mówiliśmy tak w 1989 roku. Ale możemy powtórzyć jeszcze raz. Ładnie to brzmi. Ale żeby również się udało! Trzeba wierzyć. Po to, by nie krzyczeć potem: na pohybel!
Artykuł Stefana Truszczyńskiego z grafikami Bogdana Rutkowskiego pt. „Na pohybel!” znajduje się na ss. 10–11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.
Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.
Artykuł Stefana Truszczyńskiego z grafikami Bogdana Rutkowskiego pt. „Na pohybel!” na ss. 10–11 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl
Oj, niełatwo jest zostać szczęśliwym i spełnionym seniorem, na dodatek rozwijającym się… Bo aktywność, kreatywność, witalność są w modzie, a nawet w obowiązku… Stajemy się pożądanym „targetem”.
Danuta Moroz-Namysłowska
W grupie ryzyka
Jestem w grupie ryzyka
od zawsze,
w grupie ryzyka poznawania prawdy
i co gorsza – jej mówienia.
Jestem też w grupie ryzyka życia,
bo zbyt często czułam dosłowność śmierci,
a nawet jej banalność
silniejszą niż kronika wypadków…
Czasy są znów, nie wiem po raz który,
ciekawe
i znów się zanosi na obfite żniwa
dla kuglarzy….
Aktywność ludzka jest zarówno sposobem porozumiewania się człowieka z innymi oraz otaczającym go światem, jak i motorem jego rozwoju na każdym z etapów życia. Jest ona bowiem nakierowana głównie na zaspokojenie jego życiowych potrzeb – zarówno podstawowych (wyżywienie, ubieranie się, dach nad głową) jak i wyższego rzędu (wykształcenie, bezpieczeństwo rozwoju osobowego, duchowego, realizacja twórcza etc.). Socjolodzy z reguły poruszają się w obrębie piramidy Maslowa, porządkującej szczeble drabiny naszych potrzeb. Jednak teoria nie zawsze nadąża za kapryśną praktyką oraz wręcz terrorem poprawności politycznej, wdzierającej się niespodziewanie do wszystkich dziedzin bytu. Ot, choćby do tzw. polityki senioralnej cywilizowanych państw, do których mamy prawo i ambicję należeć.
W związku z coraz wyraźniej dostrzeganymi zmianami w procesie starzenia się społeczeństw w wielu krajach, w tym również w Polsce, wprowadzono np. takie eufemistyczne pojęcie socjologiczne na określenie starości, jak ‘wiek późnej dorosłości’.
Jak przyznają badacze, ten okres nie poddaje się jednoznacznemu zdefiniowaniu, z wyjątkiem pewności, że jest to czas stanowiący kontynuację wcześniejszych etapów rozwoju człowieka. Granice są chwiejne, z możliwym przesunięciem o ok. 3 lat w górę i dół, bowiem proces starzenia się u każdego przebiega indywidualnie. Inne sposoby określania wieku „późnej dorosłości” są bogate: jesień życia, podeszły wiek, czas emerytalny, wiek senioralny, a niekiedy schyłek życia czy sędziwość. Jedno jest pewne: jest to jednak kolejny etap „rozwoju” – mimo, iż stajemy w nim przed różnymi, niespotykanymi dotychczas wyzwaniami i trudnościami. Wymagają one w tym okresie przystosowania i zdolności adaptacyjnych, bowiem nieuchronnie następuje spadek sił witalnych, zmiany fizyczne i psychiczne, a także wycofywanie się z aktywności zawodowej. Na dodatek u wielu seniorów daje się zaobserwować – nieelegancko już określana – tzw. patologia mnoga, czyli zbieg współwystępujących dolegliwości i chorób…
Oj, niełatwo jest zostać szczęśliwym i spełnionym seniorem, na dodatek rozwijającym się… Bo aktywność, kreatywność, witalność są w modzie, a nawet w obowiązku… Stajemy się pożądanym „targetem”, do którego adresuje się szereg nęcących propozycji rozrywkowych, zdrowotnych, rekreacyjnych, słowem – aktywnościowych – po to, abyśmy wypracowywali w sobie wewnętrzną równowagę i oparli swoje relacje ze światem na nowych zasadach. Uczeni (np. E. Erikson, R. Havighurst) opracowali dla nas zadania rozwojowe, których pomyślna realizacja prowadzi do sukcesu i zadowolenia przy podejmowaniu coraz to nowych aktywności, natomiast niepowodzenia czynią jednostkę nieszczęśliwą i zniechęcają do realizacji kolejnych zadań. Z problematyką zadań rozwojowych wiążą się zagadnienia statusu i ról społecznych. Ważne okazują się też nasze postawy wobec własnej starości.
Okazuje się, ze z pomyślnym starzeniem się kojarzą się też subiektywne odczuwanie dobrostanu oraz aktywna adaptacja do nowych ról (niekoniecznie przez nas ulubionych – np. babci czy dziadka, bo wnuki są zafascynowane zupełnie czym innym, a nas zżera tęsknota i pragnienie przytulenia ich i potrzeba czułej i mądrej troski)…
Wcale nie chcemy się rozpychać z naszymi „mądrościami”, przeciwnie – dobrowolnie dajemy młodym fory, np. w dziedzinie elektroniki. Nie chcemy jedynie utracić z nimi kontaktu i więzi…
Niestety, tęczowe trendy wypychają z rodziny nie tylko babcie i dziadków, ale coraz usilniej i częściej – matki czy tradycyjnych, „nienowoczesnych” ojców… Walec postępu w UE jest rozpędzony i bezwzględny, a Polska z konserwatywnym rządem jest zdecydowanie na cenzurowanym i niewiele znaczą rządowe umiejętności ekonomiczne i merytoryczny rozsądek społeczny.
Stara, mądra Europa tonie w oczach w otchłani chaosu i bezduszności efektów polityki multikulti, nikt już w niej nie czuje się szczęśliwy ani pewny jutra, wydaje się, że mimo reguł poprawności, nikt tu nikogo nie szanuje. Ani światopoglądu, ani religii, ani oświeconych mędrców. Nie tylko osoby w okresie „późnej dorosłości” nie czują się dobrze w europejskim wspólnym domu i nie są pewne, o jakie właściwie europejskie wartości teraz chodzi i do jakich się dąży. I jak tu nie czuć się zagubionym, jak nie obawiać się nie tylko o własny dobrostan starzenia się, ale i o przyszłość następnych pokoleń? Czy zatem tylko my, seniorzy w okresie „późnej dorosłości”, jesteśmy w grupie ryzyka?
Artykuł Danuty Moroz-Namysłowskiej pt. „W grupie ryzyka” znajduje się na s. 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.
Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.
Artykuł Danuty Moroz-Namysłowskiej pt. „W grupie ryzyka” na s. 3 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl