Budujemy dom – powrót na ogarniętą wojną Ukrainę

Wjazd na Ukrainę / Fot. Wojciech Pokora

Reportaż z podróży do Użhorodu. Wojciech Pokora rozmawiał z Ukraińcami wracającymi do ojczyzny po ponad dwóch latach na uchodźstwie w Polsce.

Droga do domu

Moja mama ma dwóch braci. Starszy, Borys, mieszka w Charkowie i ma syna Walerego, który jest obecnie wojskowym medykiem na froncie po stronie Ukrainy i odbył szkolenie w Niemczech. Młodszy brat, Siergiej, mieszka w Debalcewie, na okupowanym terytorium, a jego syn Denis walczył po stronie okupantów i zginął prawie dwa lata temu. Starsza córka mojej mamy, Jana, mieszka w Samarze, wspiera „ruski mir”, a jej syn Paweł (rodzony wnuk mojej mamy) walczy po stronie Rosji.

Tak rodzinę swojej mamy opisała mi Olha, która w pierwszych latach pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę znalazła w naszym kraju schronienie. Ona i jej dzieci. I mama. Ale to nie jest ani początek, ani koniec jej historii. To jej wycinek. A jak się ona zaczyna? Gdzie jest jej właściwy początek? Mojej historii z tą rodziną początkiem było spotkanie przy kolacji, niedługo po tym, gdy dotarła do Polski. Mieszkali wówczas w Podkowie Leśnej. Na kolejne spotkanie czekaliśmy długo. Jego pretekstem stał się ich powrót do domu. A może to kolejny etap tego powrotu, który trwa od 2014 roku? Na ulicę Polną w Warszawie podjechałem w czerwcową sobotę o poranku. Przed drzwiami do kamienicy, w której mieszkali, czekały już rzeczy, które należało spakować i zawieźć na Ukrainę. I rodzina z bagażem, który byłby trudny do udźwignięcia dla niejednej znanej mi rodziny. Mieliśmy dla siebie przestrzeń starego volvo, kilkuset kilometrów, kilkunastu godzin i… kilkudziesięciu lat emocji.

Paweł oraz Olha z córką przygotowują się do wyjazdu z Warszawy / Fot. Wojciech Pokora

Wyprawa

Najpierw jednak należało spakować rzeczy. Każdy, kto się choć raz w życiu przeprowadzał, ma świadomość, że to niemożliwe, by dobytek pięcioosobowej rodziny upchnąć w kilka walizek. Nie da się spakować całego życia do dwóch czy trzech aut osobowych i z dnia na dzień przenieść się do innego miasta lub kraju. Jednak ci, którzy uciekli przed wojną, mogą mówić o szczęściu, gdy mieli przy sobie coś więcej niż rzeczy osobiste. Często uciekali w tym, w czym zastała ich wojna, zostawiając cały dobytek pod gruzami lub na pastwę okupantów. Nie każdy miał to szczęście, żeby spakować dobytek w busa lub na ciężarówkę, zamknąć mieszkanie na klucz, poprosić sąsiada, by je doglądał i spokojnie wyruszyć na Zachód. Na pewno takiego szczęścia nie miały Natalia, Olha, Alisa i Łukian. Oni musieli spakować się w kilkadziesiąt minut, bez gwarancji, że uda się wrócić po pozostawione w Kijowie rzeczy. A już na pewno nie wrócą do Debalcewa, skąd przyszło im wyjechać wiele lat wcześniej. O tyle wcześniej, że realne wspomnienia z tym miastem mogą dziś pielęgnować jedynie Natalia i Olha.

– Dobra, pomieściliśmy się – powiedział Paweł, partner Olhi, domykając klapę swojego forda. – Ty zabierasz dziewczyny, będziesz miał okazję porozmawiać, a ze mną jedzie Łukian. On swoją historię opowie ci na miejscu.

Biorąc pod uwagę, że czekało nas ponad kilka godzin drogi, tę propozycję wszyscy przyjęli ze zrozumieniem. Szczególnie 9-letni Łukian, który mógł spędzić podróż na przednim fotelu samochodu, zamiast na tylnej kanapie między mamą a siostrą, które właśnie kończyły ostatnie sprawunki w pobliskim sklepie. Dołączyłem do nich, bo byłem ciekaw sprzedawczyni. Zwróciłem uwagę, że od dłuższego czasu z zaciekawieniem i troską przyglądała się naszej krzątaninie przy samochodach, dlatego nie byłem zbyt zdziwiony, gdy usłyszałem, że podczas przyjmowania zapłaty posługiwała się językiem ukraińskim.

– Pani także z Ukrainy? – zagadnąłem, a gdy potwierdziła, spytałem, czy nie myśli o powrocie.

– Nie. Ale podziwiam tych, co wracają. Życzę wam szczęścia i uważajcie na siebie – odpowiedziała, patrząc w kierunku Natalii i Olhi.

– Czemu? Czemu pani nie chce wrócić?

– Widzi pan, bo ja tu mam rodzinę. Ja jestem emigrantką przedwojenną, mam tu dom, męża, dzieci. Ja już nie wrócę.

Te słowa „ja już nie wrócę” brzmiały mi w głowie, gdy we wstecznym lusterku oddalała się postać żegnającej nas przypadkowej Ukrainki, a mój wzrok prześliznął się z niej na siedzące na tylnej kanapie postacie Olhi i Alisy. A wy? – pomyślałem. Wracacie? Przecież wy też już nie wrócicie. Jedziecie w nowe miejsce, w nowe realia, do zupełnie nowych ludzi. Ale…

– …na Ukrainę – dokończyła moją myśl Alisa.

– Słucham? – odwróciłem się do niej pewny, że ma dar czytania w ludzkich myślach.

– Tędy się jedzie na Ukrainę – wskazała zjazd na Wał Miedzeszyński. – Pamiętam tę drogę. Na Lublin, a dalej już na Ukrainę.

– Słusznie. Ale wiesz, że tym razem jedziemy przez Słowację? – zapytałem.

– Wiem. A jednak wciąż na Ukrainę – odpowiedziała i założyła na uszy słuchawki.

Wjazd na Ukrainę / Fot. Wojciech Pokora

Droga do domu

Dzień zapowiadał się słonecznie, jechaliśmy na wschód, więc słońce świeciło nam prosto w twarze.

– Wygodnie pani? – spytałem siedzącą obok mnie Natalię, babcię Alisy i Łukiana, mamę Olhi. – Włączyć nawiew?

– Jest dobrze – odpowiedziała patrząc w okno. – Wie pan, mi się tutaj tak podoba. Ja bym najchętniej została.

– Dlaczego? – spytałem. Zamyśliła się chwilę i, wskazując za okno, powiedziała, że symbolem tego, co jej się podoba, są te ogrodzenia przy naszych drogach ekspresowych. Podobał jej się porządek. Podobały jej się czyste ulice, podobali jej się życzliwi ludzie, kościół protestancki, do którego uczęszczała w Warszawie i poczucie bezpieczeństwa. A gdy to mówiła, na jej siedemdziesięcioletniej twarzy malował się spokój.

 

– A tam? – spojrzała na mnie. – Ja nie wiem, co mnie tam czeka. Wszystko nowe.

– Nikt tam już na panią nie czeka? – spytałem. – Już żadnej rodziny?

Czekali bracia. A w zasadzie jeden brat, czego jeszcze nie rozumiałem.

Mąż Natalii już nie żył. Całe życie mieszkali w Debalcewie. Tam na świat przyszły ich córki. Tam toczyło się ich życie. Gdy dzieci opuściły dom, mieli siebie i własne rodzeństwo. Wielu przyjaciół. Jednak Debalcewo to strategiczne miasto w obwodzie donieckim, więc w kwietniu 2014 roku, po aneksji Krymu przez Rosję, prorosyjscy separatyści szybko przejęli nad nim kontrolę. Siły Zbrojne Ukrainy zdołały odzyskać miasto w lipcu 2014 roku, ale nie było tam bezpiecznie. Debalcewo ze względu na swoje położenie i infrastrukturę kolejową było wciąż punktem zapalnym konfliktu. Zanosiło się tam na solidne walki, dlatego duża część mieszkańców wyjechała jeszcze przed 2015 rokiem. Natalia wraz z mężem przetrwała. Ale po zajęciu miasta przez Rosjan uciekli. Jej mąż nie mógł pogodzić się z koniecznością opuszczenia własnego domu. Zmarł niedługo potem w Kijowie.

Bracia

Natalia ma dwóch braci. Gdy o nich spytałem, do rozmowy włączyła się Olha.

– Jednego poznasz, bo nas odwiedzi w Użhorodzie.

– A drugiego? – spytałem, patrząc na jej odbicie we wstecznym lusterku.

– A drugiego nie poznasz – odpowiedziała, odwracając głowę do okna. Postanowiłem jednak się nie poddawać.

– Nie lubi was? – dopytywałem.

– Nie lubi Ukraińców – powiedziała Natalia i opowiedziała historię braci, którzy wychowani wraz z nią w donieckim Debalcewie, stanęli po dwóch stronach toczącej się wojny. A jeśli nie oni sami, ze względu na wiek, to ich dzieci. Starszy brat, Borys, opowiedział się za Ukrainą, a młodszy, Siergiej – za Rosją. Syn Borysa, Walery jako lekarz wojskowy walczy po stronie Ukrainy. Denis, syn młodszego brata, zginął dwa lata temu, walcząc po stronie okupantów.

– My jesteśmy dla Sergieja zdrajcami. Banderowcami. Powiedział, że zdradziliśmy pamięć o rodzicach – zakończyła opowieść Natalia, odwracając wzrok, bym nie dostrzegł łez.

– Pomożecie mi to zrozumieć? – zapytałem po dłuższym milczeniu, gdy cała wybrzmiała historia została już okupiona długimi minutami refleksji w milczeniu. – Dlaczego są po dwóch stronach w tej wojnie? Odebrali inne wychowanie?

– To samo – szybko ucięła Natalia. – Mieliśmy tych samych rodziców, mieszkaliśmy w tym samym mieście.

Wtedy przyszło mi do głowy jedyne racjonalne wytłumaczenie.

– A może służyli w różnych miejscach, będąc w armii? Przecież musieli odbyć służbę wojskową? Gdzie służyli? – spytałem, spoglądając na obie rozmówczynie. Alisa wciąż słuchała muzyki. Okazało się, że zgodnie z przypuszczeniami, starszy służył w jednostce w krajach bałtyckich, więc dziś jest proeuropejski, a młodszy gdzieś na Syberii, gdzie, jak opowiadał, cierpiał głód i odmrażał ręce. I z jakiegoś powodu Rosja go wciąż pociąga. Pomyślałem, że to niemal jak Łobodowski, który, zaznawszy w dzieciństwie „dobrodziejstw” rewolucji bolszewickiej, uwierzył w młodości w komunizm. Do czasu.

– To musi być klucz! – niemal triumfalnie wykrzyczałem dumny z siebie, że rozwikłałem rodzinną zagadkę. – Dlatego są różni i walczą po dwóch stronach. To musi być klucz do tej historii!

– Tak, to na pewno jest ten klucz – powiedziała bez przekonania Olha, patrząc niewidzącym wzrokiem za okno. Ewidentnie walczyła ze sobą i gryzła się z myślami. W moim mniemaniu trawiła nowo poznaną prawdę. Nastały długie kwadranse milczenia, przerywane jedynie krótkimi komunikatami nawigacji.

Rodzice

Gdy minęliśmy Rzeszów i wjechaliśmy w góry, atmosfera nieco się poprawiła. Olha wraz z dziećmi przez pewien czas mieszkała na Huculszczyźnie, więc znajome obrazy przywoływały wspólne wspomnienia. W pewnej chwili wybuchła:

– To nie jest żaden klucz! I patrząc na matkę, dodała: Nie tu jest tajemnica.
– Wiesz, moi dziadkowie to byli dobrzy ludzie. Tak ich pamiętam, a zdążyłam ich poznać. Zawsze byli zamknięci w sobie, ale nieodpychający. Babcia była chłodna w kontaktach, nie była wylewna, trzymała dystans, ale było czuć w niej jakąś dla nas dobroć. I ja niedawno zainteresowałam się nimi. Właśnie po wybuchu wojny. Dotarłam do archiwów i sprawdziłam kim byli. Oni… Oni oboje, dziadek i babcia, byli w NKWD. Nie wiem, co robili. Może zatwierdzali wyroki, może ich nie wykonywali, tylko podpisywali dokumenty. Nie wiem… Wiem tylko, że musieli brać w tej machinie udział.

– Byli Ukraińcami?

– Nie. Przyszli tu z Armią Czerwoną. Gdzieś zza Uralu. Spod Chin. I tu zamieszkali. Tu jest klucz tej historii.

Natalia kiwała głową i milczała. A ja pomyślałem, jakże przewrotnie, że w sumie jej młodszy brat ma rację. Zdradziła pamięć rodziców. Podejmując decyzję o wyjeździe z Debalcewa, ucząc się na starość języka ukraińskiego, tułając się po świecie bez własnego dachu nad głową, wybrała – została Ukrainką. Jak jej córka, która tę decyzję podjęła dużo wcześniej. Jak jej wnuki, które decyzji podejmować już nie musiały.

– Niezła z pani banderówka – wyszeptałem, chwytając ją za dłoń. Uśmiechnęła się. Chyba pierwszy raz od wyjazdu z Warszawy.

Dzieci

Wjazd do Użhorodu od strony słowackiej okazał się trafnym wyborem. Granicę przekroczyliśmy w stosunkowo szybkim czasie, więc gdy podjechaliśmy pod dom, było jeszcze jasno. Dzieci natychmiast wybiegły z samochodów. Z ogrodu dochodziły odgłosy ich zachwytów, jednak największą radość okazały, gdy wbiegły do swoich nowych pokojów.

– Widziałeś, jak będziemy mieszkać? – zapytał mnie Łukian, akurat gdy wypakowywałem jego zabawki z bagażnika. – Chodź, oprowadzę Cię. Wejdziemy od ogrodu. Widziałeś ogród? I sad? I domek w ogrodzie? Będę tam czasem nocował! I mamy las! I zobacz, tu jest altanka, a tu szaszłyki. Zrobimy dziś szaszłyki? Zobacz jaki wielki salon. Tędy, pokoje są na piętrze. A ile jest miejsca do zabawy! Chociaż wolałbym pokój Alisy, bo u niej jest więcej miejsca. Ale w sumie ona będzie malować, to musi mieć gdzieś pracownię.

Domyśliłem się, że jedno z nich maluje, gdy wśród najpotrzebniejszych rzeczy do zabrania z Polski zobaczyłem sztalugę. Pomyślałem wówczas o tym, co rzeczywiście budzi ducha artysty. Mówi się, że artysta musi być trochę głodny, ale chyba musi być w ruchu. Twórczym ruchu. A tymczasowość wymusza ruch, który sprawia działanie. Tak, twórczy ruch i poczucie tymczasowości bardziej służy artyście niż ten przysłowiowy głód. Dlatego Alisa ma szansę być spełnioną artystką. Zresztą potwierdzają to jej obrazy, które już zdążyła namalować.

Alisa ze sztalugą / Fot. Wojciech Pokora

Alisa skończyła właśnie 8 klasę. W Polsce poszłaby do liceum. Miałaby szansę na dobrą szkołę, bo podstawówkę skończyła z wyróżnieniem. Świetnie mówi po polsku, doskonale opanowała szkolny materiał. Jak przekonuje, a ma porównanie, bo kontynuowała zdalnie naukę w ukraińskiej szkole, polska edukacja jest mniej wymagająca od ukraińskiej. „Na Ukrainie trzeba więcej wkuwać”. Łukian nie zna szkoły ukraińskiej. W Polsce skończył dwie klasy szkoły podstawowej, teraz powinien iść do trzeciej. Czas pokaże, czy łatwo przestawi się na system ukraiński. W polskim radził sobie dobrze.

Użhorod/ Fot. Wojciech Pokora

 

Wojna

Wieczorem Łukian doczekał się swoich szaszłyków. A ja chwili na spokojną rozmowę z nim i jego siostrą:

– Pamiętacie poranek 24 lutego? Jak to wyglądało?

– Oni to specjalnie zrobili! – ożywił się Łukian. – Na złość. Mama obiecała, że będziemy mogli pograć i przez nich nie mogliśmy!

– W sumie to przeoczyliśmy początek tej wojny – dodała Alisa. Mieliśmy słuchawki na uszach, nie słyszeliśmy, co się dzieje. Mama spała.

– A ja się nie mogłem do nich dodzwonić – relacjonuje Paweł. – Wyobrażasz sobie? Wszędzie wybuchy, wiem, że nadciągają Rosjanie, a Olha nie odbiera telefonu. Nie wiedziałem, co mam myśleć, co robić.

Do czasu wybuchu wojny, na Ukrainie, podobnie jak w Rosji, 23 lutego obchodzono Dzień Obrońcy Ojczyzny. Święto to wywodziło się z czasów sowieckich, ustanowiono je w 1919 roku jako rocznicę utworzenia Armii Czerwonej. I chociaż formalnie już nie jest obchodzone (teraz 14 października na Ukrainie świętuje się Dzień Obrońcy Ukrainy), to stare przyzwyczajenia pozostały. Wielu weteranów i członków służb mundurowych spotykało się w „starym rycie”, by poświętować jak dawniej. Dlatego gdy nad ranem Olhę obudził huk za oknem, uznała, że zapewne ktoś puszcza fajerwerki z racji wczorajszego święta. Zasłoniła okna, włożyła do uszu stopery i zasnęła. A front zbliżał się do miasta.

– To były dramatyczne chwile – opowiada Paweł. – Miałem informacje o zbliżających się do Kijowa wojskach, miasto było pod ostrzałem. Ja mieszkałem w innej dzielnicy niż Olha z dziećmi, więc nie było szans na szybkie przemieszczenie się do nich. Mieliśmy przygotowany scenariusz na okoliczność ataku. Przecież napięcie związane z wybuchem wojny trwało od dawna, to była kwestia czasu, gdy Rosja zaatakuje. Naszym punktem zbornym było mieszkanie przyjaciela. Łatwo było tam dotrzeć z każdej strony miasta. Ale warunkiem powodzenia planu było odebranie ode mnie telefonu.

I tak się stało. Gdy wreszcie dodzwonił się do partnerki ustalili, że bez zbędnej zwłoki muszą opuścić z dziećmi Kijów. Nie obyło się bez problemów. Przyjaciel, którego autem mieli wyjechać z miasta, musiał pojechać do Buczy, by ewakuować stamtąd bliskich. Nie było sensu, a wręcz nie było mowy o podróży z dziećmi w kierunku, z którego nadciągały oddziały wroga. Jak mawiają żołnierze, na wojnie nie ma przypadków. Okazało się, że przyjaciółka Olhi wyjechała wcześniej na zachodnią Ukrainę, a w Kijowie zostawiła samochód. Poprosiła, by go zabrali. Stał na Obołoniu, w północno-zachodniej dzielnicy miasta, jednej z pierwszych, do której weszli Rosjanie.

– Nie było wyjścia – relacjonuje Paweł. – Musiałem się tam dostać i przyprowadzić auto, bo inaczej czekała nas perspektywa życia pod rosyjską okupacją. W tamten czwartkowy poranek to było niemal pewne, że taki los może spotkać Kijów. Trzeba było wywieźć z niego dzieci.

Manifestacja w Użhorodzie / Fot. Wojciech Pokora

Epilog

Ucieczka do Polski zajęła rodzinie dobę. Jakiś czas później, gdy już byli bezpieczni i znaleźli dach nad głową, dołączyła do nich Natalia. Dzieci poszły do szkoły, Olha kontynuowała na odległość biznes. I aktywnie angażowała się w życie ukraińskiej diaspory, organizując pomoc rodakom.

– Gdy przyjechał do Polski Joe Biden, prezydent USA, to Olha ustawiła się z flagą Ukrainy na trasie jego przejazdu. Stała koło hotelu Marriott w Warszawie – opowiada Natalia. – Zaczęłam otrzymywać telefony z Donbasu. Dzwonił mój brat, wyzywając mnie od najgorszych, że przez nas zginą z rąk miejscowych, bo wszyscy już wiedzą, że ma w rodzinie banderówki.

Okazało się, że zdjęcie Olhi z trasy przejazdu prezydenta USA trafiło na rosyjskie portale. Poddano je analizie i zidentyfikowano osoby z tłumu. Tak działa Rosja. Nikomu nie wybacza. Dlatego nie ma mowy, by rodzina wróciła na tereny mogące znaleźć się pod rosyjską okupacją. Wybrali Zakarpacie. Tu jest jeszcze względny spokój. Jedynym elementem przypominającym tu o trwającej wojnie są huczące w mieście agregaty prądotwórcze i odzywające się czasem syreny alarmowe, ostrzegające o nadciągającym nad Ukrainę niebezpieczeństwie. I jeszcze coś. Uchodźcy.

– Ludziom w Polsce wydaje się, że problem uchodźstwa to problem związany z wyjazdem z Ukrainy do Europy Zachodniej – tłumaczy Paweł. – A to nie tak. Spróbuj się spakować w kilka godzin i wyjechać np. do Szczecina z całą swoją rodziną i dobytkiem w bagażniku. I podejmij tam nowe życie. Znajdź mieszkanie, pracę, utrzymaj się. Poślij dzieci do nowych szkół. Rzuć wszystko i wyjedź. Będziesz czuł komfort? No więc uchodźcy wewnętrzni też go nie czują, a to miliony osób, które muszą żyć w nowych warunkach.

A te wcale nie są idealne. Tuż po przyjeździe do Użhorodu Olha udała się do miejscowej szkoły, by zapisać do niej dzieci. Wybrała szkołę z językiem polskim, szkoda, żeby dzieci zaniedbały się językowo. Usłyszała, że nie ma miejsc, a generalnie, zdaniem dyrektor miejscowej podstawówki, po polskim systemie edukacji wracające na Ukrainę dzieci powinny powtarzać klasy. Bo na Ukrainie system jest lepszy. Ostatecznie dzieci zostały przyjęte.

– Ale po co te przepychanki? – oburza się Paweł. – My w Polsce nie pytaliśmy o nic, tylko przyjmowaliśmy miliony dzieci do naszego systemu. A oni muszą tak traktować własnych obywateli? Coś udowadniać? Takie to są problemy powracających uchodźców. Nie jedyne, jak się domyślasz.

– Ale z drugiej strony, zapewne łatwiej wam tu będzie zarobić na życie?

– Widzisz, w tym wszystkim nie chodzi o zarabianie na życie. Tylko o życie.

 

Wojciech Pokora